Przejdź do zawartości

Nienasycenie/Część druga/Repetycja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł II. Obłęd
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
REPETYCJA.




Nareszcie nadszedł dzień pierwszego wyjścia ze szkoły. Zdawało się, że dyscyplina, teror i to, co Genezyp nazywał „karnością“ (ale nie w znaczeniu dyscyplinowem, tylko sądowem — „wdrożenie dochodzenia karnego“ — brrr...) rosną z godziny na godzinę. O lada głupstwo mógł całkiem niewinny człowiek wpaść w tarapaty, które w razie lekkiego choćby nieopanowania delikwenta, mogły znowu skończyć się w sądzie wojskowym, a dalej djabli wiedzą gdzie. Tortury — oto było pojęcie, od którego ledwo zaznaczonego obrazowego cienia bledli do ścianowo–prześcieradłowo–chustowych odcieni najwięksi dotąd śmiałkowie. Odpowiedzialność, na modłę chińską zhierarchizowana, zwalała się na bezpośrednich zwierzchników i dalej, dalej aż do drzwi czarno–zielonego gabinetu Wielkiego Mistrza Niepewnej Przyszłości — tu był jej kres. Nad nim był już tylko, wyblakły ze starości Bóg, (a może też blady z przerażenia, jak mówili inni), albo Murti Bing — o tem nie śmiano nawet szeptać.
Wściekły wskutek nieznośnego oczekiwania i jak na niego niezwykłej bezczynności, (18 godzin pracy na dobę — nawet i on się przeczekał), nie wiedząc co zrobić ze sobą i z armją, rozprzestrzeniał swoją zduszoną wypadkami — raczej brakiem ich — indywidualność w sferze wojennego szkolnictwa. Tam to kuł potęgę, która zaczynała wyginać się i wypuczać poza granice poprzednio pozakładanych ramek negatywnego czysto stanowiska: izolacji i ochrony „status excrementali“, jak nazywano aktualny stan rzeczy t. j. rządy Syndykatu i zakłamanypseudo-faszyzm. Natężony do ostatnich granic gmach wewnętrznej, duchowej konstrukcji kraju drżał od napięcia sił i trzeszczał złowrogo, ale trwał. Gdzie jednak było dokładnie to napięcie — nikt pojąć nie mógł, bo jednoczesny bezwład ludzi wzbudzał podziw nawet u zagranicznych gości — oczywiście tych stałych, dawnego typu. „Das ist nur in Polen möglich“ — mawiał stary feldmarszałek graf Buxenhayn (ostatni z młodszych kolegów Hindenburga), który też znalazł oczywiście swoje miejsce w tradycyjnie gościnnem „Przedmurzu“.
I takie nędzne kółeczko, taka amoeba jak Genezyp, nie mogła przeżyć swobodnie najgłębszych, najtajniejszych stanów i uczuć, tych właśnie rzeczy, dla których ostatecznie warto żyć, z pewnego punktu widzenia — nie współmiernego oczywiście z poczuciem rzeczywistości większości ludzkich bydląt [to mało, to właściwie kompliment] w „sukienkach“ (ach ty droga!), sweterkach i smokingach. Musiał być, w najsubtelniejszych nawet drgnieniach swej istoty, tam gdzie tkwi jądro sensu niczem nieuwarunkowanego istnienia, marną funkcją wielkiej (pożal się Boże! komu?) (może nawet aktualnie nieistniejącej??) koncepcji jakiegoś tam Kocmołuchowicza, który, za cenę władzy i działania, stracić musiał z konieczności ten wymiar istotności, będący udziałem jedynie czystych kontemplatorów i to w dodatku dostatecznie „zsofistykowanych“. Ale tamta „koncepcja“ (o której nikt zresztą nie wiedział i sam jej przyszły twórca też) była bądźcobądź także wynikiem jakichś międzykomórkowych nierównowag w tem pięknem, włochatem, czarnem mimo białości i sprężystem jak byczy surowiec i jego własna wola, cielsku generalnego kwatermistrza. To cielsko chciało się wyżyć do końca, razem ze zbitym z niem w jedną nierozerwalną kupę, drapieżnym, nienasyconym i (powiedzmy otwarcie) brudnym w swej potędze duchem. I tak oto poprostu, niewolniczo, gnuśnie, ze zsumowanych przypadkowo osobistych bezsensów. tworzyła się tak zwana historja. Bo „historja naprzód, czy nawspak, to chyba największa z blag“ — jak mówi poeta. Za paręset lat nie będzie już mózgu zdolnego scałkować narastającą komplikację. Tysiąc rzutów nie da pojęcia o jednej chwilce tej najdziwniejszej z epok. Najdziwniejszej, ale dla kogoś z innej planety — nie dla nas już niestety. Ponad tem unosi się tylko zasada Wielkich Liczb. ostatnia instancja wszechświatowej konieczności tak w fizyce, jak i (trochę inaczej) w dziejach żywych stworzeń — biuro statystyczne jako kryterjum Prawdy — do tegośmy dopełzli. I nikt nie widział (i nie zobaczy) całej potwornej „zdumiewającości“ tworzenia się czasów i samego w nich trwania, bo o ile życie prywatne było wtedy dość już oddziwnione, to dzieje przedstawiały poprostu ucieleśnioną samą pospolitość. I nie wtem była rzecz, żeby rzeczywistość naprawdę była pospolita — fakty same w sobie dziwne, ciekawe np. dla Ludwika XIV–go lub Cezara, rosły jak astralne grzyby po jakimś metafizycznym deszczu, ale nikt tego nie widział. A cóż jest warte cokolwiek, co istnieć może, jeśli tego nikt nie widzi? Nic. Chyba że ciekawem jest Istnienie Poszczególne samo w sobie. czyli jakieś jedno jedyne dla siebie „ja“. Ale w nich nieciekawie odbijałby się świat nawet dla jakiegoś idealnego nad-obserwatora, o ileby takowy istniał. Zabawna była całość, zablagowana, nieodgadniona. Przepaści otwierały się nie tam, gdzie ich oczekiwano: doskonałość społeczna niosła w sobie jad, będący integralną jej częścią: nad–komplikację, przerastającą siły indywiduum. Nikły głos uprościcieli konał w gąszczu bezosobowej zawiłości — jałową pustynię stwarzały: mnogość i bogactwo (pozorne) — tak jakby ktoś na trzech-centymetrowej minjaturze zechciał wyrysować wszystkie pory skóry, wągry i pryszczyki — muszą wtedy z konieczności zatracić się rysy twarzy i podobieństwo. Ludzkość traciła swe oblicze, przez uwzględnienie najdrobniejszych jego elementów. Beztwarzowa, zamazana jedność wschodziła na krańcach historji, jak ponury, czerwony, jesienny księżyc, oświetlający pobojowisko po bezcelowej walce. Straszliwe, metafizyczne prawo ograniczenia pokazało z poza nieogarnionych pozornie horyzontów swoje nieprzebyte barjery i rogatki. Spiętrzona fala tak zwanego „rozwoju“ i „postępu“ kłębiła się bezsilnie u stóp przeszkody nie–do–zdobycia, którą jest — w całem nieskończonem Istnieniu, a nietylko u nas w Polsce i na ziemi wogóle —: niemożność przekroczenia pewnego stopnia komplikacji bez utknięcia w bezwyjściowym chaosie: niewspółmierność społecznego elementu z całością, którą wielość ich tworzy. Chyba cofnąć się. — Ale jak?
Już ubierając się wiedział Zypcio, że wstąpi tylko do domu, a potem ordynarnie „poleci“ natychmiast do „Palazzo Ticonderoga“ na ulicy Granicznej. Naturalnie nie w celach erotycznych (to było oczywiście wykluczone — gdzieżby! taka hańba!) tylko w celu esencjonalnych wyjaśnień dotyczących stosunków duchowych, wyjaśnień, które nastąpiłyby bezsprzecznie, gdyby nie przerwał ich wtedy brutalnie dyżurny oficer. To połączenie wojskowości z erotyką, ta militarna bezwzględność i mundurowo–sprzączkowo–paskowa dokładność i twardość, zastosowana do rzeczy psychicznie tak subtelnych, a fizycznie tak śliskich i miękkich, miała dla Genezypa specjalny urok. Ostrość i brzęk ostróg zdawały się wrzynać (z młodem okrucieństwem pierwsza, z rozpacz wzbudzającą beztroską drugi) w pragnące bebechy wszystkich bab świata. Co tam ta jedna głupia księżna! Miał je wszystkie pod sobą jak jakieś zajeżdżone na śmierć klacze, suki pokornie pełzające, smutnie łaszące się kotki. Czuł wyraźnie „nieczłowieczość“ kobiet. (Matki stanowiły niby wyjątek. Ale ta sprawa była niewyraźna — chyba wziąć pod uwagę czas od chwili urodzenia dziecka.) Życie roztaczało się zachęcającymskrętem, kusząc oszalałą, pieniącą się młodość — mnogością przyszłych barw nieznanych i skrytością djabelskich niespodzianek urągało czającym się w śpiących jeszcze zwojach mózgu zimnym rachmistrzom: obłędowi i śmierci. Spuścił się Zypcio ze smyczy w bezkresną pozornie dal nieodgadnionego wieczoru. A do tego nie mógł bądźcobądź w ten sposób zakończyć stosunku z osobą, która dała mu odczuć bądźcobądź poraz pierwszy jedyną bądźcobądź w swoim rodzaju grozę rzeczy płciowych i była bądźcobądź „kimś“, a nie pierwszą lepszą dziewczynką, o których to stworzeniach wogóle pojęcia nie miał. Tak okłamywał siebie, prawie nie wierząc w tej chwili w rzeczywistą egzystencję przedmiotu tych rozmyślań. Ale mimo to tak był przepracowany, zmacerowany dyscypliną i gruczołowo wyjałowiony, że ujrzawszy pierwszą kobietę na ulicy zdumiał się niepomiernie: „co też to jest za stworzenie?!“ — pomyślało w nim błyskawicznie umęczone bydlę. I już w następnym ułamku sekundy uświadomił sobie fakt istnienia kobiet wogóle — „dobrze jest — jeszcze nie wszystko stracone“. — Jednak świat bez „tego“ byłby pustynią nie-do-przebrnięcia. I zaraz potem cała nędza tej „koncepcji“ i odwartościowanie wszystkich „oderwanych“ (od czego?) męskich spraw. Mignęły mil się, w muskularnej raczej, niż wzrokowej, wyobraźni: matka i księżna, splecione w jakimś świętokradczym kołowrotku, czy karuzeli zwierzęcych nieprzyzwoitości. Poraz–pierwszy dopiero w tem połączeniu odczuł naprawdę pogardę dla matki jako dla kobiety. Jednakże wolałby, żeby całej tej brudnej historji z Michalskim nie było wcale — och — „wolałby gorąco“, aby matka wcale kobietą nie była, tylko czystym duchem, zaklętym w jakąś maszynę do rodzenia dzieci. Niepokalane poczęcie to jednak cudowna rzecz! Wogóle to słusznie tak nazwane „kalanie“ to jest przecie piekielny wprost wymysł. Żeby w tem umieścić motor trwania gatunku i najwznioślejszej twórczości, trzeba być złośliwcem bez sumienia. Ale trudno: ostatnie usprawiedliwienie znajdowało wszystko w tem, że kończył się oto dawny świat właśnie w tym zaprzałym we własnym sosie kraiku, a niewiadomo było jakie formy mogło przybrać istnienie po tym skrycie oczekiwanym końcu. Nadzieja wszystkich zawiedzionych, niedorobionych, niedopieczonych, niedogotowanych, psychicznych „siemimiesiàczników“ — a tych był legjon. Nawet konserwatyści (w miarę religijni i w miarę demokratyczni) czekali końca, żeby móc choć powiedzieć: „a co? nie mówiliśmy...??“
W domu nie zastał Zypcio nikogo. Był zły. Tak się napompował na to pokazanie się Liljanie i matce w nowym galowym mundurze ostatnich polskich junkrów. A do tego kartka, że te damy są na podwieczorku u księżnej i tam go oczekują. A wstyd! A z drugiej strony może tak było lepiej, że on nie idzie tam z własnej woli, tylko jakby z musu, żeby nie wydać się ze wszystkiem przed matką. Takie zagwazdrane, dziecinne, wprost pieluchami śmierdzące problemy, splecione w jedną „girlandę“ z ornamentami najdziwniejszej chwili życia: początkiem bycia „kimś“, usymbolizowanym w granatowym z żółtemi rabatami mundurku. Przerażony był poprostu przepychem „palazzo Ticonderoga“. Forteca jakaś (znał ją jeszcze z niedawnego dzieciństwa) zmieniona od wewnątrz w „edredonowy, mandrylowo nieprzyzwoity dytyramb“ na cześć rozpulchnionych ciał i dusz zropiałych w rozkładzie — inaczej nie da się to wyrazić. Zestawienie twardych bastjonów z lubieżną miękkością wnętrza, działało już na schodach rozwalniająco-płciowo. Ich dawny „pałac“, w stolicy który zwiedzał tylko kiedyś za dawnych czasów, wydał mu się nędzną budą w porównaniu z tem gniazdem rozkosznie konającej nieprawości i wiekowych znęcań się nad ludzkiem bydłem. To doprowadziło go do wściekłości. Widocznie młoda, dorobkiewiczowska krew Kapenów wzburzyła się i sfermentowała, zbolszewiczała nagle na tle nędzy, w zetknięciu z symbolem dawnych, odwiecznych, ginących teraz pra–potęg. Cóż z tego, że matka była z domu — a niech ją — bezwstydny worek, pełen chamskich wydzielin tego „pana Józefa“ — niech go „do trumny przez lejek wliwają!“ Nie czuł nic ohydy tych snobistyczno–blasfemicznych myśli–gówien — za chwilę dopiero miał się wahnąć w przeciwną stronę.
Tem nieznośniejsze były mu w tej chwili obowiązkowe zachwyty nad jego pięknością i mundurem: duma promieniejąca bezwstydnie w oczach matki i zdziwiony wzroczek Liljan („to jednak taki morowy jest ten Zypcio!“) i dobrotliwy, smutny i trochę ironiczny uśmieszek tamtych warg wszystko umiejących. W domu całkiem inaczej wypadłyby te oględziny. Tu był nędznym dzieciakiem. Resztki kontenansu djabli wzięli. Czuł się niewiadomo czemu brudnym, choć wyszorowany był (szczotką (Sennebalta (Bielsko)) jak rondel w luksusowej kuchni. Ujrzał jak na patelni, całą śmieszność walki z czemś tak potężnem, zmiennem, władającem górami całemi niezbadanych środków unicestwiania, jak księżna. Jedno lubieżne mlaśnięcie wszechmocnego ozora i widział siebie zmienionego w oszalałe zwierzątko, miotające się we wstrętnym,upokarzającym, bezwolnym, wahadłowym ruchu — jedno pogardliwe skrzywienie tych jadowitych mandybułów i mógł pogrążyć się w beznadziejny, żałosny smutek płaksiwego wyjca, jakiegoś śmietnikowego „trubadura" (czyż jest coś obrzydliwszego jak trubadur?) czy onanistycznej małpy na łańcuszku! Teraz dopiero, na tle „umundurowania“ (które tylko co było takiem szczęściem) i nędzy swego stanowiska, księżna wydała mu się nareszcie prawdziwie wielką jakąś — a! czort wie kim — wielkiem zjawiskiem poprostu, jak wojna, burza, wybuch wulkanu, trąba morska czy trzęsienie ziemi — była nawet bezpłciowa w tej wielkości. (Zahamowana erupcja seksualna uderzyła na mózg — w księżnej umieszczał teraz Genezyp negatywny ekwiwalent swego „Minderwertigkeitsgefühl“). I on w nią....! A, to nie–do–uwierzenia! Tego nie było i więcej być nie może. Nie mógł zupełnie pojąć na czem polegało to wyolbrzymienie, udostojnienie, to „ukoronowanie tego babska w innym rzędzie wielkości“. Bo nie urodzenie, nie uroda jako taka (w zupełnej niezależności od stosunku jaki ich łączył i rozdzielał), nie wpływy, które miała w zagrożonym w swoich podstawach Syndykacie Narodowego Zbawienia. Więc co u djabła?
Coś było w tej nadbabie straszliwego poza wszystkiem dającem się określić: stała się dla niedoszłego metafizyka wcieleniem, jedynem narazie, tajemniczości bytu, zamarłej w sferze bezpośredniego przeżywania zupełnie. W niej, a nie w nim, osobowość występowała jako tajemnica z mrocznego gąszczu życiowego zagmatwania — piętrzyła się jak niezdobyta twierdza w nieskończonych obszarach bezsensu. Poco? Poto aby być, psia krew! — i na tem koniec. A reszta to umysłowe fintifluszki tchórzów i niedołęgów, zasłaniających społecznemi fikcjami, wyniesionemi do godności zaświatowych potęg, ponurą, niesprowadzalną do niczego potworność Istnienia. Bo może być i potworność wesoła — ale ta niestety jest udziałem tylko czystych cyklotymików.
Zypcio, po dwóch tygodniach gniotu dyscypliny, pławił się teraz w tej atmosferze „rozdarcia ran“, z uczuciem niewysłowionej męki. (Tło, tło było nieodpowiednie — wszystko można znieść na „podchodiaszczom fonie“). Oglądał tajemnicze istności niepoznawalnych bytów, jak zwierzęta dziwne w menażerji, lub monstrualne ryby w akwarjum — przez kraty i trzycalowe szyby. Nigdy nie wejdzie do tych klatek, nie posiędzie istoty przeżywania tych bestji, nie będzie pływał nigdy w swoistem medjum tych potworów jak w swem własnem. To przebicie się przez życiową realność, nudną jak beznadziejne czekanie na łup jesiennego pająka w odmuszonym, opuszczonym pokoju, możliwe było tylko przez dokonanie aktu płciowego z tą wiedźmą. Ale tego zabroni mu ambicja, której nie pokona nigdy, nigdy. Straszną jest rzeczą nie móc być panem swej ambicji i widzieć jak na dłoni, jak siła ta niszczy życie całe (jedno–jedyne, w chwilach rzadkich jasnowidzeń), dla bezpłodnych fikcji, nawet w świecie pojęć mających wątpliwe podstawy egzystencji. I cóż z tego? Nawet, nawet powiadam, gdyby mógł to wszystko przezwyciężyć to cóżby było? Jak tego użyć, co z tem zrobić, jak uczynić czemś trwałem? — (bo o to głównie chodzi). A pytacie: „co właściwie?“ — „no tę esencję życia, wartość znikomą uroku, która właściwie nie trwa, to coś, czego jest coraz mniej na świecie (dziś tylko warjaci coś o tem wiedzą naprawdę), a co nie mieści się ani w samem użyciu, ani dokonaniu, ani poświęceniu, tylko wszystkim tym istnościom nadaje dopiero wyższą markę: odblask niedocieczonej tajemniczości wszystkiego“. (To wszystko powiedziane było kiedyś po pijanemu przez Benza). Przecieka to wszystko przez zaciśnięte szpony, znika przed zachwyconą mordą bydlęcia w tużurku, czy mundurku, i pozostawia je znowu, wplątanem w codzienny, bezsensowny kołomąt. Wiedzą o tem coś najtężsi nawet schizotymicy. Nie wynaleziono jeszcze na tę rzecz fiksatywu i wątpliwem jest czy to kiedykolwiek nastąpi. Można tego nie mieć wcale i nie męczyć się. Ale czemże różni się wtedy ludzkie bydlę od zwierzęcego?
Wyrastały góry problemów, dla których jakiego–takiego załatwienia, trzebaby żyć tysiące lat. Nikt nie spełnia tych tryljonów czy kwindecyljonów możliwości w nim zawartych — jest jedno to paskudnie jednowymiarowe życie, wzdłuż którego właściwie człowiek toczy się jak po relsach — (z metafizycznego punktu widzenia oczywiście, poza wszelkiemi niezadowoleniami — o byłby kontent chyba jako stumózgowa i milion-mackowa potwora) — a jednocześnie idzie jak po linie nad przepaścią: maksymalna niewola i za to (właśnie za to) maksymalne niebezpieczeństwo — i to nietylko na wojnie pod huraganowym ogniem, ale w zacisznym saloniku czy sypialni, wśród zbytku, ciszy, wygody i pozorów szczęścia, którego nigdy zresztą być nie może — przynajmniej dla schizoidów. Z temi, czy podobnemi myślami w tobołku, czy plecaku duchowym wszedł był Zypcio do salonu, gdzie czekała na niego „rodzinka“, nienawistna mu w tej chwili aż do żądzy mordowania włącznie. Właśnie przez swój kontrast z tą wlanią, chełbją i drętwą, czy też poprostu wybryndowaną bledzią z metafizycznych burdelów samej Astoret. Rozparta w grzęzawisku lubieżnej aury siedziała na wiotkim foteliku wznosząc się w wymiarach ducha jak niedostępna turnia, zamykająca wyjście z wąwozów wiecznego upodlenia i „sromu“ (tak — okropne!!) sama rysując się na zaświatowem niebie odwiecznych tajemnic (osobowości, płci, śmierci no i nieskończoności), skąpana w blasku zachodzącej swej, ale tout de même niepospolitej, zaiste nie–kobiecej ęteligencji (— jak mówiła). Odmłodzona (w czarodziejskim zakładzie „Andrea“), nieznośnie piękna i w piękności plugawa, łaskocąco ponętna i jak nigdy dotąd poprostu „droga“ — niezniszczalny dla najdzikszej rozkoszy nawet symbol ogólnego „żalu za życiem“ i Zypciowego wstydliwego dziecięctwa (mimo odznak tak żartobliwie zwanego „partupiej junkra“ [Kocmołuchowicz miał wprost zboczenie do Rosji]) i niezmytej hańby bez granic. Wiedział już, że wpadł na relsy — cała pomaturyczna swoboda rozwiała się.
Matka ściskała go czule, ale w tej chwili nienawidził ją (jak „nie“ połączone — to czwarty przypadek): i za to, że była tu jego matką (śmiała być!) (i nie szanowała nic–a–nic jego dorosłości) i za Michalskiego — to nie–do–przezwyciężenia — będą wieczne fluktuacje. Gdyby choć sama była czysta i przyjęła go naturalnie jakby–nigdy–nic, mógłby się o nią oprzeć on — głowa rodziny. I to nawet było zobrzydliwione i ośmieszone. Widział to w uśmieszku dalekiej jak mgławica Andromedy potwornej damy swego głupiego serca. Wszystko nastawione było jakąś djabelską ręką, aby go zgubić i zgotować mu najsroższe upokorzenie. Ledwo przywitał się z nadskakującą mu jak wróbelek siostrą: ją też mu wydarto: tamten szczęśliwiec: Sturfan Abnol, który cały świat miał gdzieś, w jakimś metafizycznym hyperderjerze. Oprócz tego mundurku, w którym się dusił, nic nie było jego własnością — psia-krew, żebrak! Czyż wszystko to byłoby możliwe, gdyby ten stary, przewrotny mędrzec nie zrobił tamtej przedśmiertnej wolty. Mógł to zrobić on sam, Zypek, jako głowa rodziny właśnie — w tem byłaby wielkość. A tak została mu wytrzebiona ostatnia wewnętrzna trampolina dla jakiego bądź czynu. Był marjonetką, (raczej „irinonetką“), a przytem ruszał się w powietrzu jakby w gęstej smole.
Po paru objaśnieniach, które „oddał“ paniom głosem zdławionym wściekłością, rozmowa weszła na inne, plugawe tory. Ach, więc to wszystko było już ukartowane! Matka pchała go poprostu w objęcia tej klempawej szołdry, która coraz bardziej złowrogo zaczynała mu się podobać. Czuł że nie wytrzyma i ta beznadziejna walka podniecała jego żądze aż do złośliwego szału. Znienawidzał wszystkich i wszystko coraz jadowiciej, a bez cienia pogardy. Nie istniały inne kobiety — ho, ho — tylko to, a inaczej pęknie tu na te dywany, na te obrazy, bibeloty i fatałaszki, obsika ten cały kram skondensowanym, zaprawionym trującą nienawiścią, sosikiem swojej najgłębszej istoty. Najgorzej irytował go zaś zdeformowany biust księżnej, wykonany w nefrycie przez Kocia Zamoyskiego, wnuka słynnego na cały świat nieboszczyka Augusta. Wydobył z niej ten bydlak właśnie całą tę niezwyciężalność, która go wściekała. Ostatnim wysiłkiem trzymał się na włosek od najregularniejszego ataku furji. „Na włosek“ — sam sobie to powiedział. A był to oczywiście złoto–rudy włosek, zaplątany na podniebieniu podczas djabli-wiedzą-czego — ach, mówić nie warto — krwawy mrok bezecnej „chuci“ zniszczenia zalewał ostatnie miękkie zwaliska mózgu — sterczały już tylko szczyty centrów kontroli najwyższej. Chciałby się bić z nią jak z napadającym wstrętnym drabem — jakiś pojedynek na śmierć... Ona, zgadując jego myśli, rzekła wolno:
— Kiedy panie wyjdą — ja nie wypraszam — ale sama mamusia pana mówiła („ach więc one wyjdą, a on zostanie — tak zostanie — musi, musi —“) to pójdziemy na „escrime“ do sali gimnastycznej. To panu dobrze zrobi... — Matka coś ględziła dalej. Syczącym głosem przerwał te jakieś nieokreślone dywagacje na jego temat, a mające bardzo nieprzyjemny posmak pchania go w jakieś karjerowe świństwa.
— Więc mama chce, abym ja był poprostu tajnym adiutantem pani — ordynarnie oczyma wskazał księżnę. — Wie mama chyba o zasadniczej sprzeczności syndykatu i partji wojennej, która jest wierną naszemu wodzowi. Oniby chcieli dyplomatycznie opanować chińczyków i uratować....
— Cicho, cicho... —
— Nie będę cicho. Ja was wszystkich zadenuncjuję...
— Nic nie rozumiesz, dziecko. Ja ciebie już wychowywać dalej nie potrafię. Nie chcę abyś niszczył stosunki z ludźmi tak sobie życzliwymi jak Irina Wsiewołodowna. Mówiła mi, że była u ciebie w szkole i że byłeś niegrzeczny. Dlaczego? Nie trzeba zniechęcać do siebie ludzi chętnych... (Wiedział co to za chętki. Czy ta mama zgłupiała, czy spodlała tak z tym „panem Józefem“?)
— Czy mama nie wie — zaczął, ale musiał spojrzeć na tamtą i sparaliżowany okrutnym, żółto-zielonym błyskiem jej oczu urwał. — Czy mama jest tak naiwna — i urwał znowu.
— Ja chcę tylko, żebyś umiał ocenić dobroć Iriny Wsiewołodowny, która obiecała wprowadzić cię w świat polityczny. Jesteś przeznaczony na adjutanta Generała-Kwatermistrza — (tak mówili o nim tylko w pewnych sferach.) — Nie możesz być takim zwykłym, głupiutkim oficerkiem — musisz poznać wpierw ludzi wybitnych i wiedzieć jak się zachować w — sytuacjach nader skomplikowanych — musisz też nabrać ogłady, której niestety takim przeciwnikiem był twój nieboszczyk–ojciec.
— Proszę nie mówić o ojcu. Zrobię co zechcę. Jeśli nie nabiorę sam politycznego rozumu, zostanę oficerem frontowym, do czego mam największą skłonność. Potrafię zginąć bez parszywych form intelektualnych, wymaganych w jakichś parszywych politycznych salonikach, w których robi się bezsilną politykę kompromisu...
Księżna (szczęśliwa). — Panie Zypku — jeszcze herbaty. Z pana zdolnościami szkoda, aby pan robił to, co za pana byle dureń potrafi. A przytem będzie pan miał punkt obserwacyjny świetny. Człowiek zajmujący się literaturą nie powinien odwracać się od życia i to wtedy, jeśli ono chce mu pokazać swą twarz z najciekawszej strony. —
— Zupełnie inne na to mam poglądy. — (Księżna uśmiechnęła się ironicznie: „on ma poglądy!“) — Życie nic z literaturą wspólnego nie ma — chyba u autorów, którzy wogóle do literatury nie należą — są bezmyślnymi fotografami jakichś zatęchłych kącików rzeczywistości. Literatura właśnie — nie teatr i nie poezja, tylko proza — stwarza nową rzeczywistość według teorji Chwistka. Teorja ta bezsilna jest wobec sztuki czystej, ale na szczęście to coś, czego nawet nie rozumiem, zanika w naszych oczach. Rozumiem właśnie twórczość nie jako produkowanie tej idjotycznej, nikomu niepotrzebnej tak zwanej „czystej formy“ i nic jako odwalanie rzeczywistości, tylko jako stwarzanie rzeczywistości nowej, do której uciec można od tej, której mamy dosyć po same gardła...
— No czy tak bardzo dosyć, panie Zypulka — śmiała się już otwarcie Irina Wsiewołodowna.
Matka. — Zypciu! Jak ty mówisz ordynarnie! Ty musisz zacząć bywać... — Księżna spoważniała.
— Panie Zypku: Sturfan Abnol, ten schizofrenik, ten genjalny marzyciel wcielonej pustki, zawrócił panu głowę swemi teorjami. To dobre w teatrze Kwintofrona Wieczorowicza — dodała widząc oburzenie na „jasnej twarzyczce“ Liljan — w teatrze w swoim rodzaju nadzwyczajnym. Tam jest miejsce dla niego, artysty — bo artystą jest mimo, że twierdzi, iż sztuki nienawidzi — tam, gdzie właśnie zupełna pustka w znaczeniu nieobecności wszelkiej treści realnej, wciela się naprawdę w życie jako zbiorowa twórczość artystyczna. Indywiduum się w sztuce skończyło. Bo w to wytwarzanie nowej treści urojonej, w przeciwieństwie do jakiegoś dawnego formizmu, nie wierzę. Byłam raz i nicdosłownie nic. Ale musimy tam pójść razem. Liljan już w przyszłym tygodniu wystąpi poraz–pierwszy w cudnej burdelesce, swego Sturcia czy Fania. Ale literatura — mówiła dalej swym najbardziej uczonym stylem — nie tkwiąca silnie w podłożu społecznem danej chwili, bojąca się jadowitych problemów i dalekich horyzontów dla jakichś dydaktycznych urojeń; chęci podnoszenia mas, musi być fałszem, narkotykiem „tretiawo razriada“ dla ludzi słabych, nie mogących wziąć za kark najprostszej rzeczywistości. Sam Abnol przerzuca się na teatr z całym swoim niby hyperrealizmem... (Nieletni fornikator był zgnębiony na miękko. Rosyjski przewlekły akcent działał na niego jak yohymbina).
— Co za pomieszanie pojęć w tej biednej rudej głowie — zaczął Genezyp programowo — wyższościowo, ale nie wystarczyło mu materjału i odwagi i utknął. — Niech pani lepiej postawi jasno kwestję wobec mamy. Skąd ta cała życzliwość dla mnie? Chce pani mieć okaz dla obserwacji? Chce pani na mnie wykonać jeszcze jakiś piekielny eksperyment, bo się pani nudzi. O, gdyby mama wiedziało wszystko!
— Wie — nie skłamałam nic. Mama mnie rozumie jako kobieta. Nieprawdaż, baronessa?
— O, jak ja jednak panią znam! — Zakrył twarz rękami purpurowy ze złości i wstydu. Jakiż był piękny! Szkoda! Liljan pochłaniała nierozczłonkowaną, niezrozumiałą „istotę życia“ podświadomemi ssawkami. Coś się w niej prężyło do skoku — jeszcze chwila, a będzie wiedzieć wszystko. To wiedzieć i potem wkręcić w to Abnola i wszystko inne dalej — położyć się na życiu, jak pantera na dogonionej antylopie, odpocząć, a potem chłeptać żywą krew... Znowu nadstawiła różowe uszki pod niewinnemi blond–kosmykami.
— Nic-a-nic mnie pan nie zna i nie pozna nigdy. „Poznaj mię dobrze, bo wkrótce utracisz, jak sny przez dobre duchy malowane“ — co to: Słonimski, czy Słowacki? A wsio rawno! Głupie poetniki. Pan jest dziecko — biedne, okrutne dziecko. Kiedyś pan zrozumie wiele rzeczy, ale wtedy może być zapóźno, zapóźno... — Coś zajęczało w jej głosie, zajęczało powoli coraz bardziej jej biedne serce. Była teraz jak duża, przemądrzała i bardzo biedna dziewczynka. Genezypa zdławiła za gardło jakaś wstrętna litość. — Pan mnie sądzi fałszywie. Pan jest z tych, którzy prócz siebie nikogo od środka nie pojmą — nigdy — w tem pana szczęście i nieszczęście. Pan będzie dotykał życia przez ciepłe, grube rękawice — już nie przez gumę — pana nic nie zrani, ale nie dojdzie pan nigdy do całkowitego szczęścia w uczuciu. — („Sama jest taka“ — pomyślał leniwo Zypcio). — Skąd pan wie przez co ja przeszłam, i co cierpię teraz. Człowiek z bólu może pokąsać rękę, która go gładzi. Pan zastępuje mi synów, których tracę — każdego inaczej. Maciej jest obcy, a Adam nie wyjdzie już stamtąd... — (Załkała na sucho i opanowała się natychmiast). — I zamiast cenić mamę, że jest tak liberalną matką, pan nią za to właśnie pogardza.
— Matki nie powinny wglądać w brudne męskie sprawki synów, o ile nie przekraczają one granic kryminalnych... Sprawki, nie matki. Cha, cha! — śmiał się nieprzytomnie jak bohater Przybyszewskiego. — Baronowa, przygotowana snadź na wszystko, nie drgnęła nawet.
— Księżna jest bardzo zdenerwowana i opuszczona. Książę i markiz Scampi musieli wyjechać do stolicy, a książę Adam jest aresztowany. Pomyśl — jest sama — chodzi o to, ażeby miała młodego przyjaciela. Młodość to wielka rzecz. Ileż jej idzie na marne, gdy dla kogoś, mały jej kawałeczek może być tą wielką dźwignią, dopełniającą jego układ sił... („Język «pana Józefa») — z obrzydzeniem bąknął w myśli Zypcio. „Ja mam być podręcznym akumulatorem energji dla tego babska!“).
— Tak — moją uboczną misją na tym nędznym światku — (Mignął się jej w wyobraźni jakiś wspaniały dwór i ona jako kochanka młodego króla — wszechwładna w polityce i w miłości...) jest wprowadzenie pana w świat. Przeżyję w tem moją drugą młodość.
— Ale czemu naprawdę nie pojechała księżna do stolicy? — brutalnie spytał Genezyp, nagle zdoroślały, zły samiec. Zdawało się że w oczach trzech kobiet pokrył się cały włosami. Zmałpiał.
Nastała chwila niby–kłopotliwego milczenia. Światy waliły się gdzieś, niepodobne do tego, w którym odbywała się ta rozmówka. I mimo, że, połączywszy odpowiednie punkty, możnaby jeden z drugiego kolineacyjnie wyprowadzić, nikt z tych czworga ludzi, w życiu samem w sobie pogrążonych, nie wiedział nic o tamtych „zaświatowych“ obszarach, w których żyli teraz, aktualnie, jak widma, obdarzone wyższym bydlęcym sensem — wszyscy czworo w tej samej dokładnie chwili, gdy pili herbatkę tu, w tym saloniku.
— Czemu — tak, czemu — powtórzyła obłędnie księżna i zaraz spadła z tamtego wymiaru w ten salonik, jak postrzelony ptak. — Muszę tu pilnować przyjaciół męża, a przy tem mam pewien osobisty interes... Gdybym była tam, musiałabym się starać o uwolnienie Adama. A ponieważ znany jest mój osobisty urok, więc rozumie pan, oni wszyscy zawzięci są na mnie więcej niż na kogokolwiekbądź — żeby pokazać swój niby objektywizm, dla przykładu, żeby pokazać, że ja na nich nie działam, właśnie na złość będą stokroć bezwzględniejsi niż z jakąś pierwszą–lepszą petentką.. — Genezyp nie słuchał tych tłomaczeń.
— Ten osobisty interes, to jestem ja — raczej moja cielesna powłoka. „Obołoczka“ — tek. — (Był sam dla siebie tak wstrętny, że nie mógł „wyjść z podziwu“, że go poprostu na pysk stąd nie wylewają). — Jestem dla pani smacznym kąskiem — niczem więcej. Bo nawet sympatji pani dla mnie nie ma. Traktuje mnie pani jak głupie zwierzątko — użyć a potem wyrzucić. I tylko podziwiam matkę, że z panią razem przystępuje do spisku przeciw mnie, chcąc mi odebrać siłę i odpowiedzialność, jako jej opiekunowi.
Ta bzdura była już kompletnie ponad siły obu pań. Coś zaczęło się rwać. Bezsens stanu całego społeczeństwa, z fikcyjnym rozdziałem na Syndykat i to coś bezimiennego, o czem bali się mówić, a nawet myśleć, naśmielsi i to beztwarzowe, tajemnicze, zadowolenie z chwili, to właśnie wcielało się w tę właśnie chwilę w tym salonie, jak w najdoskonalszy symbol. Niepotrzebność tych ludzi i takich ich stosunków. Ale niepotrzebność dla kogo? - dla nich, czy dla tych tam obałwanionych i zadowolonych robociarzy? Chwilami zdali się niepotrzebni wszyscy i ci i tamci — niepotrzebny był świat — nie miał go kto przeżywać w sposób godny i warty. Zostawał pejzaż sam w sobie i trocha bydląt — to mało. Tylko żywy mur chiński mógł jako tako to załatwić — ale to było coś w rodzaju lawiny: bezimienny żywioł. Lepiejby jeszcze zrobiła „eine Weltkatastrophe“ — zderzenie planet, czy wejście w nieznaną mgławicę.
Księżna. — Pan jest niemożliwie brutalny. Myśmy mówiły tu z godzinę przed pana przyjściem, wszystko ułożyłyśmy, już było tak dobrze, tak dobrze, a tu...
Genezyp: — Porozumiały się panie jako kobiety, mama ma pana Michalskiego — pani chce mieć mnie. Mamie jestem niepotrzebny, nawet zawadzam jej w tem całem „nowem życiu“ (z ironją) — chce mnie zwalić z karku i jako syna i jako opiekuna. Anadjomene z piany od piwa — pienił się — tania gargotka z hygjenicznemi miłosnemi placuszkami, — ja nie chcę być jaką „Selbstbefriedigungsmaschine“, ja...
Matka: — Zypciu! Tu jest twoja siostra. Zastanów się co mówisz. To obłęd zupełny, — ja już nie wiem kim ja jestem. Boże, Boże...!
Genezyp: — Niech mama nie wzywa Boga, bo Bóg dla mamy dawno umarł: razem z papą: to było jego istotne wcielenie. — (Dobrze, ale skąd to bydlę wiedziało n. p. o tem?) — A ta „siostra“ za parę tygodni więcej będzie wiedzieć o życiu, niż ja — a może już wie teraz. Nie mam nic przeciw Abnolowi, ale zdaleka od Liljan.
— Podświadoma zazdrość brata — rzekła z naukową powagą księżna.
Matka: — Sturfan jest potomkiem bojarów rumuńskich, a za rok niecały będą mogli się pobrać. Liljan kończy szesnaście lat we wrześniu.
Genezyp: — A róbcie sobie co chcecie! Nie wiedziałem, że w ten pierwszy dzień wyjścia mojego ze szkoły, takie będę miał przyjemności. Wszyscy za mnie coś chcą robić, a nikt me wie dokładnie co. Ale w imię czego, tego też z was nikt nie wie — oto co jest gorsze.
Księżna: — Właśnie to jest ta bezidejowość dzisiejszej młodzieży — z tem chcemy rozpocząć walkę, zaczynając od pana.
Genezyp: — Wskażcie mi tę ideję, a upadnę przed wami na brzuch. Ideja hamulcowa — oto wasz najwyższy szczyt.
Księżna: — Są ideje pozytywne — jest Syndykat Zbawienia. Tylko na hamulcach wóz nasz toczyć się może na takiej pochyłości jak dzisiejsze czasy. Hamulec jest dziś najpozytywniejszą rzeczą, bo stwarza możliwości innego wyjścia niż bolszewicki „impasse“. Ideja narodu jest konieczna...
Genezyp: — Ideja narodu kiedyś, krótki czas, była ideją pozytywną: była to ideja–juczne bydlę, niosła na swoim grzbiecie inne. Była to pomocnicza linja w zawiłym geometrycznym rysunku. Wielbłądy ustępują przed lokomotywami — po wykonaniu planu linje pomocnicze wyciera się. Wszelki kompromis narodu i społeczeństwa jako takiego jest niemożliwy. I mimo całej beznadziejności należy wam zginąć na tych nowych okopach Świętej Trójcy — tylko bez Boga — oto sztuka. A trójca wasza to chęć użycia za wszelką cenę, chęć już tylko pozorów władzy za cenę lizania brudnych dla was łap proletarjatu i wola kłamstwa, jako jedynej twórczości — oto wasze ideje.
Liljan: — Przyszły mędrzec z Ludzimierza, jak przyszły święty z Lumbres w pierwszej części powieści Bernanosa!
Genezyp: — Jakbyś wiedziała! Zobaczysz jeszcze
czem....
Księżna: — Nie zakłamuj się, Zypulka. Ja sama miałam też kiedyś takie pomysły. Ale teraz widzę, że tylko w kompromisie jest przyszłość, przynajmniej na dystans naszych tymczasowych istnień. Czemu chińczycy zatrzymali się? Bo się boją Polski, boją się, że tu, w tym kraju kompromisu, siła ich rozbije się choćby chwilowo, że się rozłoży ich armja, gdy ujrzą kraj szczęśliwy, bez żadnych bolszewickich pseudo-idei.
Genezyp: (Ponuro). — Raczej to bagno. Czyż kraj nasz jest szczęśliwy? Jeśli się wejrzy w głąb tego splotu... („Tu są takie aktualne, częściowe sprawki do załatwienia, a ten brnie w jakiś pryncypialnyj rozgowor!“)
Księżna: — Nie trzeba za nic patrzeć w głąb. Poco! Trzeba żyć — to największa sztuka. — (Blada, nędzna wydała mu się jej afektacja w tej chwili), — Ach — czuję, że idzie na mnie coś wielkiego z dalekich przestrzeni, co mi potwierdzi moje prawdy! Pan, panie Zypku, może oddać nam nieocenione usługi, o ile, jako tajny członek Syndykatu, wejdzie pan w najbliższe otoczenie Kwatermistrza, który otacza się ludźmi politycznie bezpłciowymi.
Genezyp: — Poprostu chcecie ze mnie mieć szpiega w sztabie tak zwanego przez was Kwatermistrza. Tyle on jest Kwatermistrz, co ja. To jest wódz. A niedoczekanie wasze. Nie — dosyć — będę tem, czem być chcę. Będę miał cierpliwość, aby to zobaczyć bez niczyjej pomocy. Od tej chwili niech nikt nie śmie mną kierować, bo ja go pokieruję tak, że popamięta, albo nie popamięta wcale — to gorzej. Nie prowokujcie we mnie tajemnej siły, bo was wszystkich rozniosę. — Olbrzymiał fikcyjnie, wydymany urojoną potęgą — czuł to, ale opanować się nie mógł. Coś obcego stawało się najwyraźniej w mózgu — ktoś tam grzebał niewprawną ręką w tych zawiłych aparatach — ktoś nieznany, jakiś straszny pan, który nie raczył się nawet przedstawić, za niego załatwiał wszystko bezczelnie, pośpiesznie, bez namysłu, napewno, bezapelacyjnie. Sam począteczek, ale wystarczy. „Czy to tamten, już trochę znany, (choć powierzchownie) gość, wylazł z ukrycia? Boże — co się stanie za chwilę?! Nikt tego wiedzieć nie mógł, nawet sam Bóg, chociaż mówią, że to ON właśnie odbiera rozum swoim stworzeniom — jak wszystko inne zresztą — odbiera i daje. On albo programowo niszczy częściowo (czy „wyłącza“) swoją wszechwiedzę (jest wszechmocny — tak) (dla swojej zabawy, czy „zasługi wiernych“), albo jest okrutnikiem ponad wszelkie nawet ludzkie zrozumienie. A czyż jest okrutniejsze bydlę niż człowiek?“ — Tak mniej więcej myślał okruchami Zypcio, na tle tamtego mózgowo–materjalnego dziania się czegoś niewiadomego. Wydzierał się Zypcio sam z siebie w tajemniczy, okropny świat, w którym rządziły inne prawa, niż tu — ale gdzie to się działo? Był tu i tam jednocześnie. „Gdzie jestem?“ — krzyczał ktoś bezgłośnie w jakichś jaskiniach bez formy, dna i sklepień, w „grotach, które rzeźbi sen i obłąkanie“ [Miciński]. Ach — więc to jest ten obłęd, o którym się tyle mówi. To wcale nie jest takie straszne: lekka „nie–euklidesowość“ psychiki. A jednocześnie ta „próbka bez wartości“ była czemś tak okropnem, że na całe życie wystarczyćby mogła. Nie to samo — tylko to, co być poza tem mogło: co powiedzą na to centra motoryczne, a dalej mięśnie, ścięgna, kości — czy nie obrócą wszystkiego dookoła w puch i proch — a potem konsekwencje — to jest straszne. A jednocześnie, z przerażającą zaiste jasnością, widział całą głupią, pospolitą sytuację obecną. Zatrzymał wzrok na Liljan, jak na libelli stałej w nachyleniu wśród tego chwiejnego kłębowiska pospolitości. Kochał ją, żyć bez niej nie mógł — ale działo się to za szybą, tą, która zawsze oddzielała go od świata. Sztylet zdradliwej ambicji wbił mu się we wnętrzności od spodu — znienackie pchnięcie zagrobowego ojca. To ona temu winna — matka — ona jest warjatka. To po niej ma ten cały pasztet we łbie. A jednak ani na chwilę nie chciałby być kimś innym. Dźwignie samego siebie ponad siebie razem z tym obłędem. Bo to był obłęd — wiedział o tem, ale jeszcze się nie bał. Ta myśl była jasna aż do oślepienia — czarność dookoła. Jednak trochę się przeraził i oprzytomniał. Wszystko to trwało jakieś nieuchwytne mgnienie czasu. Gdzie to się podziać mogło w oczywistej jednoczesności? Jakby czas się rozdwoił i biegł na wyścigi dwiema różnemi kolejami.
Genezyp stał oparty pięścią o stół. Był blady i chwiał się z wyczerpania, ale mówił zimno, spokojnie. Czuł w sobie rozgałęzionego jak polipa ducha Kocmołuchowicza — przyjemnie jest mieć wodza i wierzyć mu. (Księżna wyła do wewnątrz z zachwytu. Tak się jej podobał ten mały „buntowszczyk“, że nie wiem. Ale teraz zgiąć go trochę, chociażby troszeczkę upokorzyć i żeby na nią, w postaci gwałtu i tych jego soczków (jak nacięta młoda brzózka w słońcu) wyładowała się ta cała dziwna, zagmatwana wśród hamulców wściekłość: „Skanalizowanie męskiego abstrakcyjnego szału i niewystarczalności wszystkiego“ — jak to nazywał markiz Scampi). Matka przerażona nagle zacichła jakby obita od środka i przypłaszczyła się. Ale za to Liljan patrzyła na niego z uwielbieniem — to był ten jej ukochany, wymarzony Zypcio — takim go chciała mieć jako brata właśnie: prawie warjatem. Nienormalność była konieczną pieprzną zaprawą bratersko–siostrzanych infiltracji, o mały prożek już od płciowych psycho–centrów — (dla niego też). Taki inny był niż wszyscy — „nieżyciowe widmo“ — jak mówił Sturfan Abnol. Wszystkie trzy baby, każda na swój sposób, korzyły się przed urojoną potęgą chwili, nie widząc (jak zwykle) istotnych powiązań na daleki dystans. Znowu zaczęło się to samo:
Genezyp: Będę takim, jakim być chcę, chociażbym tam miał i zwarjować. Tak więc mama wie, że byłem kochankiem tej pani i że w moich oczach zdradziła mnie z Toldziem. Tak — patrzyłem na to z łazienki, zamknięty umyślnie na klucz. — Spodziewał się, że jeśli sam to jasno wypowie tem samem wzniesie się ponad dziejącą się za jego plecami machinację. Obie damy zachowały zupełny spokój. Nowe kierunki w wychowaniu panienek: przepajanie całkowitą wiedzą zła z punktu, w samym nieomal zarodku uczuć. To miały być te silne kobiety przyszłości. Liljan wiedziała o wszystkiem: pojęciowo — raz — i dwa): bezpośrednio, dolnym brzuchem, w którym prężyły się głodne życia potwory. — I mama by chciała, abym ja potem...! Ja nie wiem gdzie ty żyjesz obecnie — w jakimś niezrozumiałym dla mnie świecie. I to nie jest świństwo — to syn jest bardziej konserwatywnym od matki! To wszystkiemu winien Michalski — pan Józef — cha, cha!
Matka: Okrutny jest twój śmiech. Przypomnij sobie ten ranek... Jakże byłeś inny wtedy...
Genezyp: I wstręt mam jeszcze dotąd do siebie za ten ranek. To było właśnie po tem... — (Tu wskazał na księżnę). — Chcę strząsnąć z siebie wszystko, być nagim jak embrjon i zacząć wszystko na nowo. — (Baby w śmiech — ale szybko się opanowały. Strasznie oburzony Zypcio zmartwiał zmieniony w jedną ranę. Zapadał się w grząski wstyd, śmieszność lepką i jałową beznadzieję. Huśtawka.) I Liljan, Liljan wtajemniczona w takie rzeczy! — Chciał się ratować histeryczną obroną siostry — naprawdę nie obchodziło go to wcale.
Matka: Ty nic nie rozumiesz kobiet. Widzisz w nich najgroźniejszą siłę, zagrażającą twojej niewykształconej indywidualności, a nie dostrzegasz tego, jak krucha jest ta ich potęga — ile muszą one nagromadzić w sobie pozornego zła, aby was wogóle wytrzymać. Ty nie wiesz co ona wycierpiała dla ciebie. — Wstała i objęła księżnę. — My obie tak cierpimy razem nad tobą. Zrozum sercem i ją i także twoją biedną matkę, która nic prócz cierpień w życiu nie miała. Ty nie wiesz co to jest zacząć kochać naprawdę po trzydziestce! — Zaczął tajać po wierzchu — spocił się jakby tłustą czy śluzowatą litością — ale się trzymał — raczej tamten „gość“ trzymał go na granicy zupełnej fiksacji. „W obłędzie też jest siła“ — pomyślało mu się w pustej przestrzeni między sobowtórami.
Genezyp: Nie chcę nic o tem wiedzieć! Wstrętne jest to uczuciowe ślimaczenie się wasze. O — jakże ohydną rzeczą jest uczucie ludzkie, właśnie ludzkie — to zawinięte w kłamliwe futerały odpadków społecznych transformacji. O wiele szczęśliwsze są bydlęta — tam u nich jest to prawdą.
Matka: Mało co różnisz się od bydlęcia, moje dziecko. Przebierasz miarę w brutalności, łudząc się, że jesteś silnym człowiekiem. A co do Liljan to są te nowe metody wychowania. Nie chciałyśmy cię zrażać przedwcześnie. Wczesne uświadomienie nie jest niczem złem — przesądy, które kosztowały wiele pokoleń ich zdrowie psychiczne. Za kilka miesięcy Liljan będzie i tak żoną Sturfana. Prawda, córeczko, że lepiej teraz się czujesz, jak wiesz wszystko?
Liljan: Ależ oczywiście, mamo! Niema o czem gadać. Zypcio jest dzieciak, ale jest wspaniały w swoim rodzaju. Zczasem oswoi się ze wszystkiem. Przecież na Nowej Gwinei niema wcale kompleksów freudowskich. Tam dzieci od 6–go roku życia bawią się w małżeństwo. A potem wszystko jest „tabu“ w obrębie jednej wioski. A siostra jest największe „tabu“: za dotknięcie śmierć — [dodała z nieprzyjemną kokieterją]. — Wszystko jeszcze będzie dobrze: wewnątrz pozornej mechaniczności życia my stworzymy nowe, normalne pokolenie — nie nasze dzieci, tylko nas samych. My nieznacznie, od środka zmienimy wszystko. — [dodała znowu z naukową już całkiem powagą.]
— Dla chińczyków będą te nowe pokolenia — nawóz albo podmurowanie ich konstrukcji w tym kraju — przerwał jej wściekle upokorzony Zypcio, któremu wszystko przewracało się w głowie. — Frazesy, gołosłowne obietnice bez podstaw, otumaniania się nałogowych optymistów — ja wiem to po sobie. — A jednak sytuacja podobała mu się gdzieś na dnie, ale naprzekór wszystkiemu, co uważał w sobie za wartość: sam początek perwersji — dzieło tamtego draba w nim. Tylko czem było to dno? (Co to mogło obchodzić takiego Kocmołuchowicza!? Furda! A jednak to są te właśnie różniczki, (te „cząsteczki mózgowo–psychiczne“ jak mówił pewien zniewieściały hrabia–bergsonista), z których robi się miazga, w której pracuje taki mąż stanu, który — i tak dalej. Nie wiedział Zypcio jak są do siebie podobni z tym oberhyperkwatermistrzem, którego tak wielbił i który dużoby się mógł nauczyć patrząc przez lupę na tego swego mikrosobowtóra. Zapóźno się spotkali, ze szkodą dla nich obu).
Coś wyłaziło znowu z głębi. Oświetliła Zypcia nagła błyskawica od środka — objawienie. Stało się w nim całym tak lekko, przestronno (i jasno nawet) jak w zakatarzonym nosie po dwóch decygramach kokainy. Ten tam nienazwany, którego się bał i przed którym się bronił, to drugi on prawdziwy, najprawdziwszy — wypuścił go z podziemi na światło — niech się rozprostuje, rozeprze i też niech użyje. [„Warjat może spełnić swoje życie jedynie w obłędzie“ — takby powiedział genjalny Bechmetjew.] Wszystko poświęcić można aby go poznać wreszcie i ujarzmić, lub być ujarzmionym. Ale jak to uczynić, za cenę jakich zbrodni, czy wyrzeczeń. Takie długie to życie jeszcze! Od tamtego możnaby się nauczyć, jak je zapełnić i przetrzymać. Tylko tamten może to uczynić on sam będzie zawsze „za szybą“, jak ryba w akwarjum.

Informacja: Nie czuła tego wszystkiego Liljan. Wszystko miała w sobie — była doskonała, psychicznie okrągła, bez skazy — jak papa — cyklotymik. To (co za cuda kryły się w tem „tem“!) bawiło ją jedynie umysłowo, zupełnie na zimno, Świetnie dopasowała do swego wewnętrznego chłodu maskę dorosłej osoby. Ten chłód, było to właśnie to, za czem tak dziko szalał Sturfan Abnol. Ale dotąd (broń Boże) nic między nimi nie zaszło. Parę pocałunków, podczas których spytała go lodowato: „czemu mnie pan tak liże?“ — nie było to wstrętne, tylko dziwnie obojętne — nie pochodziło z tego świata, w którym żyła w myślach swych: nie połączyły się jeszcze wybuchowe materjały z lontem, prowadzącym do ukrytych w małej, „dobrze zekwilibrowanej serwelce“ (jak mówiła księżna
Irina) detonatorów. Ale coś wyłaniało się poza tem: owoc życia, bezkształtny jeszcze, nie przypominający narazie w niczem Fallusa, wypinał się kusząco. Zdawało się to tak idealne jak przeziorek seledynowy wśród mgieł w jesienny poranek, a były to całe wężowiska plugawych sił i apetytów, rozpierających się aż w nieskończoność. Kiedy już, już miały się zetknąć niewspółmierne światy (jak usta — ale te idealne, nie mięsiste wargi Sturfana z jej poziomkową marmeladką) i stworzyć nowe chemiczne połączenie: świadome kobiece bydlęctwo i potęgę, Liljan doznawała czegoś graniczącego prawie z religijnym zachwytem: jej czysta jeszcze bądźcobądź duszyczka pławiła się w eterycznej, niespełnionej piękności urojonego, nieurzeczywistnialnego Istnienia.

Zamknęły się znowu „wrzeciądze“ więzień: jeszcze nie czas. Genezyp opadł bezwładnie od wewnątrz. Odbite miał mięśnie od kości i wszystkie bebechy w nieładzie. Mógł być tytankiem tam w szkole i walczyć zwycięsko ze swymi osobistymi wrogami: dowódcami sekcji i plutonu. Ale tu, oblepiony świńskością i urokiem spotęgowanego ponad jego miarę życia w formie tych bab (te rodzinne potęgowały tylko urok tamtej książęcej bestji, zamiast osłabiać, jak by to powinny) poddawał się na całej linji. Chyba trzasnąć do djabła wszystkie trzy odrazu (tylko odrazu — inaczej nie wyjdzie ten pasjans) i nie zobaczyć ich nigdy więcej w życiu. Ach — gdyby to tak można taką sztukę wyczynić — są przecież tacy, co tak robią. Coraz mniej ich jest, ale są psiekrwie. Ale na to nie miał odwagi. Sam utajony obłęd trzymał go za kark i kazał chłeptać z tego koryta nędzy dalej. Brzydki kompromis wlał się z boku i płynął jak struga mętnego bocznego potoku w czystej rzece. Zarzut bezidejowości palił go wstydem nieznośnym. Jakąż bowiem miał ideję? Czem mógł usprawiedliwić fakt swego życia, nagi, odarty z codziennych, drobnych dowodów konieczności, sterczący chwiejnic z otaczających bagnisk bez żadnych podpórek dziecinnych koncepcji istotności koncentrycznych kółek — no czem?! A ta wściekła baba miała przytem jakieś polityczne koncepcje, miała wogóle łeb na karku, a w tym łbie mózg wcale nie ostatniej jakości, prawie że męski i w djalektyce wyćwiczony. Nie było wcale łatwą rzeczą tak ją z punktu zlekceważyć. Czy to nie oburzające?
Wlekło się wszystko niemożliwie. Już nikt go nie przekonywał. Wiedziały wszystkie trzy (jak wiedźmy z Makbeta), że się poddał. Babi tryumf zapanował w salonie, oblepił nieprzyzwoitym śluzem wszystkie meble, dywany i bibeloty. Matka i Liljan podniosły się z foteli z tem charakterystycznem pochyleniem naprzód, wyrażającem dystyngowane pływanie ponad nędzną, przezwyciężoną rzeczywistością — była w tem też wdzięczność dla księżnej. Pani Kapenowa ucałowała syna w „czółko“, nie pytając go nawet, czy wychodzi czy zostaje. Przyszły adjutant Wodza zadrżał od tego pocałunku: nie miał ani matki, ani siostry, ani kochanki; był sam zupełnie w nieskończonym wszechświecie, jak wtedy, po tem fatalnem przebudzeniu. O ekskrementalnych przyjaciołach nawet nie pomyślał. Ha — niech się dzieje co chce. Wyjdzie i nie wróci, tylko nie teraz, nie zaraz, na Boga, nie w tej chwili. „Der Mann ist selbst“ — jak mówił naczelnik szkoły, generał Próchwa.
Wyszedł z paniami do przedpokoju. Ale kiedy całował na pożegnanie piekielnie miękkawą rączkę księżnej Iriny, ta zdążyła mu szepnąć razem z gorącym oddechem, wycelowanym prosto w prawe ucho: „Zostaniesz. Niezmiernie ważne rzeczy. Cała przyszłość. Kocham cię teraz zupełnie inaczej“. Rozpuścił się w tym szepcie, jak cukier w gorącej wodzie. I nagle, zmieniony sam dla siebie do niepoznania, rozjaśniony upadkiem, już nie sam i nie w rozpaczy (ujutność trochę śmierdzi, ale to nic) zadowolony, rozczulony, prawie szczęśliwy przez łagodne (środek łagodnie rozwalniający) płciowe rozluźnienie, został. Ale zaraz po wyjściu tych pań księżna stała się zimna i daleka. Genezypa chwyciła znowu lodowata rozpacz — za mordę, brutalnie. Na to więc zdradził sam siebie, aby za upadek wewnętrzny nie dostać nawet jednego ochłapu, choćby gorszego, tego ciała, którem w istocie pogardzał. Natchnienie do jakiegoś decydującego czynu nie przychodziło. Łupić, bić, mordować, kopać — a tu stał w kąciku grzeczny chłopczyk z sercem en compôte.
— ...teraz nie będziemy mówić o nas. — [Siedział wypięty i po wojskowemu stężały. Ta „kupa elementów“ przed nim była tak daleka (oto „inny wymiar“ jak byk w tej samej przestrzeni), że nie mógł pojąć, nawet w przybliżeniu, jakim cudem mógłby sobie pozwolić na najlżejszy nawet, „najsiostrzeńszy“ pocałunek. Męka rozkładu za życia, i to na zimno, trwała. „Ach — wyrwać się już raz na szeroką falę bez tych przeszkódek, zastawek, drobnych hamulczyków“ — ciągle miał uczucie, jakby mu kto laskę między nogi wstawiał. Koniec szkoły — oto termin ostatni — wtedy on im pokaże... Ale żeby nie było tak, jak z maturą, kiedy to najważniejsze problemy osobowości wylazły wtedy, gdy wszystko zdawało się być załatwione, skończone.] — to najmniej ważne (niby „my“) — Ważniejsze jest to, kim ty będziesz dalej. Ty właśnie Zypciu, z twoją naturą pełną tajemniczego, bezforemnego żaru, nie możesz żyć tak bez żadnej idei. To grozi pęknięciem, obłędem w najlepszym razie. W tobie odbija się jak przelatujący obłok w lusterku, cała ludzkość. Ja wiele zrozumiałam patrząc na te twoje szamotania się. — (Mówiła jak jakaś stara ciotka, będąc tak piękną! To piekielne...) — Ideja organizacji pracy nie doprowadzi nikogo do wielkich czynów. To są koncepcje szarej przyszłości i dla tej przyszłości istotne — ale my musimy patrzeć na ich wcielanie się w dawne organizmy społeczne, których częściami napół jeszcze jesteśmy i dlatego czujemy tylko ból i nudę — wrastamy sami w siebie w obcych nam formach. — (»„Cóś“ w piętkę goni ten babon« — pomyślał Zypek). — Są to ideje pomocnicze, techniczne, które obecnie zużywać może każda partja dla swoich celów, począwszy od nas: Syndykatu Zbawienia, aż do zbolszewizowanych Książąt Mongolskich — ale kiedyś będą one urzeczywistnione w całej ludzkości — i na szczęście nas już wtedy nie będzie. Właściwie nie są to żadne pomysły, któremi można żyć, albo się im poświęcać — o ile się nie jest specjalistą w danym zakresie.
Genezyp: Tak, ale ideja ciągle i to pokojowo wzrastającego dobrobytu, połączona z ideją zamazania walki klas, w stylu dawno–amerykańskim, do którego rozkwitu doprowadziła kiedyś ideja organizacji pracy, może już być, dla dostatecznie zmaterjalizowanych ludzi, dostateczną podporą dla przetrwania choćby istnienia — nie mówiąc już o jego przetwarzaniu i stwarzaniu nowych zupełnie wartości, w co wierzą tylko oportuniści i zwykli durnie i karjerowicze. Przetrwać — to już jest wiele, gdy naokoło widzi się zalewającą nas pustynię ducha — pogodzić się z beznadziejnością i żyć w prawdzie, a nie omamiać się urojonemi nowaljami, które niby nadejść mają — nie brać ostatnich podrygów za zaczątki rzeczy nowych... — (przecież to ona sama kiedyś to mówiła!) — Jakże łatwo jest obiecywać jasną przyszłość, bełkocąc nieszczerze, ze skłamanemi łzami w oczach, banalne, oklepane pocieszenia ludzi niezdolnych do okrutnego myślenia: że przecież zawsze były wahania i oscylacje i ludzkość coś sobie dla uciechy zawsze wynalazła... — (Tracił zupełnie poczucie w imię czego mówi — czy przekonywa ją, czy siebie samego z nią razem przeciwko sobie — powtarzał, jak papuga, rzeczy, których mu naopowiadał jeden z jego kolegów, były ekonomista–amator, Voydeck–Wojdakiewicz).
Księżna: Pleciesz, drogi, jak na tortiurach. Dobrobyt nie może wzrastać nieograniczenie, a uspołecznienie jako takie — als solche, powtarzam — może, i to niezależnie od bytu, którego rozwój może się zatrzymać i żadna siła go nie wzmoże. Nie mówiąc już o Europie, widzimy to jasno na Ameryce: mimo wszystkich wysiłków organizacji pracy i maksymalnych wynagrodzeń i oszałamiającego dobrobytu tych tam robotników i wzrastającego współudziału w przedsiębiorstwach, nic nie mogło uratować tego lądu od komunizmu. — Apetyty ludzkie są niezmierzone...
Genezyp: Stępią się — niech pani będzie spokojna. To było tylko kwestją czasu: jeszcze chwila i załatwiłoby się wszystko bez przewrotu. Właśnie w nowych społeczeństwach...
Księżna: Nigdy się nie dowiemy jak to być mogło, gdyby i tak dalej... Fakt dowodzi mojej słuszności. Widać stąd, że jeszcze — jeszcze, powtarzam — trzeba idei wyższej, której tam brakło, a jakaż ideja wyższa jest od narodowej?
Genezyp: O, to pani plecie! — (Postanowił być brutalnym.) — Bez żadnego komunizmu, na tle ekonomicznej współzależności narodów, która wyszła na jaw po wojnie narodów, okazało się, że narodowość jest humbugiem. fikcją byłych rycerzy, tajnych dyplomatów, ciasno patrzących przemysłowców i operatorów czystego pieniądza. Wszystko tak się splątało na świecie, że mowy niema o oddzielnych narodach w znaczeniu samodzielności — (znowu zabrnął i nie wiedział czy to, co mówił jest jego własnem przekonaniem, czy tylko bezmyślnem małpowaniem Wojdakiewicza. — )
Księżna: To, co nastąpiło po Wielkiej Wojnie, to był właśnie zamaskowany bolszewizm pod pozorami międzynarodowych, ponadnarodowych, ale pozostawiających im jakieś niby odrębne życie, instytucji. I dlatego klapnęły te wszystkie ligi i międzynarodowe biura pracy i jest tak, jak jest teraz. — (Księżna używała ordynarnych słów polskich, nie zdając sobie sprawy z ich właściwego smaku.). — Może być tylko narodowość, albo mrowisko — trzeciego wyjścia niema. Musisz żyć ideją narodową, bo należysz do tej ginącej części ludzkości. To trudno: nie można kłamać: nie być tym, kim się urodziło. Lepiej wcześniej zginąć prawdziwym, niż żyć zakłamanym. Musisz mi się poddać, o ile nie chcesz dojść do swej własnej odwrotności, co z twoją naturą jest bardzo prawdopodobne. Musisz zostać tajnym członkiem Syndykatu, o ile wogóle chcesz przeżyć samego siebie na swoich własnych szczytach, a nie na cudzym śmietniku. (— Genezyp zakrył twarz rękami: teraz go wzięła! Skąd ona mogła znać słowa, wcielające się w jego bezpojęciowy gąszcz, raczej wywlekające stamtąd, nadziane na symbole jak na patyczki, kawały żywego mięsa jego najistotniejszego trwania. Czyniła to oczywiście przy pomocy swych organów płciowych bezpośrednio, tak „intuicyjnie“ („he, he, panie Bergson!“) jak klasyczny do znudzenia sfeks swoją sprawę z przeklętą liszką. On to wiedział i palił się ze wstydu, mimo że pochłonął jeszcze w szkołach całą literaturę bijologiczną od Loeba i Bohna począwszy, tych wielkich panów, co pojęcie instynktu rozbili w puch i proch, niszcząc pośrednio jedną z najpotworniejszych blag jakie były: bergsonizm.) — Coś dziwnego przygotowuje się w atmosferze — są to ostatnie podrygi — zgadzam się, ale jest w tem posmak wielkości, której brak wszyscy tak boleśnie i obleśnie odczuwamy: „Die Freude zu stinken“ — jak pisał ten nieszczęśnik Nietzsche. — (I zaraz dalej:) Dotąd nie zdołaliśmy, mimo szalonych wysiłków, nikogo z nas wkręcić w najbliższe otoczenie kwatermistrza. Ty jeden, jako specjalnie przez niego wybrany, — mówią, że twój ojciec coś nie coś wiedział o jego dalszych planach — możesz nam dostarczyć niezmiernie cennych wiadomości, choćby o jego sposobie życia, o tem, jak pije śniadanie i zdejmuje te swoje historyczne lakiery na noc. Przecież nikt z naszych nie wie nawet w przybliżeniu jak przechodzi codzienny zwykły dzień tego monstrumu. A potem oczywiście mógłbyś wślizgnąć się w rzeczy daleko ważniejsze... —
Z najniższych nizin, z moczarów, z tyłów ohydnych bud i śmietników, ale własnych, odpowiedział Zypcio: (rzeczywistość jak na niego wspaniała, ale wstrętna i zgnicie w małym loszku na brudnej słomie — dwa obrazy tańczyły w jego umęczonym mózgu, nie mogąc się przemóc. Załatwiła to mowa, niezależna jakby od osobowości. To pewno tamten trzeci, warjat, mówił w imieniu szlachetnego chłopczyka, sam szlachetnym wcale nie będąc — miał tylko wolę, „den Willen zum Wahnsinn“.)
— Przedewszystkiem na wszystko to nie będzie już czasu — czy wy sobie wyobrażacie, że chińczycy będą czekać zanim wy załatwicie wasze wszystkie brudne rachunki w imię waszych bezpłodnych, utuczonych brzuchów? Śmieszne złudzenia!
— A fe! Co za bolszewik! Opamiętaj się. Nie bądź ordynarny jak agitator jakiś.
—Mówiłem już, że szpiegiem nie będę — warknął — i to w imię żadnej ideji, nawet absolutnie najwyższej.
— Nawet szpiegostwo dla celów wyższych jest czemś wzniosłem. A tu przecież... Nawet dla mojej przyjaźni? —
— Pluję na taką przyjaźń! Czy pani miłość poprzednia do mnie i demoniczne sztuczki były również wynikiem jakiejś, czy tej samej politycznej kombinacji? O, jakże upadłem strasznie... — znowu ukrył twarz w dłoniach. Patrzyła na niego jednocześnie z czułością matki i drapieżnością kota o włos od pochwycenia zdobyczy. Wypuczyła się cała, sprężyła ku niemu, ale dotknąć go jeszcze nie śmiała. Mogło to być przedwczesne, a jeśli nie w tej chwili, to nigdy już. Genezyp czuł się jak mucha w lepie — o wyciągnięciu połamanych nóg mowy być nie mogło, a skrzydła brzęczały rozpaczliwie w powietrzu, dając złudzenie swobody. Malał aż do zaniku z niemożliwego wstydu do siebie i do całej sytuacji. — Posłyszał dzwonek od drzwi wchodowych, dochodzący gdzieś z dalekich zakamarów nieznanego pałacu.
— Ty nic nie chcesz zrozumieć. Najpierw chodzi o ciebie samego, o twoją jedyną drogę życia, na której możesz się istotnie przeżyć. A potem o twoją karjerę także, w razie zwycięstwa Syndykatu. Pamiętaj, że to nie wszystko jedno skąd się patrzy na życie: czy z loży parterowej, czy z przesyconego wyziewami paradyzu. „Leute sind dieselben, aber der Geruch ist anders“ — jak powiedział pewien wiedeński fiaker Piotrowi Altenbergowi. Nikomu jeszcze nie pomogło programowe zdeklasowanie się, a powrót na swoje miejsce trudniejszy jest niż się to zdaje. — (Przerwać jakim bądź sposobem to walenie się ciężkich jak jakieś potworne kufry (właśnie) słów.)
— Czyż pani myśli naprawdę, że my możemy zatrzymać chińczyków i ostać się w tej parszywej, umiarkowanej demokracji wśród tego morza bolszewizmu?
— I to mówi wielbiciel i przyszły adjutant kwatermistrza! Sprzeciwiasz się, moje dziecko zasadniczej myśli twego idolu.
— Nikt nie zna jego myśli — w tem jest jego wielkość...
— Dość wątpliwa conajmniej. Jest to siła, nie przeczę, ale wichrowat, siła dla siły to jest jego ideja, siła w czystej formie. My, Syndykat, musimy go zużyć dla naszych celów.
— I taka galareta, która co chwilę mówi co innego, ma być wyrazem organizacji, która jego, JEGO chce zużyć! Cha, cha, cha!
— Nie śmiej się. Jestem zdenerwowana i gubię się w sprzecznościach. Ale któż się w nich dziś nie gubi? Widzisz: tam z Zachodu będziemy mieli tajną pomoc. To, że upadła Biała Rosja niczego nie dowodzi. Tam nie było ludzi, takich właśnie, jak Kocmołuchowicz. Tam, na Zachodzie, młode bolszewizmy, jeszcze zlekka od spodu podnacjonalizowane i używające tajnie faszystowskich metod, pod pozorami tego, że czas jeszcze nie przyszedł — co za sprzeczność! — drżą, powiadam ci, przed możliwością chińskiego gniotu, niwelującego wszelkie subtelniejsze różnice. Dlatego muszą nam pomagać, nietylko w utrzymaniu status quo, czyli obecnego marazmu, ale muszą nas czynnie pchać w idejowo przeciwną im stronę, ze względów technicznych. W głowie się mąci, gdy się pomyśli do czego doszła komplikacja życia. Finanse z Zachodu — to jest ten cud polski, którego te żółte małpy, z ich uczciwością zrozumieć nie mogą. Potworne tajemnice ci mówię — za to — śmierć w tortiurach. A jeśli to się nie uda, to ostatnia zapora dla chińczyków przerwana, żółty potop i koniec rasy bialej. Niestety, tak się wszystko uspołeczniło, że kwestja ras nawet przestaje coś znaczyć na wielką skalę — kolory skóry nawet stają się obojętne. Właśnie przychodzi pan Cylindrjon Piętalski, baron papieski i szambelan, były dowódca kulomiotów gwardji Jego Świątobliwości. — Genezyp poczuł się owadem w tym domu: karaluchem, prusakiem, pluskwą. Ha — gdyby można czasem całego siebie wyrzygać prosto w nicość, nie przestając przytem istnieć! Cóż to byłaby za frajda!
Wszedł ohydny (przecież mógłby być pięknym tego gatunku osobnik — więc poco? Poco i to jeszcze? Przypadek.) wymokły, obwisły, chudy na gębie, a brzuchaty na brzuchu blondyn, z rozczesanemi „po lordowsku“ faworytami, w monoklu na czarnej tasiemce. Zaczął mówić zaraz (był widać uprzedzony). (Bezpłciowość jego była aż nazbyt widoczna — ten przynajmniej napewno nie był kochankiem księżnej.) — mówił — i obecnym zimno robiło się od trupowatości pojęć, których używał. Poprostu czuło się, że kwestja narodowości wogóle, a polskiej w szczególności, na skutek przemacerowania w literaturze od romantyzmu, aż po ostatnich neo-zbawicieli, jakoteż z powodu przegwajdlenia jej nawylot na wszystkich obchodach, uroczystościach, wiecach, posiedzeniach i rocznicach w bezdusznych frazesach i obietnicach bez żadnego skutku, jest czemś tak martwem, wyczerpanem i dalekiem od rzeczywistości, że nikogo nigdy naprawdę poruszyć już nie będzie zdolna. Jadowite kłamstwo ścinało żywe białko w promieniu sięgającym po orbitę Neptuna. Zdawało się, że na innych planetach i ich księżycach zamiera wszystko od nieznośnej nudy i jałowości problemu, że jeśli na satelicie Urana czy Jowisza zaczyna tworzyć się coś w rodzaju narodu, to oddech Piętalskiego, zionący potworną pustką frazesu, musi zwarzyć i zamrozić ten żywy kiełek na odległość biljonów kilometrów. Wszyscy wiedzą jak taki sos wygląda i pachnie, tembardziej na tle zgniłego kawała rzeczywistości, którą podlewa i usmacznia — można nie cytować dosłownie. Było w tem coś niesłychanie męczącego — to samo–załgiwanie się typowego „poważnego człowieka“, czy też programowa blaga jakiegoś równie poważnego demona. Dobrze, dobrze — ale w imię czego? Nie — tak bezsensownej politycznie sytuacji nie było nigdzie, nawet w Hyrkanji, gdzie obok rządu bolszewickiego trwał błazeński król, pozostawiony niby na pośmiewisko dla innych — w gruncie rzeczy bardzo wtrącał się do rządów i sam bawił się znakomicie. A ten gadał — i słowa takie jak: miłość do kraju, ojczyzna, poświęcenie dla dobra narodu i t. p. (chociaż już mało było wogóle takich słów — pozapominano wiele — kursowały tylko najmniej wyświechtane, w których jeszcze resztki znaczenia tłukły się, jak ćmy o lampę łukową o tajemnicze ciemne ognisko ostatecznego sensu istnienia) padały z oślinionych, sinawych warg siwiejącego blondasa, „filaru“ Syndykatu. On istniał tylko w tych słowach — poza tem był widmem, plamką na siatkówce Boga.
Genezyp dusił się ze wstydu za ten naród — (i za siebie jako element tego właśnie narodu.) Co za pech! A jednocześnie brał odpowiedzialność za to, że wszyscy byli tacy — taki mały, różniczkowy Mesjaszek! Też się wybrał w porę! A tu myśl podła: czy warto wogóle być czemś w takiej klapzdrze? Poco? Przypomniało mu się zdanie Tengiera: „urodzić się garbatym polakiem — to wielki pech, ale urodzić się do tego jeszcze artystą w Polsce, to już pech najwyższy“. Dobra nasza („bonne la nôtre“ — jak mawiał Lebac) że artystami nie jesteśmy. Nie — nie miał racji ten bluźnierca. Z takich oto powiedzonek składa się ta parszywa atmosfera. „Die Kerlen haben keine Ahnung was arbeiten heiss und dazu haben sie kein Zeitgefühl“ — tak mawiał Buxenhayn. Otóż: każdy swoje, nie oglądając się na innych, a może kiedyś... Ale znowu chińska nawała i ogólne spóźnienie się z temi kwestjami. Poczuli bestje, że czas ucieka, jak zawisła im nad łbami (nic nie lepszemi od dawnych „golonych pałek“) żółta fala, niosąca niewymierne już z temi dawnemi, przeznaczenia. Zapóźno! Zatulić łeb w brudną pierzynę i robić swoje: odtąd — dotąd, nie myśląc o niczem — przeczytać głupią powieść, pójść na dancing, kogoś poobłapiać i zasnąć. Jeszcze nie przyszedł czas tak doskonałej organizacji — jeszcze trzeba było myśleć. Zjedzona przez „dziki kapitał“ Europa nie mogła wyciągnąć ręki ku wstającemu Wschodowi — „trzeba było wszystko stracić, aby wszystko zyskać“ — jak pisał kiedyś Tadeusz Szymberski. Coś takiego kołatało się jeszcze w niektórych pół- i ćwierć-duszach i wyłaziło, gdy już bardzo na nie pluto, ale cóż to takiego było: jakaś cieniutka ambicyjka, że to niby jego naród, takiego oplutego, jakieś czysto zmysłowe przywiązanie do pewnych dźwięków (na Zachodzie Esperanto gnębiło coraz bardziej rodzime mowy), jakieś pół—bydlęce uczuciątko do krajowego „narzecza“, to był ten tak zwany i znienawidzony patrjotyzm. A w gruncie rzeczy maska dla apetytów. A to straszne, psia—krew!
I on w Imię tych trupów–pojęć, wyrosłych jak grzybki na trupie dawnego kompleksu uczuć, zwanego: — tak czy owak — wszystko jedno — on miałby popełnić najgorsze świństwo w stosunku do tego jedynego człowieka z jajami, biednego Kocmołuchowicza, skazanego oczywiście w tych warunkach na zagładę? Nie. Podniósł się znów z dymiących oparzelisk jaźni tajemny gość z krainy obłędu, gdzie wszystko jest takiem, jakiem być powinno — dla niektórych oczywiście. W pewnej chwili Zypcio dał w twarz Piętalskiemu i wyrzucił go do przedpokoju. Słyszał jak tamten pluł i charkał — i było mu wstyd, a jednocześnie cieszył się, że patrjotyczna ideja została trochę pomszczona. Niech nie biorą takich ohyd na jej nosicieli. Dużoby dał, aby dowiedzieć się teraz, jaki jest jego własny procent (%) narodowości. Nic — widział tylko żółte wyłogi swego munduru i czuł, że on, ten pogardzany dzieciak, dokonał jednak czegoś morowego. Miał dobrą intuicję — o, tu to słowo jest na miejscu — ale równie dobrze mogło to być fałszem. (Jak słusznie mówi Edmund Husserl: czemu t. zw. „intuicyjne“ (ulubiony obecnie termin zarozumiałych bab nie chcących myśleć i zbabiałych mężczyzn) odkrycia robią zawsze jednak specjaliści wyszkoleni w danym fachu — analogja pewnych form myślowych, zużytkowanie przyzwyczajeń badacza, przeskakiwanie szeregów myślowych, automatyzacja — ot co jest, moje panie. „Zwyciężycie kiedyś i to tym samym pogardzanym intelektem — to inna rzecz, ale racji nie macie“ tak mawiał à propos tego problemu Sturfan Abnol.) Nie wiedział jednak Zypcio, jakie będą tego „czynu“ następstwa: mordobicie to przyśpieszyło o całe 2 tygodnie wybuch pewnych wypadków. Bo Centrala Syndykatu Zbawienia przygotowywała na wszelki wypadek małe „powstańko wywiadowcze“ jak to się nazywało. Kraj był tajemnicą dla wszystkich patrjotów prawie tak wielką jak sam Kocmołuchowicz. Już nikt nic nie rozumiał i wszyscy dusili się wprost w tym czadzie ogólnego „niezrozumialstwa“. (termin Karola Irzykowskiego — niech będzie przeklęty za ten wynalazek, pozwalający każdemu durniowi odsądzić od wszelkiej wartości najwartościowszą rzecz.) Trzeba było choćby paru kropel krwi, aby się dowiedzieć co właściwie jest: „zanurzenie lakmusowego papirka w świżą krew“ — jak mówił Piętalski. Że ktoś tam musiał przy tem zginąć, z tem nie liczono się zupełnie. Dopiero w razie inicjalnego powodzenia możnaby atak ten rozszerzyć i kto wie czy nie utrącić samego generał–kwatermistrza, który ku zgorszeniu Syndykatu wąchał się na razie przynajmniej dość bezwstydnie z najbardziej radykalną częścią armji, znajdująca się pod wpływem pułkownika Niehyda–Ochluja. (Oczywiście „radykalność“ ta była mocno zamaskowana i jako taka względna.) Zresztą główni działacze Syndykatu Zbawienia nie angażowali się w ten „eksperyment“ — podrzędnych można się było w wypadku klęski wyprzeć jako nieodpowiedzialnych.
Tamten pluł i charczał w przedpokoju. Genezyp blady, drżący, zadyszany, zaciśniętemi pięściami wparty w poręcz fotelu, patrzył na bezwstydne nogi księżnej, które zdawały się być przepojone szatańską esencją niepojętej w swem natężeniu zmysłowości. Że też noga może mieć tyle wyrazu i to zamknięta w jedwab i twardy lśniący lakier. Gdyby tak taką nogę można było zgwałcić jako oddzielną istotę i wreszcie nasycić się jej (względnie ich) złowrogim czarem... Rozmyślania te przerwał huk. Zatrzasnęły się nareszcie drzwi wchodowe, nazbyt mocno dzwoniąc łańcuchami. Skazańcy spojrzeli się na siebie — zwarli się kłamliwemi zwykle gałkami ócz naprawdę, ich tajemnym fluidem (który jest tylko zwykłą konwencją, podobnych między sobą istot), jak dwie bańki na mętnej kałuży rzeczywistości. Walka z Cylindrjonem rozpętała w Genezypie to coś ze dna, ten głód nieskończoności, który kusił go zawsze do nadzwyczajności — choćby potwornej — byle nie to co jest i być ostatecznie może. Niestety któż to potrafi — tylko obłęd, lub zbrodnia przebić może tę ścianę pospolitości — czasem twórczość — ale i to nie. Mniejsza z tem. Tak się tego bał — ale w tem tylko był urok życia. Nie był sobą — jedyna chwila odpoczynku ponad całem istnieniem. Psychiczny szalej własnej produkcji, a stwarzający mimo to coś obcego, niewiadomo gdzie istniejący (jak „byt idealny“) świat absolutnej zgody wszystkiego ze wszystkiem. Tak: nie był sobą: (o rozkoszy!) tamten wewnętrzny drab patrzał przez jego oczy, jak przez szybki, jak zwierz, czający się w ciemnościach.
A potem wszystko zmieniło się w to... Zwalili się na siebie, jakby z nieskończonej, bezkierunkowej w istocie wysokości obojętnej przestrzeni. To darcie na strzępy ucieleśnionej w miękkich zwałach rozkoszy, to bezwstydne odarcie ze skóry nagiego mięsa palącego się dziką żądzą, to nieludzkie nasycanie wydartego z trzewi prawie metafizycznego bólu... Nasycanie bólu? Tak. Znowu przekonał się, że to jest jednak coś i w ten sposób rozwiązując problem natychmiastowego, na poczekaniu, zwarjowania, zapadł jeszcze głębiej w nieprzezwyciężone objęcia swych potworów z Krainy Dna. Ryjąc jak wieprz całym sobą w najstraszniejszem świństwie istnienia, wisiał nad całym światem, świdrując wzrokiem wściekłego jastrzębia tonące w bezgranicznej przepaści zła tamte oczy. W ich spotęgowanej rozkoszą ukośności zdawała się lśnić Tajemnica Bytu. A wszystko to kłamało zawzięcie, z bestjalską, idjotyczną furją. Doszedł Genezyp do szczytu: usamotnił się w tej chwili okropnej, zamiast się omamić złączeniem dwóch ciał. Psychicznie dalej w tym kierunku pójść nie można. Bardziej był samotnym teraz, niż wtedy z Toldziem w dzieciństwie i nawet niż wtedy w łazience.
Ponuro oddała mu się księżna, czując, że mimo wszystko nie potrafiła zgnębić tego smarkacza, tak, jak chciała. O jakiżsmak miał dla niej teraz, kiedy dostała go tak prawie z łaski bezecnego przypadku! To nie była dawna matematyka i w tem tkwił nowy, groźny urok. Niech sobie mówi co kto chce, ale te ostatnie chwile mają też swoją wartość. „Z łaski, z łaski“ — szeptała, podniecając się aż do szału tem uświadomieniem upadku, potęgując do niemożliwości tragizm, ponurość, beznadziejność, palącej się wszystkiemi jesiennemi barwami młodości, rozkoszy. A młodzik rżnął z potęgą również „na zło“. I tak syciły się ich dwie złości, tworząc nieomal jedno zło, bezpłciowe już, samo w sobie, jedyne. Wygnana z tych „zawrotnych“ uścisków miłość (teraz jedna już, nie rozdzielona na dwie osoby) uśmiechała się smutno gdzieś na boku — wiedziała że to, co robiło tych dwoje zemścić się musi i czekała spokojnie.

Informacja: Ze zdwojoną siłą zabrał się do szykowania zamaszku stanu pobity Cylindrjon Piętalski. „Tak“? — mówił sobie — „Chcecie? To zobaczymy! Ha — teraz wyjaśni się wszystko“. Taki mały pozornie fakt skondensował tak energję „filaru“ Syndykatu, że plan eksperymentu, zielony jeszcze w dzień ten, dojrzał i spęczniał w dni następne w źrały, złocisty owoc, gotów do zerwania przez byle kogo. Samo szło ku temu — „przebąkiwacze“ podejrzewali, że akcją kierują agenci samego Kocmołuchomcza. „On też „potrzebuje“ zobaczyć co jest na dnie“ — przebąkiwali. Wypadki wydzierały się pojedyńczym indywiduom z rąk i „hasały“ same — narazie w małym zakresie. Najtęższe względnie indywidualności zdawały się być tylko emanacjami pewnych ugrupowań — musiały tak, a nie inaczej postępować, traciły wolę osobistych czynów. Trzymał się jedynie w swej wewnętrznej twierdzy, sam Kocmołuchowicz.
Technika tego wszystkiego nudna była jak rekolekcje nieszczerego księdza — ten tam coś szepnął, temu wręczył papirek, z tym pogadał, tamtemu coś dał, tu pogroził, tam się podlizał, a tamten robił to samo z drugimi — co tu o tem pisać. Psychologje też były nieciekawe z wyjątkiem struktury wewnętrznej wodza, o której nikt nic nie wiedział: Melanż w różnych proporcjach ambicji, wielkich słów o małych znaczeniach, brudny spryt i czasem trochę ordynarnej siły. Poza tem wszyscy o wszystkich myśleli że są świnie, czasem nawet włączając w to siebie samych.
Wszczęta przez Cylindrjona sprawa honorowa doprowadziła z wiedzą Dowództwa Szkoły do honorowo zadawalniających, a jednak bezkrwawych rezultatów. Ze względów politycznych uznano za stosowne, aby Zypcio przeprosił Piętalskiego, a do aktów dołączono dokument lekarski, „endorsowany“ na ślepo przez samego Bechmetjewa, a stwierdzający lekki stan nienormalny mordobijcy na tle przejść rodzinnych.

Genezyp opuścił pałac Ticonderoga, tak zwany „fornication point“ z „pianą życia u pyska“. Dobra jest askeza, ale lepsza jeszcze jest dobra fornikacja. Kompromis na całej linji. W tajnych zakamarkach gromadził broń przeciw księżnej i miał zamiar użyć jej w odpowiedniej chwili. Narazie jednak pogrążył się z rozkoszą samowiedzy w zupełnym upadku. Parskał i prychał, tarzając się po samem dnie rozpusty. Aby ujść szpiegom Syndykatu „podozritielnaja paroczka“, jak nazywała ich oboje księżna, urządzała schadzki w małym plugawym domku, wynajętym i urządzonym wprost przepysznie w tym celu przez samą książęcą instygatorkę tego świństwa, na dalekiem od centrum miasta przedmieściu Jady. O zdradzie nie było mowy. Na długie tygodnie ten „gieroj naszawo wremieni“ był unieszkodliwiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.