Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jako element tego właśnie narodu.) Co za pech! A jednocześnie brał odpowiedzialność za to, że wszyscy byli tacy — taki mały, różniczkowy Mesjaszek! Też się wybrał w porę! A tu myśl podła: czy warto wogóle być czemś w takiej klapzdrze? Poco? Przypomniało mu się zdanie Tengiera: „urodzić się garbatym polakiem — to wielki pech, ale urodzić się do tego jeszcze artystą w Polsce, to już pech najwyższy“. Dobra nasza („bonne la nôtre“ — jak mawiał Lebac) że artystami nie jesteśmy. Nie — nie miał racji ten bluźnierca. Z takich oto powiedzonek składa się ta parszywa atmosfera. „Die Kerlen haben keine Ahnung was arbeiten heiss und dazu haben sie kein Zeitgefühl“ — tak mawiał Buxenhayn. Otóż: każdy swoje, nie oglądając się na innych, a może kiedyś... Ale znowu chińska nawała i ogólne spóźnienie się z temi kwestjami. Poczuli bestje, że czas ucieka, jak zawisła im nad łbami (nic nie lepszemi od dawnych „golonych pałek“) żółta fala, niosąca niewymierne już z temi dawnemi, przeznaczenia. Zapóźno! Zatulić łeb w brudną pierzynę i robić swoje: odtąd — dotąd, nie myśląc o niczem — przeczytać głupią powieść, pójść na dancing, kogoś poobłapiać i zasnąć. Jeszcze nie przyszedł czas tak doskonałej organizacji — jeszcze trzeba było myśleć. Zjedzona przez „dziki kapitał“ Europa nie mogła wyciągnąć ręki ku wstającemu Wschodowi — „trzeba było wszystko stracić, aby wszystko zyskać“ — jak pisał kiedyś Tadeusz Szymberski. Coś takiego kołatało się jeszcze w niektórych pół- i ćwierć-duszach i wyłaziło, gdy już bardzo na nie pluto, ale cóż to takiego było: jakaś cieniutka ambicyjka, że to niby jego naród, takiego oplutego, jakieś czysto zmysłowe przywiązanie do pewnych dźwięków (na Zachodzie Esperanto gnębiło coraz bardziej rodzime mowy), jakieś pół—bydlęce uczuciątko do krajowego „narzecza“, to był ten tak zwany i znienawidzony patrjotyzm. A w gruncie rzeczy maska dla apetytów. A to straszne, psia—krew!