Przejdź do zawartości

Nienasycenie/Część druga/Tortiury i pierwszy występ „Gościa z dna“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł II. Obłęd
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TORTIURY I PIERWSZY WYSTĘP GOŚCIA Z DNA“.




Zupełnie niewyspany, w straszliwym nieświadomym co do istoty swej kokainowym katzenjammerze, (działy się wprost otchłanne cuda i objawienia. Skąd?) po całodziennych ćwiczeniach za miastem, wśród nudnego jak matura pejzażu (był szary, ciepły, słodkawy, pachnący trawą dzień wiosenny) popędził Genezyp koło szóstej na ulicę Św. Retoryka do Persy. Miał piekielną tremę, nie wiedział co i jak ma jej powiedzieć, pocił się w ciasnym mundurze i miał niesmak w ustach.
Mieszkała ta drętwa sama z jakąś kucharo–duenją, panią Golankową (Izabellą). Takiego jeszcze trzeba było nazwiska, aby dopełnić okropności miejsca samczych mąk, jakiem było „mięszkanie“ (tak mówiła Golankowa, a przytem „kwandransik“, „dyszcz“, „syr“, „nierychło“ i „wnet“) słynnej panny Zwierżontkowskiej. Już w przedpokoju, niewiadomo jakim zmysłem, poczuł niezdrową (uch, jak niezdrową, to strach!) atmosferę wyrzeczenia. Wszystko pachniało przewlekłą, nieuleczalną tortiurą, jak mówiła księżna. I to takie wrażenia na tle takich doytów wczorajszych. U — niebezpieczne — ho, ho! Widział to, ale jakiś demon pchał go w to wszystko dalej dzierżąc za kark bezlitosną łapą. On dobrze wiedział kto to taki — oj, wiedział biedactwo. Przyjęła go w łóżku wśród jakichś piór à la Wróbel (ten malarz nie ptaszek) hyperbrabanckich przezroczystości i poduszek, których poduszkowatość przechodziła sen o lenistwach najwschodniejszego z książąt ziemi. (Wszystko to było bardzo tanie, tylko skonstruowane z niesłychanym sadystycznym smaczkiem. Chodziło o maksymalne rozluźnienie samczej siły. Jakoż się i tak faktycznie działo.) Biedny Zypcio olśniony był wprost jej t. zw. nieziemską pięknością. Zauwżył pewne detale, które wczoraj mu się wypsnęły. Piękniejsza była „w naturze“, niż na scenie — to było straszne odkrycie. Żadnej wady, którąby się można en cas de quoi pocieszyć. Mur. Nos miała „tak prosty, że aż prawie orli“, jak mówił Rajmund Malczewski; usta nieduże, ale to wycięcie to była wprost rozpacz; i cudowny poziomkowy rumieniec na jakichś niebiańsko–migdałowych nadzamszach. I oczy fijołkowe z ciemną rzęsą, która uginała się lekko w kącikach, nadając spojrzeniu podługowatość falistą, ciągnącą się gdzieś aż w nieskończoność nienasyconej żadną rozkoszą żądzy. Zdawało się, że cokolwiekby dowolnie piekielny samiec z nią „wyczynił“, na nic się to nie zda, w niczem nie pomoże, niczego nie zaspokoi, wogóle będzie niczem. Była niezniszczalna. Jedynie śmierć: albo „jego“, albo jej. Poza tem ściana nie–do–przebycia. Ha! W tym to wymiarze beznadziejności znajdował Kocmołuchowicz najistotniejsze elementy swego szału. Poniżej tego to były te zwykłe, prześliczne nawet dzierlatki, których napsuł już tyle — jak brutalny chłopiec zabawek. Tu mógł walić swym wszechpotężnym łbem całą parą, na całego jechać, a nigdy nie dojeżdżać — bestwić się i rozbuchiwać dowoli, rozbuchanym obuchem oburącz rżnąć z całej mocy i wyprychiwać, jak wulkan lawę, swoją złoto–czarną chuć, czyli poprostu mieć tę „détente“ dla swojej metafizycznej potrzeby pożarcia samej wszystkości. Ona mu była tego symbolem. A cóż taki Zypcio? Śmieszne!
Zaledwie niemiła duenja postawiła przybory do herbaty i wyszła (uśmiechając się przytem tak, jakby chciała powiedzieć: „o, wiem dobrze co tu będzie za chwilę“), Persy odkryła kołdrę koloru róży herbacianej i zawinęła koszulę pod szyję. Genezyp zmartwiały z przerażenia (aż żądze wszystkie uciekły mu w sam czubek intelektu, tak się przeraził) ujrzał wcielenie doskonałości kobiecej ponęty i piękności, od popielatej blondynowości włosów (i tych i tamtych) do paznokci palców od nóg. Stężał. Niedostępność, niezdobytość widoku graniczyła z absolutem. — Czemże była wobec tego ściana Mount–óverestu od strony lodowca Rongbuk — Głupią farsą. To, co jeszcze wczoraj zdawało mu się czemś niepojętem (że ona może mieć wogóle to), stało się. Ale niepojętość realnego obrazu była o nieskończoność potworniejsza od tamtych marzeń w teatrze, kiedy to nie mógł biedactwo wyobrazić sobie pewnych rzeczy, jako należących do JEJ osoby... O, zgrozo! I w mrocznej kamerze tortur wewnątrz siebie posłyszał te słowa, mówione tym zabójczym głosikiem („o gdyby przytem jej głosik...“) ze sceny, przez tą, która teraz leżała przed nim w bezwstydnym przepychu gołości (nie nagości), będąc jednocześnie takim aniołkiem! Jakże piękną musiała być w chwili rozkoszy...?! To chyba był zły sen. Ale nie — słowa właziły mu w uszy, jak mrówki w majtki i kąsały boleśnie już i tak obolały cielesno–duchowy węzeł płciowych zawikłań.
— Niech pan wreszcie siądzie. A zresztą będę panu mówić „ty“. Tak będzie lepiej. — (Dla kogo, na Boga?!) — Tylko w kłamstwie i nienasyceniu jest istota wszystkich uczuć. Nasycony samiec nie kłamie, a ja chcę kłamstwa zawsze. — (Tylko jeden Kocmołuchowicz wystarczał jej i w „prawdzie nasycenia“ — no, taki byk i władca...) — Kocham cię, ale nigdy nie będziesz mnie miał — możesz tylko patrzeć — i to czasami jedynie. Ale będziesz kłamliwie myślał i mówił mi to i ja w tem będę żyć i tworzyć sama moje kłamstwo własne. To mi jest też potrzebne dla teatru. A potem znienawidzisz mnie od nadmiaru męki i będziesz mnie chciał zabić, ale nie będziesz miał siły i wtedy będę cię kochać najwięcej. To będzie rozkosz... — Wyprężyła się zlekka rozchylając usta i nieznacznie rozchylając nogi, a oczy jej zaszły mgłą. Zypcio wił się. Ach — wydrzeć z niej młodą i brutalną łapą wnętrzności i żreć je cuchnące nią, pełną gębą... — I ty będziesz już tylko jedną myślą o mnie, jednym orgazmem męki, jednem pęknięciem z niewysłowionej żądzy i wtedy może... Ale to bardzo nieprawdopodobne bym ci pozwoliła dotknąć się do siebie, bo wolę śmierć, niż ohydną prawdę nasycenia i nudy. Sama też męczę się do szaleństwa... Kocham cię, kocham... — Skręciła się cała z bólu jakby żgnięta rozpalonem żelazem w sam centr cielesnej rozkoszy i zakryła się kołdrą po szyję. Mignęły mu tuż przed nosem różowe jej pięty i zaleciał go jakiś zapaszek nie z tego świata samicy. (Zawsze tak było po tamtych historjach.) Persy doznała tego prawie psychicznego dreszczu, który tamten mistrz masochistycznego zbyczenia nazywał sobie „po żołniersku“ (panie tego) „zmajtczeniem się w międzygwiezdną pustkę“ i co było wstępem do bardziej realnych rozkoszy. Ach, ten jego ozór piekielny, umiejący napinać rozkosz do niewytrzymania, a przytem ta świadomość, że to ON sam, tam... A, nie. Zypulka dobry był jako dekoracja: dziecinna kalkomanja na metafizycznym urynale, w którym pływało w podejrzanych wydzielinach serce tamtego tytana. Bo to, że poza wszystkiemi „detantami“ kwatermistrz kochał ją — wiedziała. Cudownie ułożyło się życie — pełne było, że szpilkiby nikt nie wścibił. Miała rację ciocia Frągorzewska: trzymać w ręku taką bombę przeznaczeń i bawić się jej lontem z tą świadomością, że wszystko może trachnąć lada chwila — „taż to panie jest pirsza klasa“ i koniec.
Przez chwilę Persy łkała głucho histerycznem, suchem łkaniem właśnie, a potem, patrząc na Genezypa, znajdującego się w stanie ostatecznego, tak cielesnego, jak moralnego płciowego rozkładu, z najgłębszą miłością siostrzaną, powiedziała troszczącym się, zabiegliwym, gospodarskim w najlepszym stylu tonem:
— Może herbatki, Zypciu. Świetne ptifurki zrobiła dziś Golankowa. Jedz, jedz — taki jesteś mizerny. — A potem dodała z drapieżną namiętnością: — Teraz jesteś mój, mój. — (Inne jeszcze słowo podobne cisnęło się jej na usta, ulubione słowo kwatermistrza — nie wytrzymała i szepnęła je pocichutku, spuszczając przytem oczy, które wtem rzęsowem omdleniu, zdawały się mówić tylko jedno: „wiesz co mam, takie śliczne, pachnące, przyjemne, ale nie dla ciebie głuptaku. dla prawdziwych siłaczy świata tego“. Bo czyż jest coś bardziej nieprzyzwoitego jak spuszczone niby to ze wstydu, orzęsione powieki kobiece. Genezyp myślał, że się przesłyszał. To już byłoby niepodobieństwem.) — Nigdy mnie nie zapomnisz. W grobie jeszcze wieko trumny się podniesie, gdy o mnie pomyślisz. — Nie wahała się powiedzieć tak ordynarnego banalnego dowcipu III–ej klasy! I ten to dowcip zabrzmiał jak groźna, ponura, rozdzierająca bólem niedosytu prawda — w jej ustach niedosiężnych. I wpijała się mademoiselle Zwierżontkowskaja w jego pobladłą, cudownie piękną w nadludzkiej męce twarz, chłonęła chłopczykowaty, nieznośny płciowy ból w jego rozpalonych oczach, wdzierała się kawowo obwiedzionemi niewinnemi, fijołkowemi oczkami w rozdarte torturą jego usta i drżące szczęki, miażdżące w bezsilnej pasji świetne zaiste petits–fours’y. I miała rację. Bo czyż to właśnie nie było najpiękniejsze? Oczywiście nie z punktu widzenia sprawności korpusu oficerskiego armji kwatermistrza. O — o — o — ale coby było gdyby Zypcio dowiedział się nagle o tem co było wczoraj. Jakby się wtedy spotęgowała jego wewnętrzna furja! Ach, toby było „słodkie“! Ale na to nie można było sobie jeszcze pozwolić. To przyjdzie, to będzie napewno — taka chwilka jak drogocenny kamień cudownie oszlifowany i on się wtedy rozpłynie cały w ten torturowy sosik — poprostu przy niej zrobi z sobą coś. Już byli tacy.
Właściwie to oczywiste było, że ona kłamała o tem całem nienasyceniu: była przecież przepełniona rozkoszą, którą dał jej tamten: pół–bóg, wąsal, brutal, dziki władca, zaświniony wyżej głowy w jej ciele. I jak to on ją po tych swoich programowych upokorzeniach skopał, zbił, sprał, zmiażdżył...! Aa! [Niedarmo taki turbogenerator jak Kocmołuchowicz miał taką właśnie kobietę. Poznał się na niej wśród milionów pudów babskiego mięsa i uczynił z niej to, czem była teraz: władczynią krainy prawie metafizycznego kłamstwa (takiego co to zaprzecza wszystkiemu) i królestwa męczarni naprawdę I–ej klasy. A mając za sobą (psychicznie) Kocmołuchowicza, Persy nie bała się nikogo. Każdego mogła sparaliżować i zjeść na zimno (nawet kochając naprawdę — w jej kategorjach oczywiście) — jak gąsienicznik swoje ulubione liszki. Tylko tu działo się to jednoosobowo.]
Genezyp zmartwiał przywalony górą bezgranicznej męki. Zasnuły się świńską męczarnią wszystkie rozkoszne dolinki, do których możnaby w ostatniej chwili uciec. Wybełkotał przepalonym głosem nieswoje słowa, wykwitłe bezwolnie na tylko co rozwianym pamięciowym obrazie jej cudownie smukłych, długich, a jednak pełnych nóg — przecież całe pokryte były sińcami. (Teraz dopiero to sobie uświadomił). A sińce działały na Zypcia jak piorunian rtęci na pyroksylinę.
— Czy nikt...? Dlaczego te; te plamy? — Nie miał odwagi powiedzieć poprostu: „sińce“. I zrobił kolisty ruch ręką ponad kołdrą. — Spadłam wczoraj ze schodów po trzecim akcie — odpowiedziała Persy z minką bolesną i uśmiechem pełnym niewysłowionej słodyczy. A w uśmiechu tym przesunął się przed intuicyjnym pępkiem młodego męczennika fatalny, niezartykułowany obraz jakichś dzikich, niepojętych gwałtów. I mimo, że wiedział coś nieprawdopodobnie potwornego, wiedział napewno, mocą przedziwnej hypnozy, to coś zamiast go do niej zniechęcić, całkowicie bez reszty przetransformowało się na jeszcze straszniejsze jej pożądanie. Spalał się jak papierek w gruszce Bessemera, wyjąc głucho na bezwodnych pustyniach ducha. Nie było ucieczki z tych mąk, a także i z wyżyn oficersko–męsko–natchnionego poglądu, którego symbolem był kwatermistrz — było to właściwie czyste kondotjerstwo, ideje narodowe w tym wymiarze nie grały już najmniejszej roli — to jest w tym stopniu „zoficerzenia“. Sam Kocmołuchowicz nie wierzył już we wskrzeszenie spróchniałych narodowych uczuć. W szkołach mówiono na ten temat parę prostych dogmatów na początku kursu, a potem obnoszono tylko w tryumfie jak sakramenty abstrakcyjne pojęcia: honoru i obowiązku narówni z pojęciami: słowności, odwagi, punktualności, dokładności w rysunkach, jasności wysławiania się i czysto fizycznej sprawności. Kierunek automatyczny panował wszędzie wszechwładnie. (Podobno Murti Bing zgadzał się z tem w zupełności.) W idejowym mroku poruszały się wylękłe manekiny. Każdy co miał głębszego skrywał i chował starannie przed ogółem — te rzeczy (właściwie co?) niski miały kurs, szczególniej jeśli związane były z dawną metafizyką, lub religją. Panowała jedna psychoza niepodzielnie: strach przed obłędem. Genezyp był naprawdę wyjątkiem.
Ale w tej złej chwilce rzuciło go nagle o ziemię i on, asymptotyczny oficer, przyszły „eddekan“ Wodza i obecny pegiekwak, gryźć zaczął dywan, dławiąc się włóczką i prychając pianą w perskie wzorki. Czarny wał nieprzebitego, a miękkiego oporu, oddzielił go od szczęścia. Za tem dopiero było do zdobycia wszystko — bez tego — nic. Wiedział, że gwałt nic tu nie pomoże, że wejdzie duenja i nastąpi kompromitacja definitywna. Żaden z „truc’ów“, które wystudjował na księżnej, nie działał. Wszystkie antydota na demonizm klapnęły. To nie był zresztą żaden demonizm — dla niego, który wierzył mimo zeznań jej w jej prawdę. W istocie był to demonizm najwyższego gatunku, bo pozornie ona była dobra, tkliwa (a nawet ckliwa) i rozmazana w urojonem cierpieniu. Nie było z czem walczyć, wobec tego, że i ona była nieszczęśliwa. Ale to potęgowało tylko jej urok, jak w dzieciństwie żałoba urok jakichś tam panienek — potęgowało tajemne, ukryte zło do dzikości zasmrodzonej sytuacji. Tak — tylko słowo „smród“ (smrood — po angielsku dla tych, co nie lubią ordynarnych wyrażeń) jest w stanie oddać okropność tego, co się działo. Regularny atak furji — poraz–pierwszy i to pod pozorami normalnej nieprzytomności, bynajmniej nie warjackiej. Ona wyskoczyła bosemi „stópkami“ z łóżka (w długiej, prawie przeźroczystej koszuli) i zaczęła gładzić go po głowie, przemawiając doń najczulszemi wyrazami:
— Ty mój najsłodszy chłopaczku, złotko moje, koteczku najmilszy, duszku przeczysty, pszczółko najpracowitsza — (A to co znowu?) — moje ty nieszczęście kochane, uspokój się, ulituj się nademną — (to dla wywołania uczuć sprzecznych) — pożałuj mnie. — (Ona mogła go dotykać — on jej nie.) Przycisnęła jego głowę do niższej części brzucha i Genezyp poczuł na swej twarzy gorąco, buchające stamtąd i delikatny, niesamowity zapach... A nie!!! A głos miała taki, że zdawała się dotykać nim najskrytszych płciowych ośrodków jego ciała. („A, ścierwo — najbardziej urocza kobieta, jaką wyobrazić sobie można, tylko „driań“ — jak mówił kwatermistrz. Ale dla niego to właśnie było szczęściem.) Ten głos wydrążył Zypciowi szpik kostny, wybaranił mu mózgi obolałe i wydął go całego w pusty pęcherz bez żadnej absolutnie treści. I to tak szybko się działo! Przecież nie było jeszcze trzech minut jak tu wszedł. Niewiadomo jakim cudem ocknął się. Ten stan omdlenia furji był już rozkoszą. Zobaczył jej nogi bose i gołe, gdy stała tuż przy nim (te palce długie prześliczne, do dziwnych pieszczot stworzone. — Znał to dobrze general–quartermaster) i jakby go kto kłonicą w łeb trzasnął i dżgnął przytem rozżarzoną sztangą w same jądra istoty. Znowu zaczął bić głową o ziemię, rykojęcząc głucho. Tak — to była miłość, ta prawdziwa, bestjalska — nie żadne tam idealne fintifluszki.
Persy, szczęśliwa aż do zachłyśnięcia się sama sobą (tak dziwnie świat olbrzymiał, piękniał i nią jedną cały się wypełniał) gładziła dalej tę męskawą, taką obcą i przez to tak „uroczą“ główkę, w której takie rzeczy się działy! „Sperma rzuciła się na mózg“ — jak mawiał jej Kocmołuch. Nazywał to też „byczym skurczem“. Och — wedrzeć się tam i zobaczyć jak się to męczy, mieć to w sobie, na granicy tej niemożliwości, gdzie dwie sprzeczne koncepcje mózgu — jedna, mózgu jako organu nieistniejącej jako takiej realnie myśli, organizacji żywych komórek, w granicy sprowadzalnych do chemizmu — otóż chodzi o przecięcie tej koncepcji z tą, którą każdy ma w swej głowie od środka, bezpośrednio prawie, gdzie lokalizuje nieświadomie pewne kompleksy i następstwa mniej uchwytne jakości, stanowiących sam psychologiczny proces myślenia — o, to, to,: to widzieć razem jako mózg nagi, krwawy, wyłupiony z czaszki = koncepcja trzecia, ale dotycząca zawsze niestety mózgu cudzego. Straszne zachcianki miała ta Persy, obca wszelkiej filozofji, a nawet naukom ścisłym. Dla niej już metafizyka (pożal się, Boże!) Kocmołuchowicza była czemś zbyt ryzykownem. Ona wierzyła w Boga katolickiego, bezmyślnie jak automat i nawet chodziła do spowiedzi i komunji — ten potwór! A czemże to jest wobec Aleksandra VI–go, który modlił się do Matki Boskiej o śmierć kardynałów, których dla celów pekunjarnych otruł, czemże wobec sprzeczności dzisiejszego katolicyzmu z prawdziwą nauką Chrystusa. Głupstwo, detal.
— Och, ty, moja główko słodka! Jakie to jedwabiste, cudne ma włoski, jakie oczka złe, jak u wściekłego zwierzaka w klatce, gdy obok za ścianą jest samiczka, do której dostać się nie może. Jakie usta spragnione i niezadowolone, jakie ciałko spalone gorączką! — (Wsunęła mu rękę pod mundur.) — Ach — ty cudzie mój — jakież to wszystko śliczne jest! — I klaszcząc w dłonie z zachwytu zaczęła tańczyć na dywanie, fikając nogami wyżej głowy i odsłaniając przepaście rozkoszy i pierworodnego grzechu. Genezyp klęczał i patrzył. Świat jak potwór peyotlowej wizji przepoczwarzał mu się w nadpotworne monstrum, kolczate, zębate, rogate, ohydne i złe nie–do–pojęcia. Cierpienie już prawie moralne tak fizyczne, a bezbolesne i pieszczotliwie miękkie, rozkwasiło go na ohydny, śmierdzący plaster. Zamknął oczy i zdawało mu się, że umarł. Upłynęły wieki. Persy nastawiła gramofon na rozpaczliwego „wooden–stomacha“ i tańczyła dalej nieprzytomna. A głos w niej, obcy jej i całemu światu (uważała go za głos Szatana), mówił obok, mijając całe to zdarzenie: „cierp ścierwo męskie, zakalcowaty embrjonie, chłopczykowate gówienko, — zamęczę psia–krew, zabiczuję cię własną żądzą, zasmagam na śmierć zaświnioną wyobraźnią. Tarzaj się we mnie myślą, rycząc z wściekłości, ale mnie nie dotkniesz nigdy. Właśnie w tem „nigdy“ jest cała rozkosz. Wyj z bólu i błagaj żebym cię choć jednym włoskiem musnęła po tych twoich rozdrażnionych do obłędu bebechach“. I t. p. I t. p. I w tem była też miłość najwyższa, ale wykłamana na odwrotną stronę jaźni. Cała była już jak wywrócony brudny worek i to było jeszcze mało, mało. Teraz ciągła oscylacja między dotykalną już prawie prawdą (w postaci kwatermistrza i jego szałów) i wewnętrznem kłamstwem w całości, które się, przez doskonałość swą prawie prawdą stawało, miała służyć dla nowego rozjątrzenia w sobie woli do życia. Bo biedna Persy cierpiała na straszne bezprzyczynowe depresje i słabą była w gruncie rzeczy „istotką“ i „dzieweczką“, jak lubiła nazywać siebie w chwilach rozczulenia nad sobą, nawet wtedy, gdy z samców kiszki na zimno wywlekała, budząc w nich jednocześnie litość skowyczącą i ryczącą bestjalsko wściekłość. Psychiczny sadyzm i dobroć niezmierna dla wszystkich pokurczów, kalek i ubogich duchem sietniaków i karapetniaków „prostaczków“ i „maluczkich“ (brrrr — co za świństwo!) były w niej złączone w jedną obrzydliwą kupę. Kobiety, albo uwielbiały ją bez granic (miała kilka świetnych lezbijskich propozycji, ale je odrzuciła z pogardą), albo nienawidziły, bez powodu nawet, tak, jakby kochanki swoich ukochanych, mimo że win istotnych w tym kierunku Persy na swojem sumieńku nie miała. Chyba wobec jednej jedynej generałowe u Kocmołuchowiczowej (kwatermistrz więcej prawdziwych kochanek po ślubie nie miał. Persy była pierwszą (i ostatnią), z którą zdradził naprawdę ukochaną zresztą żonę. Bo cóż tam te dzierlatki — to się nie liczyło wcale...).
Nagle Zypcio zerwał się i wyleciał, zaledwie zdążywszy porwać czapkę. „Herbatka“ i ptifurki pozostały niedokończone jako symbol tego wyrwania się z kleszczów demona. Czatująca pod drzwiami duenja zemdlała prawie na widok tego pędu tej twarzy. Straszną miał zaiste gębę młody „pegiekwak“ — zczerniałą od męczarni i rozpuchłą czemś wogóle nieznanem. Ach, gdyby go ktoś w tej chwili narysował, albo przynajmniej zdjął! Szkoda.
A Persy, cichutko, z obrzydliwym lubieżnawym uśnmieszkiem, weszła z gracją do łóżka (miała zwyczaj zawsze, nawet na bidecie, zachowywać się tak, jak gdyby ktoś na nią patrzył) (spojrzawszy przedtem w lustro) i zatuliła się rozkosznie w poduszki, zwijając się przy tem w kłębuszek. Teraz dopiero mogła pomarzyć trochę o sobie naprawdę: samoosobowo, samobytowo, samosamowo, mogła się samić i rozsamiać dowoli, zagłębiać się w siebie samą, jak w doskonały futerał. Czuła, że jest naprawdę — wypadki tylko co przeszłe zbladły, stały się abstrakcyjnem nieomal, ale koniecznem, tłem dla rozkwitającej czystej jaźni, która wychylała się z mgieł codzienności, paląc się na czarnej Nicości jak szczyt olbrzymi w zachodzącem słońcu na tle nocnego prawie nieba, nad ciemnemi dolinami pospolitości. Była w tej chwili pępkiem świata, jak szach perski bywał nim podobno codziennie, stale — była szczęśliwa. A potem jaźń rozwiała się w jakimś rozkosznym oparze (nie było nic więcej prócz tego oparu, jak w eterycznej narkozie, tuż przed ostateczną utratą zmysłów) i nastąpiło „zlanie się z wszechbytem“: zupełny zanik ciała (kiedy jeszcze iskierka ostatnia świadomości trwała gdzieś na samej krawędzi pustej Przestrzeni) i potem cudowny sen, z którego budząc się, wstawała świeża, zdrowa jak krowa i pogodna. To wystarczało na tydzień — no, powiedzmy na dwa. I nie żałujmy jej tych chwil, bo właściwie z wyjątkiem takich przeżyć (i tych innych, z tamtym jedynym siłaczem ducha i ciała) biedniutka i szarawa była (sama dla siebie jako taka) ta cała osławiona Persy Zwierżontkowskaja.
A Zypcio gnał autem do szkoły. (Nie mógł ratować się tak jak wtedy w łazience księżnej — wiedział czem to pachnie. Pachniało wszystko w dziwnie nieprzyzwoity sposób. Wszystko zdawało się powoli i systematycznie na to tylko sprzysięgać, aby go rozdrażnić do najwyższego stopnia. I tamten niezapomniany zapach... Nigdy, nigdy. Łupił łbem o czarną ścianę „na zabój“, zwijając się w straszliwych „ciągotkach“.) A w świecie zjawisk siekł drobny, wiosenny, ciepły deszczyk. I wszystko było takie pospolite i zwykłe — choć do rany przyłożyć: i latarnie, i rzadcy przechodnie, i zaczynające się ożywiać właśnie o tej porze lokale, a jego targała za trzewia dziwność tego właśnie wszystkiego, tak potworna i plugawa, że mało nie wył. Miał uczucie, że jego zbezczeszczone wnętrzności ciągną się za autem zagnojonemi, brudnemi ulicami. Ryk nienawiści podnosił się z dna istoty, stamtąd gdzie siedział tamten ciemny gość. On — ten tamten, był spokojny, chociaż fala nieszczęścia dochodziła już do jego celi. Trzy godziny maneżu wieczornego, przyczem kary koń jego ociekał biało–żółtawą pianą — i mógł trochę zasnąć. Ale to spał raczej storturowany trup, nie on sam.
Jak przeżyć dalsze dni aż do wypadków, w których możnaby nareszcie zginąć? A nazajutrz o szóstej był już u księżnej i kochał ją, jak mamę-wampyrzycę wprost potwornie. Wieczorem znowu to samo przedstawienie u Kwintofrona, a o dwunastej u Persy. Ale już był potulny. Zdołała go ujarzmić i wplątać w koło najgorszych tortur — chronicznych. Ostry stan przeszedł. Persy doprowadziła go do głębokiego przeświadczenia, że ona jest aniołem, a on niegodnym jej muśnięcia nawet grzesznikiem. Mówiła tylko o swoich cierpieniach, pozornie zapominając o jego egzystencji, a w istocie bacząc na każdy jego ruszek, każde drgnięcie powiek, obciążonych ołowianym bólem niedosytu, na każdą przelotną deformację jego storturowanego ciała i syciła się jak mątwa, jak żarłoczny kleszcz, jak wesz. Sublimowała się ta miłość w jej piekielnym tyglu w nie dosiężne wyżyny oddania i poświęcenia — teoretycznie oczywiście, bo żadnych prób nie było i niewiadomo jakby wtedy wypadły, bo miłość ta przypominała, poza zewnętrznemi formami, raczej nienawiść dziką do martwego przedmiotu, niż przejęcie się „od środka“ cudzą duszą. Problem był: jak zużyć to wszystko we właściwym celu i co główniejsze: czem był cel właściwy. Gdyby nie duch kwatermistrza w niedalekiej stolicy, nie wytrzymałby tego Zypcio nigdy. Kocioł wrzał dalej w prychających roztopioną smołą czeluściach cielesnych pegiekwaka prawie że z siłą pierwszego wybuchu. Tylko „wyciąganie kiszek“ było teraz o wiele subtelniejsze, głębsze, istotniejsze. Kawałkami (jak jakiś śluz czy ropne ciałka) wydzielała się w tym rozczynie i dusza. Nią to żyła, odżywiała się jak fosfatyną biedna „Persiczka“ (jak ją nazywał kwatermistrz), aby w czas oznaczony oddać się całkowicie, raz (czy dziesięć razy, ale „pod rząd“) ale dobrze, w purpurowo–ochrowej mszy swemu bożkowi.
Tak trwało to wszystko przez czas dłuższy. Piekielny przekładaniec sprzecznych uczuć stworzony rzeczywistem przeżywaniem miłości dla Persy z księżną, windował duszę Zypcia na coraz to wyższe kondygnacje poznania siebie i niedościgłej istoty życia, a z każdej nowo–zdobytej wyżyny, niższe piętra, niedawno ostateczne, szczytowe, zdawały się dziecinnemi poglądzikami, niewartemi nawet 19–sto–letniego oficerka. Bardzoby mu trudno było powiedzieć na czem polegała wyższość tych ciągle nowych „wejrzeń“ nad poprzedniemi, tych „Einsichtów“ tak mało podobnych do nieśmiertelnych husserlowskich, tych „intuicji“, w niczem nie przypominających blag Henryka Bergsona. Było to raczej uczuciowe dowiercanie się do niezgłębialności samego faktu istnienia, niż jakieś pojęciowe ujmowanie aktualnej rzeczywistości, która pozostawała płynna, gotująca się, drgająca, nieuchwytna. Wtedy to doszedł Genezyp do tego twierdzenia, że jedyną jasną, precyzyjną rzeczą na świecie jest cierpienie — jedyną pozytywną — wszystko inne to były tylko „wklęśnięcia“ — ból był czemś wypukłem. Dodać trzeba, że Zypcio nie czytał Schopenhauera. Niema nic banalniejszego jak pesymistyczny światopogląd — oczywiście chodzi tylko o to jak głęboko metafizycznie sięga ten pesymizm. Wtedy to powstała u niego teorja „pessimum“, w przeciwstawieniu do pojęcia „optimum“. „Moje optimum jest właśnie moje „pessimum“ — mawiał nieszczerze. Jakoś trzeba było przekręcać cierpienia na pozytywne wartości, bo same–przez–się zaczęły stawać się złowrogo–nudne. Czasem myślał Zypcio o samobójstwie, ale żył dalej z prostej ciekawości co też dalej będzie, co też nieogarniony w swych pomysłach doczesnych tortur Bóg (bo wiadomo, że piekło jest tylko wieczną nudą) jeszcze dla niego wykoncypuje. („Il a de la combine ce bougre-là“ — jak mawiał bezbożny Lebac.) A przytem nie można było się wyrzec nawet tak paskudnego życia nie skosztowawszy przed śmiercią bodaj jednego łyku prawdziwego adjutanctwa Wodza. Wiedział nieszczęśnik że teraz, gdyby nawet Persy ustąpiła jego żądzy nicby się w istocie nie zmieniło. Była to miłość nie dosiężna sama w sobie, a ona była uosobieniem niepoznawalności. Ale na myśl, żeby z tą właśnie panieneczką, godną najwścieklejszych młodzieńczych idealizacji, móc sobie na to pozwolić, co z tamtem pudłem, młody pegiekwak zamieniał się moralnie w zdysocjowaną od żaru mgłę gazów. Narazie jednak trzymano go dobrze na wędzidłach i hamulcach preparowano na niesłychanego smaku pasztecik. „Wskutek przestawienia normalnego (względnie) porządku w czasie: panienkowatej miłości z romansem z doświadczoną damą, nastąpiło to przekręcenie i niedopasowanie uczuć do objektów, które później tak fatalne rezultaty wydać miało. Księżna zeszła do roli jakiegoś powiedzmy no... kubła, połączonego dziwnym sposobem z tresowaną małpą. Używana była w rachunku niecnego młodzieniaszka jedynie jako siła odciągająca na odcinku życiowego frontu z ulicy Retoryka. Nic wiedziała o tem biedaczka — tylko Zypcio stawał się dla niej coraz bardziej psychicznie tajemniczy i niepojęty. Rzecz dziwna: tak była jednak pewna siebie, że nie podejrzewała go o nic: był bestjalsko namiętny i coraz wymyślniejszy w swoich wymaganiach. Rozkoszą była dla niej już nie tyle własna przyjemność, co zadawalnianie szatańskich fantazji młodego „paszy“, pławiącego się w coraz bardziej zabójczych wyrafinowaniach.
A jak się odbywało tamto istotne, jak funkcjonował ten alembik, przepuszczający psychofizyczny pokarm z tego byczka do szarej, ćmawej, czy ćmowatej duszyczki Persy i co było tego esencją, to trudno jest powiedzieć. On zapięty w mundur jak w pancerz, ona rozmamana, rozbebłana, rozfajtana w najnieprzyzwoitszy sposób, z tym jej specjalnym wdziękiem, którego nikt zimitować nie mógł. Widział (naprzykład) jej lewą pierś z poziomkowym („fraise vomie“) pępuszkiem (t. zw. brzydko brodawką — fuj), kawałek prawego biodra z leciutkiemi sinawemi (bleu–gendarme) żyłkami, i różowe (laque de garance rose de Blocxs) paluszki lewej podgiętej nogi (miała sandałki koloru cynamonu z mlekiem, na wzór tej damy z powieści Struga.) Siedział nisko na pufie koloru orange Witkacy — (to była jej metoda to sadzanie nisko — czemu? — niewiadomo, piekielna intuicja zepsucia tej dziewczynki) wypięty, a zgięty w kabłąk, zmieniony w jedną jakąś zbitą na sino masę płciowego cierpienia. Kochał ją przytem idealnie jak szaleniec — dosłownie: były chwile, że dla niej mógłby zdradzić samego nawet Kocmołuchowicza, gdyby tego zechciała. Ale ona skromne miała wymagańka: trochę „pomęczkać“, „potorturkować“ i „pomarzkać o sobkie samkim“ jak mówiła, rozkosznie pieszcząc się sama ze sobą, niby kocica „murłykająca“ w cieple pieca. I mówili:
— Zypulka najdroższy: to są jedyne chwile, te z tobą, w których nie cierpię, ty moja morfinko najsłodsza. Tak mi dobrze jest jak wiem, że jesteś taki mój, jak tak się prężysz cały do skoku, o którym wiesz, że nigdy nie nastąpi. Jesteś napięty jak łuk, z którego nigdy strzała w przestrzeń wolną nie wyleci. Chcesz wiedzieć co jest w tamtym pokoju? Chodź. — Wzięła go za rękę (ha! ten najwyższy gatunek skóry, na który niema rady, chyba rżnąć nożem, maczanym w witryjolu), zawijając się drugą niezrównanie wabiącym ruchem w dziwny (czemu? bo jej) biały zatulnik. Wstał zdrętwiały od męki. Wyjęła klucz z jakiejś chińskiej szkatułki i otworzyła drzwi na lewo od łóżka. Sąsiedni pokój był prawie pusty. Genezyp oczami zgłodniałego sępa rozglądał się po tem miejscu, które tyle go kosztowało niezdrowej ciekawości. Czemu właśnie dziś? Stało tam oficerskie polowe lóżko, dwa krzesła, na nich książki (jakieś lotnicze konstrukcje Mokrzyckiego, mechanika Love’a, „Evolution créatrice“ Bergsona i I–szy tom skonfiskowanej przed 70–ciu laty powieści zgrzybiałego Kaden–Bandrowskiego: „Cham czy automat“ — a, jeszcze na łóżku leżała logika Sigwarta i „Corydon“ Gide’a. — Dziwny melanż.) i okropny metalowy t. zw. tutaj „nakaślik“, na którym leżała pęknięta ikona z Bożą Matierą Poczajowską. Umywalni nie było — trudno. Czuć było tylko dym papierosowy i coś nieuchwytnie, plugawie męskiego. Zypcio zadrżał. Ona mówiła, drażniąc go do potworności przeciąganiem głosu i pewnemi dobrze odmierzonemi pauzami w odpowiednio dobranych miejscach, wywołując skurcze brwi, powiek i ust i przepływanie buro–krwawego cienia przez umęczony pysk. Każdy objaw taki łykała, jak głodny pies kawał mięsa. Znane i piekielnie nudne metody. Trzeba być tylko wstrętnym, młodym durniem, żeby się dać na to nabierać. Czemu ten bałwan nie zaczął żyć normalnie, nie zerwał z temi obiema babami, nie puścił się poprostu z jakiemiś łatwemi, ładnemi, pospolitemi panienkami? No czemu? A — rzucaj groch o ścianę — niema co gadać. Więc mówiło to ścierwiątko tak:
— To nic, nie bój się. Tu czasami nocuje jeden... mój stary wuj — (dobrze i tak, że nie powiedziała: „jeden mój znajomy“(?)) — Kiedy pije i nie śmie wrócić do domu. To polowe łóżko po moim... bracie. Poszedł jako ochotnik do niemieckiej armji w czasie tej przeklętej krucjaty i zginął — wbili go na pal jak Azję Tuchajbeja. Nasza matka jest niemka: baronówna von Trendelendelendelendelenburg. Takie dziwne nazwisko, ale bardzo stare. Po niej mam to spokojne usposobienie, które cię tak draźni. — (przez ź naumyślnie) — Ja nie przeczę, ja lubię cię draźnić, tak strasznie, tak bez litości, żebyś swoich nie poznawał jak wracasz do domu. — (Łysnęła mu przed zamorusaną płciowym brudem twarzą, swemi cudnemi fijoletowemi gwiazdami i w jego oczach powlokła je mgłą szaleństwa, która pachniała tamtem...) — Wtedy jesteś mój kiedy o niczem nie myślisz tylko o tym biedny potworku, którego mam między nogami. — Drgnął jakby się chciał rzucić, ale wstrzymała go jednem dotknięciem okrutnego palca w pierś. — Nie — dziś chcę żebyś trochę odpoczął przed nową głębszą męczarnią. Nic będę więcej. Przysięgam — dodała ze strachem, widząc błysk prawdziwego bzika w jego krwawych ślepiach. Ochłonął, ale zapadł się znowu o kilka pięter niżej w smrodliwą przepaść bólu. Świat zakołysał się dookoła i mało nie pękł, ale wytrzymał jeszcze trochę.
Czy wiedziała co robi? Do jakiego stopnia męczy tego chłystka, tego duchowego oberwańca, który na niczem się już oprzeć nie mógł. Zapytana sama nie umiałaby odpowiedzieć: nie zdawała sobie z tego sprawy. Mogła żyć naprawdę jedynie na wyciągniętej do ostateczności, o włosek od pęknięcia, strunie czyjegoś pożądania. Robiła biedactwo wszystko, aby sobie jako-tako umożliwić egzystencję — tylko tyle. Nie sądźmy jej zbyt surowo — wina jest zawsze po stronie mężczyzny.
„Ach, wiedzieć o niej wszystko, wszystko, wszystko...! Wedrzeć się do tej wspaniałej, małej, kształtnej blond–główki, rozerwać komórki tego dziwnego (ach, — jakże w istocie pospolitego!) móżdżku, rozdrapać wszystko, wylizać, wywąchać, wchłonąć“. Ale Persy skąpa była w wyjaśnieniach. Nawet gdyby dać je chciała, nie miała na nie odpowiednio zróżniczkowanych pojęć. Mogła to przedstawić jako takie w tym wstrętnym lupanarze Kwintofrona, ale mówić o tem — ani rusz. Udawały się jej tylko te sadystyczne gędziolenia — to umieć robić musiała — aby żyć. — Ale to nie usta jej mówiły, tylko szeptały swem obmierzłem specjalnem „narzeczem“ jej, tak zwane naukowo i obrzydliwie: „wargi sromne“. Genezyp czuł dotąd taką prawdę we wszystkiem, mimo jej tych gadań o wszechkłamstwie, nadfałszu i hyperbladze. Czemu ona go nabiera teraz z tym całym pokojem i jego tajemnicą?! Tak wierzył jej dotychczas bezgranicznie! Każde słowo jej — samo słowo bez odpowiednika — było rzeczywistością stokroć głębszą od istnienia jakiegokolwiek realnego przedmiotu, a ona naumyślnie chce w nim wzbudzić podejrzenia! Poco? Na Boga, poco?! O, kretynie...!
Nagle, szybko, a nawet pośpiesznie wyprowadziła go stąd za rękę i zmusiła do wysłuchania jakiegoś nowego teatralnego „kawałka“ Tengiera. Grała na fortepianie bardzo nierytmicznie, spazmatycznie, uczuciowo, wogóle podle. Muzyki używała jedynie jako środka potęgującego dookolną płciową atmosferę. Czy ten hałas potrzebny jej był dla zamaskowania czyjegoś wejścia do tamtego pokoju? Jeszcze nigdy przy nim nie grała. Okropna niepewność szarpnęła nim — ale na krótko. Niech lepiej trwa ta męka nieokreślona, niż żeby miało zajść coś, co mogłoby ich rozdzielić.
Był gorący, duszny, mokry wieczór czerwcowy. Deszcz nie padał, ale ciepła woda wisiała kubłami całemi w czarnej przestrzeni, parnej jak w łaźni. Ćmy i komary „hasały“ w powietrzu całemi tabunami, rozbijając się o szkła elektrycznych lamp. Turkot i nieustający brzęk dopełniały miary nieprzyjemnego już i tak nastroju. Wszystko zdawało się opadać jak pończochy bez podwiązek, wszystko się lepiło i swędziało, wszystko wszystkiemu przeszkadzało. Na tem tle dzika burdeleska Tengiera w spazmatycznem wykonaniu panny Persy była już czemś nie–do–zniesienia. Szczęście, że się już skończyła. Jedynem wyjściem było skazać się na dobrowolną nudę: krystaliczny, bezbarwny gmach wznosić czort wie jak długo na gorącem, zatrutem bagnie. Otwarte na czarność nocy okno i zapach czerwca, ten sam, który w dzieciństwie był symbolem czegoś szczytowego w niewiadomej przyszłości. Więc tak miało się skończyć to życie? Więc to miała być ta ostatnia, największa „rzecz“? Nie — za tym cuchnącym moczarem poświęcenia siebie dla zadowolenia niezdrowych fantazji jakiejś klempki wyrósł nagle szkicowy obraz politycznej sytuacji wszechświatowej, tej naszej pigułki–ziemi. „Boże, jeśli tam gdzieindziej takie samego nawarzyłeś mętu, to czy wogóle istnieć warto“ — rzekł w nim jeden sobowtór do drugiego. — „Ale czemu ja mam zato cierpieć, za Twoje nieudałe plany?“. Dosyć — to było nieszczere: nic go nie obchodził żaden „Pambóg“ dzieciństwa — nigdy w Niego nie wierzył. A jednak w takich chwilach właśnie wolałby mieć kogoś życzliwego z zaświatów pod ręką... Zastępował mu go Kocmołuchowicz. Ale znowu nadchodziły chwilami takie chwile, że i to nie wystarczało. I wtedy przypominał sobie rozmowy w pustelni kniazia Bazylego i brał go strach: czy czasem z powodu spotkania tych trzech panów w nieodpowiedniej chwili, nie rozminął się z jakiemś najistotniejszem swojem przeznaczeniem, z prawdą dziką i samotną, którą należało upolować jak zwierzę w puszczy, zdobyć jak trudny łup, kobietę może... Oto jest tu gwiazda jego przeznaczeń, o krok od niego z całem tem piekielnem międzykroczem, a on oślepiony jakiemś cudzołożnem (w znaczeniu, którego sam nie rozumiał) bałwochwalstwem, bezsilny i drżący przed tajemnicą (czyją? — tylko swojego bytu — w tem mieściły się wszystkie inne) nie śmiał wykonać jednego małego, głupiego ruchu (tyle razy powtarzanego tam: w palazzo Ticonderoga i na przedmieściu Jady) tego ruchu, który mógł mu dać w posiadanie nietylko ten łup, ale i samego siebie. Może o to właśnie chodzi? Może ta beznadziejność jest pozorna, może ona właśnie tego gwałtu potrzebuje. Otóż właśnie zrobi to naprzekór wszystkiemu. I rzucił się na nią nagle: zwierzę metafizyczne, zaświatowe bydlę — juszyła go, juszyła, aż wreszcie rozjuszyła. Ta chwilka trwała — to było najdziwniejsze: chwilka–symbol przeznaczenia jego i tych wielu w nim: czarnego gościa i zabitego chłopczyka i plugawych (czemu?) spermatozoidów, z których każdy chciał być jego synem, zrodzonym z tego a nie innego babska. Bo gdyby był już kimś! — ale działo się to w tym wieku, w którym staje się właśnie tym, a nie innym, w wieku niebezpiecznym mężczyzny. Ta głupia czerwcowa chwilka w tych pokojach tej strasznej kobiety (precz z temi pseudo-problemami i t. d.) była właśnie przełęczą jego życia, na której zdobyć mógł sam siebie, albo też utracić na zawsze. Być zwycięzcą, lub niewolnikiem tchórzostwa wobec klęski. Wielkość nie jest tylko w zwycięstwie samem, jest tak samo w wewnętrznie odwróconej na zwycięstwo klęsce — tylko ta klęska, którą na zwycięstwo odwrócić trzeba, musi być klęską wielką. A więc „do dzieła“ — za kark, za włosy ją, tę cierpiącą świętą, tę metafizyczną wlań i drań — dałoj! o tak, o tak!! O... I cóż zobaczył. Bo zamiast dokonać do końca, patrzył wielkiemi oczami (w samo dno swej istoty też) na tego niepojętego stwora przed nim. Znowu tajemnica cudzej jaźni zamagnęła się ku niemu z nieskończonej dali i zamiast uderzenia maczugą dostał w pysk miękką kupą bawełny. Pod nim, gdzieś na 15–tej kondygnacji wniż, wiła się wstrętna pokraka, a nie żaden łup. Nie było co zdobywać. Przebił się nawylot przez zupełną pustkę. Ona nie miała dla niego ciała. Pijane bólem i skrytą rozkoszą („nareszcie pęki, nie wytrzymał, nie mógł wytrzymać“ — powtarzała w sobie szeptem i przyszedł ten dreszczyk specjalny, którego nie mógł jej dać Kocmołuchowicz — ten też nie wytrzymywał, ale inaczej pękał — z nią razem, a ten sam, sam! — o cudzie!) oczy Persy wywróciły się dnem do góry w ekstazie najwyższej (była tak niesamowicie piękna w tej chwili, że aż zanadto, że aż nie można było więcej — żaden gwałt, ani nawet lustmord nie dałby rady teraz tej piękności) a w niego piorun od środka trzasł (regularny schizofreniczny szub = uskok) i spopielił się cały ten Zypcio w jednym wybuchu litości, graniczącej z unicestwieniem. I za chwilę leżał u jej bosych nóg i całował brzeg sandałka z lubieżną tkliwością, nie śmiejąc dotknąć ustami prześlicznych palców — całował jak kiedyś matkę w głowę, albo księżnę Irinę w „czółko“, w chwilach „upadłości“ matkowato–synkowatych. Zwyciężyła raz jeszcze.
Znowu powlokły się dni pełne koszmaru, pochmurne, parne, parszywe czerwcowe dnie, stworzone do małych zdarzeń małych ludzi. A wielkości czerpać nie było skąd — (i donikąd się zwrócić, o dopokąd, dopokąd...). Przyjęty był stały rytuał: on leżał koło niej na dywanie, spalany żarem bezimiennej, już nie płciowej żądzy, a ona szeptała mu w ucho słowa, zdolne wałacha zmienić w parowego ogiera, wołu w nieskończoną ilość bezosobowych byków (samą ideję bykowatości), skogucić całe stada kapłonów, ujaić dowolnego eunucha, choćby Wielkiego Bazylego ministra cesarzowej Teofanu. A on chował ten nabój lubieży dla tamtej flondry starej, pijąc u samego źródła, a nie z dalekich, zabrudzonych życiem rzek, nieznośną mękę zatrutej miłości. Bo kochał ją teraz zupełnie poprostu na serjo i cierpiał z nią razem jej fałszywem, przewrotnem cierpieniem. Aż wreszcie trzasł, rozdarł się i leżał przed nią jak bydlę za życia patroszone w jakiejś potwornej fabryce konserw męczarni, jak owad zdeptany na letniej, pylnej drodze [właśnie był taki ohydnie czerwcowo–prawie–lipcawy dzień, pełen obietnic i żarów i marzenia o innem (byle nie tem, byle nie tem) życiu.] O, życie, kiedyż zaczniesz się wreszcie! Modlił się o śmierć do bezimiennych potęg w sobie, ale daleka była jeszcze do niej droga.
A dziś właśnie ona jechać miała do stolicy, wiadomo nam grzesznym, którzy wszystko wiemy, w jakich sprośnych celach (Kocmołuchowicz, przeciążony nadludzką pracą, tuż przed wybuchem decydujących wypadków, gwałtownie domagał się detanty. Szyfrowane depesze już od dwóch dni szły od Huśtańskiego (Kuźmy) tu i odczytywane były przez kogoś w sąsiednim pokoju (tam gdzie nocował pijany wuj, cha, cha!) a potem Persy dziwne miała z kimś rozmówki, które napełniały słodkim żarem jej przepiękne uda i wywoływały rozkoszne dreszcze w okolicach kości ogonowej. Jej skrzydlaty byk czekał napięty jak stalowa lina, gotów na wszystko. W czarnej nocy widziała przed sobą jego smoliste gały, zawrócone żarem upadlającej żądzy i usta drgające od niewysłowionej mękojebni, tuż, tuż przed samą chwilą nasycenia, straszną chwilą posiadania mężczyzny przez kobietę, jego unicestwienia za życia) Ona wyjeżdżała, a on, Zypcio, który najniesłuszniej w świecie uważał siebie za główną figurę tej bezecnej tragedji, zostawał w tej przeklętej dziurze K., w dyscyplinie szkoły i dyscyplinie straszliwego nałogu czystej rozkoszy płciowej z tamtą. Ale znowu gdyby tej Iriny Wsiewołodowny nie było wcale, „taż to panie byłby poprostu szkandał“ — gdyby nie ta klapa bezpieczeństwa — ten powiedzmy otwarcie kubeł na spermę — to coby było? Możeby dawno już dokonał tych swoich niespełnionych zbrodni i odpadł od Wielkich Cyc Istnienia syt życia po wieki wieków. A tak musiał trwać i trwał sam w męce, ohydny i przeklęty. I to on, ten młody Zypcio, „dziecko szczęścia“, dla szczęścia chowany i pielęgnowany, jak rzadka roślina jakaś, to „Luxusthierchen“, jak go nazywała ciotka, księżna Blińska-Gloupescu. A ona, na wyjezdnem, (we wspaniałej walizie od Pictona zapakowana była złota miseczka i dyscyplina z ołowianemi gałeczkami) lekkiemi pół–słówkami i muśnięciami, stwarzała w nim stany obce mu i straszliwe w ich zahamowanej zbrodniczości. Chciał mordować jak nigdy — tylko nie wiedział kogo. Dobroć i poświęcenie, odwrócone, wypatroszone nawywrót („Transformationsgleichungen von Gut und Böse mit dem unendlichen Genitalkoeffizient des Fräulein v. Zwierżontkowskaja“) przybierały powoli postać mglistej, niewygodnie bezsensownej zbrodni: „quite a disinterested murder“. Knuł się spisek na nim samym, przeciwko niemu samemu. Przewodniczył ten ciemny gość z piwnic duszy, poczęty z samego zła, bezosobowego, obojętnego, nieprawdopodobnie plugawego.
Aż wreszcie którejś (trzeciej czy czwartej — to obojętne) nocy po powrocie Persy ze stolicy (niemożebnie święta była i poprostu roztkliwiona) nagle wszystko się Zypciowi przewróciło we łbie, jakby mu ktoś ten nieszczęsny łeb potrząsnął z całej siły i zakręcił w wirze o szybkości conajmniej cząsteczek α. Pozamieniały się komórki w mózgu jedne za drugie i kasza powstała niesłychana. Trzymał, trzymał, trzymał siebie, aż nie wytrzymał i pękł wreszcie z okropnym, bezgłośnym wewnętrznym hałasem. Rozpadła się jaźń w kupę nietrzymających się ze sobą, luźnie bełtających się stanów czegoś niewiadomego. Były to „akty intencjonalne“, wiszące w próżni, bezosobowo. jak w koncepcji pewnych fenomenologów. Okropny ból zawiedzionego życia i niewypełnienia tego, co właśnie zdawało się wypełnionem być musiało, był jedynem medjum, sklejającem zdysocjowane elementy ducha.
Po zwykłym dniu szkolnym [już do promocji i podobno do przyśpieszonego buntu (ale przeciw komu, ) Syndykatu Zbawienia zostawał tylko tydzień] Zypek, pozornie chłodny i psychicznie zapięty i wyświeżony — to najgorsze właśnie — a wewnętrznie przedstawiający potworne zwalisko i rumowisko pełne niewybuchniętych jeszcze bomb, min i kamufletów, w chronicznej o zwolnionem tempie erupcji nieludzkiej i już prawie nie bydlęcej żądzy życia, szedł na ulicę Św. Retoryka do Persy. Szedł jak żywy pocisk — powinna była być na nim wyrysowana trupia czaszka, czerwone zygzakowate strzałki i wypisane odpowiednie napisy. Bechmetjew, gdyby tylko na niego był spojrzał, mógłby był opisać przebieg zdarzeń z błędem nieomal astronomicznym. Ona, ta słodka i smutna dzieweczka, wcale nie lubiła śmierci, tylko lubiła się o nią „ocierać“. A gadali całkiem co innego (najbardziej wtajemniczeni oczywiście), że właśnie ona czeka śmierci z rąk rozwścieczonego Kocmołuchowicza, nie mając odwagi na samobójstwo, że czyha na moment zupełnego nieopanowania kwatermistrza (były istotnie chwilki niebezpieczne), aby „rozwiać się w nicość“, „połączyć się z pępkiem bytu“, „przejechać się w krainę prawdziwego zaprzeczenia istocie istnienia“ — cytowano takie głupie zdańka, szeptem za szafami, w klozetach i komórkach, po opuszczonych po–reformackich spichrzach i świronkach. To ocieranie się o śmierć dodawało piekielnego uroku różnym chwilkom płciowych... niedociągnięć — tak. Łowienie chwilek tych było specjalnością Persy, a główną wędką teraz Zypcio, a dodatkową siatką naokoło, podglądający i podsłuchujący ich prawie stale z drugiego pokoju (specjalne tuby akustyczne i periskopy) pułkownik Michał Węborek, grubas, siłacz, brodacz, wogóle partacz i notoryczny homoseksualista, ale zaufany urzędnik do najbardziej zawiłych poruczeń natury prywatnej (gdy jakaś tam n. p. hrabina bardzo chciała, albo jakaś tam dziewczynka bardzo się bała i t. p.) generała–kwatermistrza. Zasada: wolno było wszystko — nawet najgorsze tortury gości były dozwolone. [Relacje Wyborka z tych posiedzień specjalnie podniecały Wodza i dawały mu możność niesłychanego nagromadzenia sił wybuchowych niesłychanego napięcia. Czasem w razie kilkodniowej zwłoki od oznaczonego terminu: teatr, lub spóźnienia natury fizjologicznej (jak teraz), siły te dochodziły do szaleńczych rozmiarów: otoczenie nieraz obawiało się regularnego ataku szału. Ale ostatecznie Persy umiała zawsze szał ten skanalizować i skanaljować w sposób nieszkodliwy, a dla spraw społecznych twórczy.] — Wolno było wszystko, ale bez najmniejszych nawet dotyków. A to właśnie było jej specjalnością, to najbardziej nasycało jej poczucie rzeczywistości. Mówił Zypcio sykiem genitalnym a życie dookoła, w postaci piętrzących się czarnych widm, pochylało się nad nim coraz bliżej, zakrywało go, otulało. Ginął jak mały robaczek pożerany przez niewiadomego, niewidzialnego potwora. Persy słuchała go, rozwalona bezczelnie w najbezwstydniejszy sposób, (ubrana zresztą w czarny kostjum, taki wie pani obcisły, trochę męskawy, z takiemi pętelkami, wkładkami, mereżkami w gipiurkach i dżetach i jasnołososiową bluzkę krepdeszynową, podrabianą żorżetkami plisowanemi w walensjenki pikowane i obszyte bardzo starannie.) ukazując bez żadnego „ścieśnienia“ (jak mówiła) tylko co „zbeszczeszczone“ przez kochanka tamte miejsca, zmęczone i obolałe. Mówił: (nie on tylko to, a raczej przez to mówił gość ze dna):
— Musisz dziś. — (śmiała się rozkosznie) — Albo, albo — a jeśli nie, to śmierć. — (Nie zdjął nawet palta i rękawiczek. Gorąco było nieznośne, pochmurno–lipcowe.) — Ja mam dosyć, ja nie wiem kim jestem — ja ciebie już nie chcę, nie wiem kim ty jesteś — wszystko mi się przekręciło na drugą stronę — nie wiem czego chcę, ale coś musi się stać, bo inaczej pęknę — ja nie–wy–trzy–mam. — Twarz jego zrobiła się straszna: jakieś nieludzkie uduchowienie połączone z takiej marki zahamowanem bydlęctwem i jeszcze coś — coś, z czego Persy nie mogła zdać sobie sprawy, coś, co widziała poraz–pierwszy. Obleciał ją straszek, ale jeszcze stosunkowo dość miły, a jednocześnie piekielna ciekawość co też będzie dalej, oblepiła jej ciało: czuła dreszcz tej ciekawości w udach, a nawet w łydkach. Chwila była dobra, ale czy troszeczkę nie przeciągnięta? Dalej, dalej... Ten mówił: wymiotował słowa z trudem, kawałami, niestrawione, okropne. Właściwie słowa były zwykłe, bo cóż poza poezją, słowami niezwykłego wyrazić można — ale ton, ton i „dykcja“ i to gardłowe duszenie się: zdawało się że wszystkie bebechy podchodzą mu pod samo gardło jak kłąb robaków, że za chwilę wyrzygnie całego siebie na perski dywanik („persicki kawiorek“ jak mówiła Persy) i zostanie z niego (Zypcia) tylko cienka skórka, wywrócona jak pończocha. — Ty musisz, albo ja... Nie... Trzymajcie mnie Wszyscy Święci, bo za chwilę nie wiem co zrobię. Nie wiem — to jest najgorsze. Ja cię nie potrafię nawet zgwałcić, bo cię kocham. — A co było najstraszniejsze to zupełny bezwład płciowy: złowroga cisza przed wybuchem orkanu. Zdawało mu się, że nie ma i nigdy nie miał genitalji. To się odbywało w tych hypergenitalnych sferach płciowości: coś najgorszego, co może być, coś nieodwracalnego, jak trzeciorzędne zmiany kiłowe. — Musisz, musisz, ale nie wiem co musisz! — krzyknął prawie i przebił jej oczy nawylot spojrzeniem morderczem, zbrodniczem — w spojrzeniu tem wystrzelił ostatni nabój świadomości — za tem czaił się tylko jakiś nieznany, rozpętany, bezimienny żywioł, a tuż obok ohydna, pospolita, głupia jak but śmierć: imię tego po polsku „lustmord“, ale nie jakiegoś tam idjoty pod krzaczkiem, dokonany na babie, wracającej, czy idącej na jarmark (medycyna sądowa Wachholca: pejzaż letni z białym krzyżykiem pod krzaczkiem właśnie, obok fotograf ja jakiegoś matoła, a dalej zdjęcie potwornie smasakrowanego trupa jej, tej biednej baby: jakieś serki zmieszane z mózgiem, wątroba owinięta w podartą spódnicę, posiniaczone nogi, posypane suszonemi grzybkami — „wizja lokalna“ — coś piekielnego! Wieczór zapada za lasami, a w gliniankach kumkają żaby.) (Taki obraz przemknął przez wyobraźnię Persy i nagle przestraszyła się: tak naprawdę po ludzku, bez żadnej już perwersji) o nie — to był (w jego oczach) potencjalny lustmord tak wyrafinowany, że aż niepojęty. Najdziksza fantazja nie mogłaby odtworzyć sposobu i warunków w jakich mógłby się odbyć — o tem mógł wiedzieć tylko gość ze dna. Ale on stracił połączenie z istotą Zypcia — stawał sam do walki z tajemną grozą istnienia, na własną odpowiedzialność.
— Siadaj, Zypulka — pomów ze mną — ja ci wszystko wyjaśnię. Uspokoję — wytłomaczę. Na co ci to? Zapomnij o tem, nie myśl. — Siedziała już w zupełnie przyzwoitej pozie, tylko ząbki jej szczękały cienko, prędko, niespokojnie, jakby jakie obce, niezależne od niej gryzoniowate stworzonka. — No — Zypulka. Biedny chłopczyk, kochany. Nie patrz tak na mnie. — Straciła nagle siły i zakryła twarz rękami. Nie było już w tem żadnej przyjemności. Przesoliła. Stał wypięty, stężały. Wszystko cofnęło się w głąb i tam, w podświadomych jaskiniach odbywała się cała awantura, której wynik miał się okazać za chwilę. Twarz miał spokojną, tylko bezmiernie zmęczoną i ogłupiałą. Czasem przelatywał dreszcz przez wszystkie mięśnie tej biednej mordy i drgała, jak muskuły bydlęcia odartego prawie że żywcem ze skóry w jakiejś maszynowej jatce fabryki konserw. Przez czarną czeluść otwartego okna dolatywał mokry zapach świeżo skoszonych łąk. (W tej dziurze K. wszystko było blisko, co chwila utykało się nosem w przedmieściach, a właśnie ulica Retoryka była na samej „opuszce“ miasta, jak mówiła Persy.) Gdzieś daleko szczekał pies i na tle tego szczekania, tu blisko, bzykała raz po raz mucha — na jednej nodze w pajęczynie uwięziona — ja wiem. (Tajemnica jednocześności dalekich zdarzeń — jedynie teorja Whiteheada zdaje z tego sprawę, w przybliżeniu, granicznie.) Zamarła cisza promieniała dyszącem oczekiwaniem. Genezyp był zupełnie bezwładny (w znaczeniu erotycznem), ale muskuły ściągnięte miał w jeden węzeł nieznośnego bólu, rozsadzającego wszystko „na potęgę“, bezlitośnie. A tam, w tych miękiszowych głębiach ciała nie ruszało się nic. Persy odkryła oczy i łzawo spojrzała na swój preparat. Uśmiech rozjaśnił jej piękną twarzyczkę — pewna już była przewagi. Ale czegoś było żal — taka dziwna chwila uciekła bezpowrotnie. Żałowała niebezpieczeństw tylko co niewyraźnie antycypowanych, a tak uroczych, bezkresnych obszarów niedokonanych zbrodni, całego uroku życia, który tak czuła biedactwo przed chwilą, tak czuła — a tu nic. Nuda. Smutek. I tylko tyle...?
Zypcio napróżno trudził się starając się wywołać w wyobraźni obraz kwatermistrza — ten stale dotąd działający symbol siły woli i wszelakich przezwyciężeń — napróżno! Pęczniało coś obcego, strasznego, w psychicznych zwojach, niezależnych jakby od ciała. Jeszcze kontakty nie były pozakładane (pracował nad tem w podziemiach „tamten“ — ciemny robociarz-elektropsychotechnik.), ale strzałki zegara latały niespokojnie poza linjami niebezpieczeństw. Maszyna szła wolna jak szalona — trzeba ją było włączyć. Już się robi. Samotne, bezduszne mięśnie, zdysocjowane ruchowo, niezorganizowane, czekały tylko rozkazu jak żagle przed podniesieniem, jak żołnierze zamarli na „baczność“, spuchnięte z żądzy czynu, przepojone krwią, zdrową, bydlęcą, gdy dusza była tak bardzo chora, czekały tylko rozkazu wyższych centrów, opanowanych przez posępnego pracownika głębin — przytomnego warjata. On sam w sobie był przecie przytomny (jako taki). Tylko w połączeniu z tym Bykozypkiem (kochankiem księżnej, przyszłym adjutantem, tu w zagwazdranem mieście K., na ulicy Retoryka) dawał dopiero warjata. Był warjatem kierując tamtym — sam był poprostu innym człowiekiem, logicznym w swoich pomysłach a nawet mądrym. Ale dwie jaźnie nie mogą żyć w jednem ciele — zdarza się to wyjątkowo i to na bardzo krótko, ale ogólnego równania na to niema. Dlatego nazywa się to (słusznie) obłędem. I ta biedna dzierlatka mówiła do tej zdeformowanej do–nie–poznania psychologicznej kupy czegoś (w normalnych wymiarach ludzkich nie dającej się jako to i to rozpoznać) złudzona tej kupy ogłupiałą miną. (Najwięksi myśliciele, wbrew przesądom tłumu, mają w samej chwili wynajdywania czegoś (w chwili przeskakiwania szeregów logicznych = racjonalnie zdefinjowana intuicja) właśnie najgłupsze miny — chyba że pozują jeszcze dodatkowo przed jakąś widownią.) A mówiła tak, z przyzwyczajenia kokietując go (mówiąc delikatnie) dalej bez miłosierdzia:
— Ja wiem. Ty już nie możesz. A jednak musisz, musisz. W tem jest wszystko: cała niewysłowiona tajemnica i piękno naszej miłości. Niespełniony sen, piękny jak nic na ziemi. Czyż jest coś wznioślejszego...? — Głos jej załamał się i ugrzązł w gąszczu łez. Coś było w tem tak piekielnie zmysłowego, nieskończenie ciągnącego się, wlokącego na dno, okrutnego i świadomie złego, że Zypcio zagotował się od nagłej, piorunującej żądzy, jak garnek pełen ścierek. Był niczem, jednem tem i koniec. Nie miał nic do stracenia. Był pusty jak skorupka od raka, wypatroszony, wyjedzony, wyssany — ausgepumpt und ausgezüzelt. Żył tylko tem wyciągnięciem wszystkiego w nieskończoną dal pustki, żalu i złowrogiej nudy. Mięśnie sprężyły się i „poszedł zew“ po bebechach do wszystkich rezerw płciowej siły. Ogień rozlał się jak gęsta, oleista ciecz po żyłach — ale szybko, pod szalonem ciśnieniem. Stało się. Wyszedł z niego głos ekskrementalny, zatwardzeniowy, paskudny, głos nie jego: przemówił jeszcze dusząc się ten ze dna. Nie umiał mówić — to był przecie jego pierwszy prawdziwy występ.
— Nie — dosyć tych bezecnych gadań. Ja nie pozwolę. Tu uduszę cię jak wiewiórkę — (czemu to właśnie zwierzątko przyszło mu na myśl, mimo, że nigdy jak żył wiewiórki nie dusił?). — Ona zaśmiała się. Był śmieszny — panowała nad nim niepodzielnie. Ale mimo śmieszności czuła całą grozę napięcia jego „biezumnych żełanji“ — tak to nazywała. Była w nim, w samem centrum jego płciowego ośrodka, wewnątrz jego opuchłych gruczołów, kierowała tą całą szajką wewnętrznych jego bydlątek jak chciała, a przez to nim samym także, ale nie tak zupełnie. „O zupełności, kiedyż cię doścignę!“ Nagle tajemna kraina rozkoszy najwyższej otwarła się w niej na nowo, stokroć piękniejsza niż kiedykolwiek bądź. Jeszcze nigdy tak nie było. Czemże wobec tego jest cała muzyka Tengiera: przedsmakiem metafizycznej rzeczywistości. A tu sama metafizyka wpleciona w koło najcudowniejszych tortur drugiego człowieka i to samca i to tortur bez bólu: miękkich, łaskotliwych... Ach, jakże dokładnie wiedziała teraz wszystko, wszystko to i wszystko inne. Rozpromienił się i wyrósł w nieskończoność cały świat. Nareszcie przyszła ta ekstaza najdziwniejsza. Czemże była wobec tego nawet kokaina Kwintofrona. (Częstował ją przecie także jak wszystkich, ale jej nie wciągnął.) Czemże wreszcie, w porównaniu z tem, były teorje międzynarodowego „wizytatora dziwnych teatrów”, Ganglioniego, który twierdził, opierając się na teorjach Chwistka, że tylko to jest, czego niema i w co się wierzyło, gdy się go uważnie słuchało. Ale wiedziała, że odmówić musi, mu–si, bo inaczej ten za ścianą zobaczy to, czego nie powinien, a tamtego byka na tę wiadomość szlag gdzieś trafi w środku jakiejś niezmiernie ważnej konferencji, a ona wogóle (tak: wogóle) zginie jakąś fatalną, plugawą śmiercią — może będą tortury... te prawdziwe... brrr... A zresztą gdyby nawet teraz poddała się temu „cudnemu“ chłopczykowi (czego nawet chwilami pragnęła, nawet po tamtem z tamtym...) to momentalnie straciłby on właśnie dla niej całą wartość. Widziała już przed sobą to przyszłe morze nudy beznadziejnej, w którą zawsze wtrącało ją zaspokojenie normalnych pragnień. (Bo próbowała w szalllonej tajemnicy — ale to się nie liczyło). A tu śmierć błyskała w orzechowych oczach valentinowatego niedooficerka, już krzywiła w ponurym szale te kochane, nigdy nie całowane śliczne, młodziutkie usta.

Uwaga: Księżna jako antydot przestała działać na Genezypa zupełnie.

— Poczekaj. Zaraz przyjdę — szepnęła z doskonale udanem poddaniem się i obietnicą czegoś takiego, że Zypulka zmienił się poprostu w jeden buro–krwawy, twardy, śmierdzący płomień, o temperaturze płonącego helium. Zatrząsł się, spojrzał na nią psim, a jednocześnie miażdżącym wzrokiem i zaczekał się przez tę sekundę prawie na śmierć. Z zaciśniętemi pięściami w białych rękawiczkach stał jak zwierzę gotowe do skoku, w prawie katatonicznem zastygnięciu, zankylozowany przez rozpierające go pragnienie.
Wyszła tym swoim najbardziej lubieżnym krokiem, chwiejąc półkulami derieru jak arabska tancerka, uśmiechnąwszy się przedtem programowo, długo, przeciągle, mokremi, poziomkowemi ustami. I to o ten flaczek mięsa szło to wszystko! Czyż to nie potworne poprostu!
Nieodwołalne piętrzyło się gdzieś tuż obok, wzdymało i pęczniało — może w przyległym pokoju tego nieboszczyka–brata, o ile taki wogóle istniał — cha, cha! Jakaś odrętwiająca fala przeczucia czegoś strasznego, jakiejś niewiarogodnej klęski uderzyła go w plecy. Ona mu się nie odda — oszukała go! Wściekłość rzuciła się w nim jak pies na łańcuchu i zaraz opadła. To jeszcze była jego wściekłość normalna, ale za chwilę...? (Czas ciągnął się jakgdyby był z gutaperki.) Zypcio nagle odwrócił się, mimo że nie dobiegł go żaden najlżejszy nawet szmer z tej strony i stał dalej, wpatrzony w olbrzymią fotografję Persy w roli „Mątwy“, zrobioną przez Tadeusza Langiera (wnuka), wiszącą na prawo od wejścia do tamtego pokoju. Jednak kochał ją, tę dręczycielkę metafizyczną — na to nie było rady. I taka miłość, połączona z taką djabelską żądzą (czegoż więcej trzeba, u samego Belzebuba?!) idzie na marne! Poczucie tego „pecha“ (znowu niema polskiego słowa — wgniot, klapzder, niechód, wypsnęk, wygwizd, nieud, chlust, gwajdlak, kierdas, rypcio, gwajdluk, potknianka, wypsnianka, spełzek(zka), wyślizg, niedochwyt, przedznak, lośnik, fatalik, spędka, zwiej(ka), chłapniak, zwichniak, chwist, zgnojek — dosyć — wszystko brzmi jak ze złodziejskiego słownika wyjęte — co u djabła? Czyż u nas nie można mieć dystyngowanego pecha?) wgniotło go znowu w gęstą, lepką, błotnistą, maziowatą rozpacz. Już nigdy z niej nie wybrnie...!
Wtem trzask otwieranych drzwi i w ich obramieniu stanął nagle drab: brodaty blondyn może pięćdziesięcioletni, z barami jak u niedźwiedzia, z gałami jasnemi, poczciwemi ale z wciągiem dużym i kłopotliwym do wytrzymania — w cywilu, ale wojskiem niosło od niego na milę. Był to ten właśnie zaufany generała, Węborek, Michał, pułkownik. Zdecydował się interwenjować — wyjście Persy było mu sygnałem. Zrobił trzy kroki ku Zypkowi i powiedział wymuszonym na swobodno tonem, tak, jakby mu to wszystko przychodziło z wielką trudnością:
— A ty, chłopysiu, chodź tu do mnie. Ja cię uspokoję. I ostrzegam: wara od tej kobiety, jeśli ci życie miłe. — I zaraz innym tonem, w którym brzmiały jakby jakieś dziecinne błagania, zduszone łzy, wstyd i niecierpliwość. Już od dłuższego czasu piekielnie podobał się pułkownikowi ten mały i biedny straszne męki przeżywał przy swoich periskopach, widząc jak się marnuje ta śliczna, godna Sokratesa „dusza“, na takie podłe, heteroseksualne“ bezskuteczne porywy. Teraz mógł działać z czystem sumieniem, zgodnie z instrukcjami kwatermistrza. — Jestem pułkownik Michał Węborek. Ja cię nauczę przyjemności daleko wyższej: związku dwóch czystych duchów męskich, po przejściu pewnych prób, które wskażą ci — ale mniejsza o to narazie — to głupstwo, jakkolwiek bez tego — ale dosyć... Będę twoim przyjacielem i zastąpię ci tymczasem ojca, zanim dostąpisz prawdziwego zbliżenia z naszym wodzem, w którym, jak w Bogu, jedno jesteśmy tu na ziemi. Czy wierzysz w Boga? — (Genezyp milczał. Skurczony wewnętrznie, w niewyrażalnym stanie pozornej kompletnej nicości (w podziemiach działy się całe światy!) stał dalej, patrząc martwemi oczami w porozumiewawczo uśmiechnięte jasno–zielone, uprzejme, załzawione, focze, najwyraźniej zapłcione (skąd?) gały Węborka. Ani jednego drgnięcia. Stał nad straszliwą przepaścią, której nie widział — jak lunatyk, trzymał się cudem, na jednym palcu wsparty o chorągiewkę wiatrową olbrzymiej wieży.) — Czy słyszałeś kiedy „Stabat Mater“ Szymanowskiego i tę piekielną parodję „Stabat Vater“, którą dla nędznych samic napisał ten wściekły Tengier? To dwa niewspółmierne światy. Ja byłem lotnikiem, przysięgam ci, że robiłem akrobatykę, ale teraz nie mogę. Wyprztykałem się na krucjacie — ale ja nie jestem tchórzem — zakończył prawie ze łzami. „Co ten plecie“ — pomyślał w Zypciu dawny Zypek. „Przecież on mówi bez sensu do trupa“. I nagle skoczył w nim, jemu samemu i całemu światu do gardła ten drab, schowany w gąszczach wielorakiej duszy. I odrazu ta rozkoszna pewność, że tak właśnie, a broń Boże nie inaczej postąpić powinien. Jak — jeszcze nie wiedział, ale poczuł się równym nieomal Tengierowi, nieomal samemu Kocmołuchowiczowi. Jakby zerwały się wszystkie związki między tą chwilą, która teraz „stała“ (jak „stojała kagdato diwnaja osiennaja pogoda“, jak „stojali czudnyje dni“ — dni stały bez czasu — pogoda też — co za cud!) zupełnie izolowana, a tem co było i co najważniejsze: tem, co będzie. Otwierały się nieznane groty, nieznane „strony“, obłoczne krainy, podobne tym na wschodniej stronie nieba, pełnego burzowych kumulusów o zachodzie. Tam on był teraz, już nie marzył o tem, ale był. Było to swojego rodzaju szczęście: jak po dwóch pierwszych kieliszkach wódki na czczo, lub po pierwszej dawce kokainy po kieliszkach czterdziestu. Cudownie poczuł się Genezyp, jak nigdy — raczej nie on, tylko to straszne stworzenie w nim, którego tak się panicznie dotąd bał i którem tak się brzydził. Ono (on) było nim, stanowili jedność — tego normalnego Zypka nie było wcale. I sens, sens cudowny (ten którego poczucie mają ci, co kochają Boga(!) — w to jedno nie wierzył nigdy Sturfan Abnol, chyba u kobiet) wszystkiego, nawet najdzikszego z najniemożliwszych przypadków. Och — gdyby taki stan mógł trwać wieczność! — (podobno trwa u tych, co 20 lat umieją patrzeć we własne pępki mało jedząc i nie pijąc — ale to wątpliwe bardzo.) Ale niestety działanie jakieś, jeszcze nieznane, było nieuniknione. Zypcio był tout de même człowiekiem Zachodu. To będzie też rozkosz, tylko inna — może jeszcze mocniejsza, ale inna, psia–krew? Może nareszcie szczęście stanie się zupełne, czyste, bez chmurki, bez skazy! Ten drab nieznany, brodaty i jakiś niezmiernie wypukły, jak w stereoskopie widziany, który stał tam na tle czarnej czeluści tajemniczego pokoju, to był, to był, to był pies na łańcuchutrzeba go spuścić — innego wyjścia niema. Znowu żałośnie zaszczekał daleko na przedmieściu pies obcy, ale rzeczywisty, kochany — z prawdziwego świata zwykłej nocy ziemskiej przyszedł teraz ten szczek, jakby z zaświatów. Na tem tle, tuż koło Zypcia (czy koło tego drab w nim?) bzyknęła mucha. Jednoczesność dalekich zjawisk. Tak — niech się stanie. Ale co? Już wiedział — właściwie nic nie wiedział, więc jakim sposobem wiedział co się stanie? Jasnowidząca czarność doskonałości zalała duszę. Nadchodził moment twórczy (uśmiałby się z tej twórczości Tengier, a nawet Wielki Kocmołuch, mimo że temu ostatniemu mogły być bliskie nawet takie stany — ten miał w sobie wszystko, razem z rogami i kopytami.) — nieznane, nieprawdopodobne miało się wychynąć z nicości i stać się ruchem elektronów, przemieszczeniem grawitacyjnych pól, czy też zazębianiem się na bardzo stosunkowo wielką skalę bardzo małych żyjątek — nikt, nawet sam djabeł nie wie czem to jest i będzie po wieki wieków. W każdym razie to, że są żyjące: czujące i myślące stwory jest pewne, a istnienie materji martwej, takiej, jaką ją chce mieć fizyka, na podstawie danych ordynarnej wizji świata tych właśnie stworów, jest wysoce problematyczne. Chyba że się przyjmie ordynarny dualizm, ordynarną „harmonję przedustawną“ i całkiem ordynarnie przestanie się myśleć — ot co.
A drab tamten stał i czekał — brodaty, uprzejmy a straszny — zdawało się wieki całe, a mimo to wszystko to razem nie trwało może i trzech minut, a jednak „wypchanie czasu“ było nie–do–zniesienia, a upływał przy tem poprostu jak strzała. Życie wahało się po obu stronach grani, jak na huśtawce. Raz widać było słoneczne doliny normalności i całe masy rozkosznych kącików wymarzonych dla zatulenia się, to znowu z drugiej strony ukazywały się mroczne „zachołuścia“ i rozpadliny obłędu, dymiące odurzającemi ciężkiemi gazami i błyskające roztopioną lawą — Vale inferno — królestwo wiecznych tortur i nieznośnych wyrzutów sumienia: przecież można było tego wszystkiego uniknąć! Nieokreślona, mała a silna jak czort pokuska, wżerała się coraz głębiej w ciało, drążąc sobie drogę do nietkniętych jeszcze centrów motorycznych. Persy nie istniała dla Genezypa w tej chwili zupełnie. Nie było wogóle nic, tylko ten czyn do spełnienia. Świat skurczył się do małego wycinka pola widzenia i w tem bełtała się, luźna jeszcze, kupka czuć muskularnych. Wierzcie mi — nie było nic prócz tego: sam Mach byłby kontent, a może i Chwistek. Na stoliku leżał tapicerski młotek, długi z żelazną, wpuszczoną w obłe drzewo rączką — ach, jak kusząca to rzecz w pewnych chwilach — intruz niepojęty w tem państwie bibelotów i fatałaszek. Uśmiechał się nad nim czarny, chiński Budda. Zapomniany młotek — (coś pomagał jej nim przybijać wczoraj jeszcze — jakieś przesunięcie perskiej miniatury o 3 cm. na lewo — bo Persy była wielką estetką, bardzo wielką) — zdawał się czekać. Było w nim napięcie żywego stworzenia zamkniętego w klatce. On też chciał się od czegoś uwolnić, coś zdziałać wreszcie naprawdę morowego, a nie gnić tu na przybijaniu jakichś nędznych gwoździków, nie marnować się. Otóż to. Zypcio nie chciał się marnować też, a jeszcze mniej chciał czarny, beztwarzowy dotąd, podziemny drab. (Później on wylazł Zypciowi na twarz, wlazł mu na mordę, wrósł mu w pysk i wszyscy dziwili się dziwnemu wyrazowi oczu młodego junkra — nie wiedzieli, że to nie był już on — to była właśnie ta „postpsychotische Personalität“, z dawną osobowością nic wspólnego nie mająca.) Cały system muskułów drgnął jak doskonała maszyna, puszczona w ruch przekręceniem jakiejś–tam maniwelki i Genezyp twardą ręką złapał młotek za długą, powtarzam: oprawną w drzewo, ale z obejmującym je metalem, rękojeść. Waga tej rzeczy była cudowna, wymarzona... I ujrzał jeszcze raczej zdziwione niż przerażone oczy tamtego, bałuszące się już jakby nie w tym naszym świecie i rżnął go z całej siły w niewiadomo czemu nienawistny teraz, a bydlęcy blond–brodato–włosisty łeb. Miękki trzask, mokry, żywy i olbrzymie ciało zwaliło się z głuchym hukiem na dywan. Tego deseniu nie zapomniał już nigdy. Młotek został w tym łbie, powyżej guza czołowego lewego. Zypcio wyszedł jak automat, bez cienia cienia jakiejkolwiek myśli i uczucia. Poprostu uprościł się tym sposobem do niemożliwości. Gdzie to były, gdzie się podziały te wszystkie komplikacje dawne i przedchwilowe? Nic. „Dobrze jest żyć“ — powiedział w nim obcy głos i głos ten był jego własnym, rodzonym głosem. Ciało było lekkie, jak puszek — zdawało się unosić ponad tym bezsensowym światem oficerstwa, Kocmołuchowicza, chińczyków, całej politycznej sytuacji i tych dziwnych stworzeń, tak brzydko kobietami zwanych. Nie było duenji, nie było Persy — nikogo. Nie zdziwiło go to wcale. Teraz dopiero uczuł swobodę i beztroskę niebywałą. „Boże! Kim ja jestem“ — pomyślał idąc po schodach. (Drzwi zatrzasnął za sobą. Klucz od bramy miał swój darowany mu przez Persy.)
Była godzina druga, ta najpóźniejsza godzina nocy. Niewiadoma siła skierowała go najprzód w stronę szkoły, tak jakby tam był jakiś ratunek. Ale przecie ratunku nie potrzebował — było tak dobrze, tak cudownie się wszystko układało — więc poco, poco u djabła starego...?! Mżył drobny letni deszczyk. To, co mogłoby być w taką noc do utraty zmysłów pospolite i przykre (cisza wymarłego miasta, mokre ulice, duszne powietrze i ten ciepło–wilgotny, małomiasteczkowy zapaszek, nawozowo–cebulkowato–słodkawy) zdawało się właśnie najcudowniejszem, koniecznem, doskonałem, tem właśnie, a nie innem. Ta „tość“ a nie inność — ach cóż to za cud móc czuć konieczność absolutną wtem niesamowitem państwie przypadku i bezsensu, jakiem jest nagie istnienie, poza fikcjami społecznych praw, pokrywającemi bezczelne wprost kontyngencje. Gdyby Zypcio zażył kiedy świadomie dużą dawkę kokainy (do czego w chwilach rozpaczy namawiała go księżna), to mógłby porównać stan ten z lekkiem zatruciem tym pozornie szlachetnym, a wymagającym takich ofiar jadem.
Nagle błysk potworny zimnej świadomości: „jestem zbrodniarzem — zabiłem nie wiem kogo i nie wiem poco? Ach — przecież nie o nią. Ona, ona...“ — obce słowo bełtało się wśród innych, równie luźnych, martwych, pozbawionych znaczenia. „Czyż nigdy tego nie zrozumiem? Tak — może zrozumiem jak mnie wsadzą na 12 lat. Ale przecież chińczycy... nikt się im nie oprze...“ Tak mógł myśleć „bezstraszno“ w tej okropnej chwili, której okropności nie był w stanie pojąć. To nie był on — to był tamten, tylko dziwnie jakoś i wstrętnie złagodniały, wcielony w zwnętrzne formy tego dawnego, dawno zmarłego chłopczyka. Ze zgrozą pojął straszność samego faktu istnienia, nawet najłagodniejszego — w tej koncepcji nawet Święci stawali się potworami bez nazwy. „Wszystko, co istnieje, zaprzecza tej zasadzie, według której istnieje — wszystko opiera się na metafizycznej, nie–do–wynagrodzenia krzywdzie. Nawet gdybym był najlepszym w świecie, jestem i będę tylko kłębowiskiem walczących ze sobą drobnych istnień aż w nieskończoność. Taki sam okrutny jest świat wewnątrz indywiduum, jak i poza niem“] — tak mówił kiedyś pijany Sturfan. Dziś pojął to Genezyp — nie pojęciowo, tylko żywą swą krwią — zdawało mu się, że przelewa się mu w arterjach–kloakach jakaś ohydna, trująca i cuchnąca ciecz. Nie było na świecie nic, prócz jednej wielkiej, paskudnej nieczystości, a jednak było dobrze. Machnął ręką z lekceważeniem. A więc i on też, skoro cały świat jest taki. Przemknęła w pamięci jakby innej jaźni widmowa, blada twarz Elizy i zgasła jak fosforescencja w głębi czarno-zielonawej wody. Zostało samo poczucie związku jednej zbrodni z jakiemś czemś równie zbrodniczem, a nieokreślonem. W jaki sposób był dany ten związek i to drugie coś, czort jeden wie. Niech się męczą nad tem psychologowie. Wszystko jednak da się zdaje się sprowadzić do pojęć: pewnego zabarwienia jakości będącej jako takiej w trwaniu i „tła zmieszanego“ (niezauważonego) Corneliusa. Wszystko jedno, ważnem było to, że Zypcio nasycił się w jakiś dziwny sposób tą zbrodnią i to tak, że Persy, ta rozzuchwalona powodzeniem u takiego Kocmołuchowicza mątewka, przestała dla niego istnieć. A przytem nie miał żadnych, ale to najmniejszych nawet wyrzutów. Etyka? Furda, panie tego. Dla schizofreników pewnego typu to są puste słowa — jest tylko on jeden i nic poza tem. „Cudowne lekarstwo na nieszczęśliwą miłość: zabić kogoś zupełnie nie mającego związku z tą miłością — jakiegoś obcego pana — pierwszego lepszego przechodnia“. Przypomniał mu się wiersz jakiegoś zagwazdranego pseudo-futurysty z dawnych czasów, jeszcze za życia Boya:

„...I pierwszego z brzegu przechodnia
Bęc przez łeb pałą — drugiego? także bęc!
To nie jest żadna zbrodnia
A więc cóż to jest więc.

Nic — tak sobie bęc:
Usuwanie niepotrzebnych gratów
Bez pomocy katów...“

Co było dalej nie wiedział. Tamten błysk nad–świadomości, unoszącej się ponad schizofrenicznemi sobowtórami, zgasł, ale automatycznie zjawiały się obok osobowości normalne myśli, takie jakieby miał każdy zwykły człowiek w podobnej chwili. Ale one już nie zazębiały się (ho, ho — nic z tego) o motoryczne centry. Te były we władaniu draba z dna — on zdobył sobie tę władzę tem uderzeniem — wykonał coś absolutnie nowego, nieuczonego — zasłużył sobie na nagrodę. A jak się ma w ręku czyjeś motoryczne centry, to jest się tym właśnie panem i koniec: umarł Zypcio — narodził się postpsychotyczny Zypon. Sam atak — ten tak zwany „Schub“ trwał sekundę. A więc te myśli boczne (ale co kogo to obchodzi?) = ależ Boże mój: przecie ten człowiek musiał mieć jakiś związek z życiem Persy, z tem tajnem życiem, o którem on, Genezyp, nie wiedział nic. Może nie związek erotyczny, ale coś do djabła było w tem niesamowitego, nawet dla tak skretyniałego osobnika, jak Zypcio w ten pamiętny wieczór. Niedarmo kłamała bestja, że to stał pusty pokój nieboszczyka brata — ten drab mieszkał tam najwidoczniej. Ale instynktem (który zresztą tak często myli [ale w tym wypadku mówił prawdę napewno — to wiedział Genezyp]) czuł, że ten brodacz był dla niej płciowo obojętny. Coś bardziej istotnego, a pośredniego ukrywało się poza tem. Nie dowie się pewno nigdy. Uczuł się zawieszonym w zupełnej próżni społecznej. Społecznie był zbrodniarzem (dobre i to, jeśli już moralnie nie można) kimś, na którego dybią absolutnie wszyscy, z wyjątkiem może kilku tysięcy (w kraju oczywiście) typów jemu podobnych. Uczucie życiowego osamotnienia przeszło dalej w stan samotności metafizycznej: jednego, jedynego istnienia, mówiącego „ja“ o sobie, w nieskończonym w czasie i przestrzeni wszechświecie. (Bo niech sobie co chcą mówią matematycy i dla wygody niech słusznie wykrzywiają świat, a nasza aktualna przestrzeń „taki“ jest euklidesowa i linja prosta, mimo wszelkich trick’ów, różni się zasadniczo od wszystkich innych.) Intuicyjnie, to znaczy: nie znając odpowiednich terminów i teorji, w swoich własnych rodzących się pojęciach–obrazach, pojął bezpośrednio, po bydlęcemu, aktualną nieskończoność Bytu i jej niepojętość dla ograniczonej poszczególnej egzystencji. I na tem koniec — ściana — i zupełna obojętność. Nagle — nie wiedząc o tem prawie — zawrócił w kierunku domu. Jedyna osoba na świecie to Liljan. Problem „alibi“ zarysował się nagle z całą wyrazistością, zupełnie jak w tym niedawnym, a tak dawnym śnie. Może nikt go nie zobaczy, a Liljan powie, że był cały czas u niej — powie napewno — kochana siostrzyczka! Jak dobrze jest czasem mieć rodzinę! Pierwszy raz zobaczył to teraz tak jasno — kanalja! Jedyna istota, której mógł teraz wierzyć to ona, ta pogardzana Lilusia — matka nie, a księżna po stokroć tembardziej. Walmy więc, „vallons“ alors — trzeba cudu, żeby go ktoś znajomy spotkał i rozpoznał w nikłem oświetleniu tego wiecznie martwego miasta. Jakkolwiek w pierwszych chwilach miał jednak na dnie wrażenie, że życie skończyło się bezpowrotnie — (jakaś bezimienna, praistnieniowa, niezróżniczkowana kasza, w której tkwiła dawna, tylko spotęgowana w trójnasób i wydłużona w nieskończoność męczarnia, otwierała się w kierunku przyszłości) to teraz, również zupełnie nie wierząc w dalsze możliwości istnienia, nie widząc przed sobą nic prócz aktualnej beztroski (to mało, psia–krew!) koniecznie, tak na wszelki wypadek, zapragnął upewnić się co do swego „alibi“. To wszystko robił ten drab, broń Boże nie on. Ginący Zypcio zwalił całą odpowiedzialność na tamtego. Czuł go już w sobie wyraźnie z kopytami i pazurami (ta beztroska to była jego, tego drugiego) jak mościł się i umaszczał i rozpierał się w nim wygodnie — już na zawsze — wytłaczając dawnego Zypulkę z jego formy niby miękką marmeladę czy ciasto przez wszystkie psychiczne otwory. A tu jak na złość ukazały się na rogu Studziennej i Filtrowej dwie postacie, zataczające się, lepiące się sflaczałemi nogami do mokrych płyt trotuaru, czepiające się podobnemi do macek rękami siebie wzajemnie, ścian, słupów i kiosków. Rozległa się wstrętna piosenka, śpiewana chrypliwym barytonem, z marsylskim, twardym akcentem:

Quel sale pays, que la Pologne,
Cette triste patrie des gouvegnages.
Pour faire voir un peu de vergogne
Ils n’ont pas même du courage“.

Zbliżali się. Cywile. Jeden tłusty, mały i okrągły; drugi mały i chudy. Ten wtórował okrągłemu jakimś zachrapanym sykiem, zdającym się wychodzić z jadowitych gruczołów wewnątrz ciała. Zionęło od nich jak z tylko co zgaszonych, ciepłych jeszcze, spirytusowych maszynek. W Zypciu obudził cię poprostu polak. (Vous autres, polonais...) Ach! To takie proste — nic o tem ciekawego napisać się nie da. Może to ten automatyczny drab ze dna był więcej polakiem, niż on sam. Zawrzała w nim, panie tego, krew i rżnął w mordę grubego i w samem zamachnięciu się już zobaczył w mroku bezczelnie filuterną i wesołą twarz Lebaca, którego znał z jakiejś rewji szkolnej. (W tej samej chwili poraz–pierwszy pomyślał, że przecież sama Persy i duenja... „Nie — te nic zdradzą“ — rzekł w nim jakiś głos i miał rację. Więcej nigdy o tem nie pomyślał. Ten nowy w nim miał jakieś inne klapki i sposoby.) Drugi, to jego przyboczny adjutant, duc de Troufières. Poprawił tamtego pięścią w sam dołek i wywalił go w kałużę, która mlasnęła z rozkoszą, przyjmując w sam środek chudy zadek francuza. Na zewnątrz w palcie (w tem znaczeniu na zewnątrz, a nie duchowo) mało co różnił się junkier od zwykłego żołnierza kawalerji. Ciemności były prawie nieprzeniknione w tym zaułku — nie mogli go poznać. Poszedł dalej z tym samym automatyzmem, który nie opuszczał go od chwili zbrodni. Lebac poprobował go gonić — napróżno. Zakręcił się na zwiotczałej ręce naokoło słupa zgasłej latarni i padł na kolana krzycząc, z akcentem na ostatniej sylabie: „Policjà, policjà!“. (Czas był przesunięty (naukowa organizacja pracy) o dwie godziny — za godzinę dopiero mogło zacząć świtać.) Zypcio nie czuł nic, nawet najlżejszego niepokoju. Jako polak był zadowolony. „Ładne alibi“ — mruknął. — „Właściwie niepotrzebnie to zrobiłem, a jednak było to konieczne dla dokończenia tego dnia. Co za lekkość! Co za lekkość! Że też ja tego wcześniej nie znałem!“ I w tej samej chwili przeraziło go to właśnie, że nic prócz tej lekkości nie czuł. „Cóż robić? — nie można się przecież zmusić do czucia tego, czego się nie czuje“. Zawinął się w tę myśl, jak w ciepły płaszcz i poszedł dalej zagwazdranemi ulicami do domu.
Obudził Liljan. Była prze–ra–żo–na. Słuchała opowiadania drżąc i ściskając go za rękę, z przerwami oczywiście — prawie szczypała go z podniecenia. Mimo, że Sturfan Abnol nic przestał ani na chwilę być jej jedynym ukochanym mężczyzną, w tej chwili dopiero poczuła co to jest to wszystko. Ten jej brat, dotąd obcy — (ileż razy myślała, że go kocha — teraz przekonała się, że tamto było niczem) — zbliżył się ku niej nagle jakby z zaświatów z niepomierną szybkością meteoru i tym pędem, który był w gwałtowności samych opowiadanych wypadków, przebił jej nie czułe dotąd ciało. Biedny Sturfan, mimo dzikich wprost zabiegów, zdołał jej rozwydrzyć tylko główkę. Poczuła coś takiego, że no niby jakby w tej chwili właśnie straciła to słynne dziewictwo, o którem legendy całe słyszała od mlaszczących się lezbijsko koleżanek i od samej baronowej. I to z nim, z tym czystym duchem w mundurze, takim bratowatym naprawdę, którego nie potrzebowała mieć w sobie, aby go tak kochać. Oczywiście nie wiedziała co to znaczy naprawdę, ale tak jakoś to sobie wyobrażała i koniec. Była to chwila prawdziwego szczęścia: obietnicy prawdziwej, pełnej rozkoszy z tamtym ukochanym, rumuńsko–bojarskim, artystycznym bykiem. Służyć jemu będzie za tę chwilę do końca życia. Najgorszych dla siebie rzeczy dokona, byle tylko on mógł tak prosto iść w swym rozwoju jak mu nakazuje ukryta w nim siła. Ujrzała, wewnątrz siebie jakby odbite — cała była ze zwierciadeł w tej chwili — nieskończone jego możliwości i pochłonęła go całego, jak armata połykająca pocisk. Ale nie miała już siły wyrzucić go z siebie. On tylko sam, jeden–jedyny, mógł cisnąć sobą w mroczną, burzliwą przestrzeń życia. Widziała „tarczę tajemną jego przeznaczeń“ (co to było niktby się nie dowiedział): jasny, promienny dysk na „czarnem wzgórzu śmierci“ z jakiegoś obrazka, tarczę, w którą on musiał trafić sobą, jak kulą. Ale ta chwila to już była właśnie sama śmierć. W tem trafieniu jest sens ostateczny. Przypomniała sobie zdanie ojca: „...stawiać cele poza rogatkami życia...“ Sturfan też o tem bredził. Ale czemże są te jego artystyczne „piereżywanja“ wobec takiej oto historji. Niech sprobuje dokonać czegoś takiego. To przecie pęknąć można. I ona jedna, która wiedzieć będzie wszystko: prawdę motywów, lub raczej ich braku, tej przedziwnej zbrodni, której nie zrozumiałby nikt — nikt prócz niej. Bo zrozumiała go tak do głębi, jakby była nim samym, tej okropnej, a jednak pięknej, może najpiękniejszej nocy. Musi sobie to przypomnieć (i przypomni napewno) w noc poślubną i wtedy tajemnica ta połączy się jej z tamtem wszystkiem i to będzie jej szczyt życia. Tylko nie zleźć już z tego szczytu niżej za nic na świecie! Prędzej umrzeć w mękach, niż spełznąć na płaską nudną dolinę pospolitości, na powierzchni której wszystko jest takiem, jakiem jest. I czemu Sturfan, mimo wszystkich tych swoich szprynców i nawet „Kronszprynców“ (jak nazywano jego sztuki) nigdy jej tego nie ukazał. Dopiero trzeba było ofiary ukochanego braciszka, aby się stało to: ostateczne zrozumienie tajemnego uroku odwróconej rzeczywistości i sensu wszystkiego poza wszystkiem. Pomodliła się cicho do dawnego Boga Matki, bo jej bóstwa rodzone, które miała jeszcze w sobie wytworzyć, spały dotąd lekkim snem, na samej granicy przebudzenia. I tak doskonale zrozumiała, że on nie mógł inaczej postąpić, że się uszczęśliwiła, jakby dostała jakiś wspaniały prezent. Tak cudowne było to dla niej w swej doskonałej prostocie! A! I nic nie żałowała tego niewinnego (pewno) brodacza. (Pułkownik — nazwiska Zypcio zapomniał.) On nie mógł lepiej skończyć, jak tak właśnie. Wszystko to było dziwaczne, jak w jakiejś sztuce z teatru Kwintofrona, choćby w jednej ze sztuk Abnola: bezsensowne, a jednak konieczne. I to się działo naprawdę! Stał się rzeczywiście cud. Ale już pierwsza ekstaza minęła i wszystko zaczęło zjeżdżać powoli w czysto życiową rozmówkę, w czasie której oboje nabierali coraz gorszego wstrętu do siebie wzajemnie i do siebie samych. Coś się psuło, gniło i rozkładało się z niepojętą szybkością, jakkolwiek konsekwencje poprzednich stanów trzymały ich formalnie na pewnej niby–wysokości. Przypominało to trochę wygasanie kokainowej ekstazy, kiedy wszystko, nie zmieniając się, staje się w „dziesięcionasób“ conajmniej straszne i jednocześnie pospolite, w odwrotnej proporcji do poprzedniego wyniesienia i dziwności.
Liljan: Czemu nie mówiłeś mi nic o tem przedtem, że ją tak właśnie kochasz? Myślałam, że to twoja pierwsza idealna miłość, jako reakcja po romansie z Iriną Wsiewołodowną. Ona jest zupełnie pozbawiona uczuć erotycznych — nikt, przynajmniej z teatru, nie był jej kochankiem, a o innych też nic nie mówią. Albo byłabym ci odradziła wszystko i wyperswadowała, albo bym może nawet na nią wpłynęła, aby ciebie przynajmniej nie łudziła daremnie. Zdaje się, że w ostatnich czasach mogłam mieć wpływ na nią. — (Kłamała radośnie i wstrętnie, wyolbrzymiając [choć troszkę przynajmniej] siebie przed sobą i przed nim.)
Zypcio: Mówisz jak starsza pani, ale mylisz się. Na nią nikt wpływu mieć nie może, bo to jest wcielenie samej pustki — wampir. Jeśli moja miłość nie zrobiła z niej czegoś, to znaczy, że jej wogóle wcale nie ma. Przychodzę teraz do przekonania — nie w porę oczywiście — że w niej jest coś potwornego, jakaś niedocieczona, ohydna tajemnica i to mnie właśnie do niej ciągnęło. Poznałem w sobie nieprzeczuwane nigdy pokłady zła, świństwa i słabości. Wmawiałem w siebie, że to była miłość prawdziwa, ta, której dotąd nie znałem. Czy poznam to jeszcze?! — („Ach, ty drogi!“ — pomyślała z rozczuleniem Liljana. — „Zakatrupił niewinnego człowieka, a teraz biada nad tem, że nie pozna prawdziwej miłości. To jest jednak cudowne“.) — Byłem tak sparaliżowany. Ona miała w sobie jakiś jad obezwładniający i tem pozbawiła mnie woli. Teraz myślę, że to ona przeze mnie zabiła tego pułkownika. Mówię ci, że działałem jak automat. Wydaje mi się, że to był jakiś okropny koszmar a nie rzeczywistość. A jednak jestem teraz innym — zupełnie kimś innym. Nie umiem ci tego wytłomaczyć. Może on się we mnie wcielił. Przekroczyłem w sobie jakąś granice i nigdy już tam nie wrócę, gdzie byłem — (Liljana „zawiła się“ znowu z podziwu i zazdrości. O, gdybyż to można tak się ciągle transformować, ciągle być kimś innym, nie tracąc ciągłości swojego „ja“! I tu siedział, tuz przy niej, ten jej codzienny brat, będąc jakby w innym świecie! „Il a une autre vision du monde“, ce bougre-là, a deux pas de moi — e mua kua?“ — dokończyła „po polsku“.} — Ale wyzwoliłem się przez ten czyn okropny — od niej i od siebie. Jeśli mnie nie zamkną, to życie moje może być wspaniałe... — Urwał, wpatrzony w absolutną nicość: swoją i otaczającego świata. Djabły spuściły kurtynę — widowisko skończyło się. Ale niewiadom o było, jak długo mógł trwać ten antrakt — może do końca życia? Wzdrygnął się. Ogarnęła go gorączka czynu. Robić, robić, cokolwiekbądź, „choćby pod siebie robić“ byle jaki czyn. Ha — nie tak to łatwo. Ale i tu wypadki miały pomóc temu nieszczęsnemu „szczęściarzowi“. — (ohydne). Byle dotrwał do rana. — Najgorsze jest to że nie wiem kim był on. — Mówił już poprostu drab ze dna, zamalgamowany z resztkami, z pozorami raczej dawnego Zypka, w jedną nierozdzielną twardniejącą już miazgę. A tak był zamaskowany, że gdyby nie oczy, przez które czasem z Zypciowego ciała na świat wyglądał, nikt (nawet sam Bechmetjew) nie poznałby, że to już nie dawny Zypek, tylko całkiem ktoś inny straszny i niepojęty — niepojęty dla nikogo, nawet dla siebie samego. Na tem właśnie polega obłęd. — Ale najgorsze jest to, że nie wiem kim był on — dodał Zypcio po chwili. Nie było to najgorszem, ale tak mu się w tej chwili zdawało.
Liljan: Dowiemy się z gazet — „odparła“ natychmiast Liljan z tą przytomnością umysłu i żywością, cechującą panienki tego pokolenia. O, rybki zwinne, mądre myszki i jaszczureczki przemyślne, w jednych i tych samych osobach — czemuż was nie poznamy nigdy, my, starcy 40–stoletni już w 1929–tym roku, skazani na oglądanie strasznego narybku bezmyślnych „grzmotów“ sportowych! Ale mniejsza z tem. — Ja dla ciebie zrobię wszystko. Od 10–tej byłeś u mnie i nie wychodziłeś. Mama z panem Józefem o 9–tej już byli u siebie. Wierz mi bezwzględnie. To jest dla mnie szczęście. Ale czy ona nie zdradzi? Zależeć to będzie od tego, kim był ten brodaty człowiek dla niej. Nikt z moich znajomych nigdy jej z nim nie widział. Może to ktoś przejezdny?
Zypcio: Nie — on mieszkał dawno w tym pokoju. Teraz wiem to. Rzecz dziwna: teraz mam takie wrażenie, jakgdyby on mnie doskonale znał już przedtem. Musiał mnie podglądać, kanalja, co wieczór, kiedy tam siedziałem i naśmiewał się z mojej bezsilności. Ach — napewno słyszał te wszystkie głupstwa, które mówiłem! Boże — co za wstyd! A przysiąc mógłbym, że kochankiem jej nie był.
Liljan: Skąd możesz twierdzić to napewno? Nie chcesz w to uwierzyć — a ja ci radzę nie staraj się sztucznie zmniejszyć twego cierpienia. Odrazu połknij wszystko najgorsze. — (Zapomniała zupełnie co mówiła przed chwilką. Czy nie zapomniała, ale gadała głupia byle gadać (śpiąc prawie), sama nie wiedziała co.)
Zypcio: Jestem kompletnie poza tym problemem. To wiem napewno. Ale to co się pod tem kryje i wewnętrznie, we mnie, i w samej sytuacji, może być jeszcze gorsze. To nie był zwykły lokator, a ja nie jestem już tym, którym byłem. — („Znowu zaczyna“ — pomyślała śpiąca już prawie Liljan.)
Liljan. No, teraz idź i bądź mężny. Ja muszę się wyspać przed jutrzejszą próbą.
Genezyp uczuł się zranionym do głębi, ale nie dał nic po sobie poznać. Wszystko zdawało mu się znowu takie nadzwyczajne, tak jakoś na milutko przepojone płomienną esencją dziwności życia — właśnie tej nie pojęciowej, tylko bezpośrednio danej. W jaki sposób? Chyba w samem przeciwstawieniu się indywiduum temu, co nie jest niem samem. Mroczny, bezsensowny świat, palący się metafizyczną grozą, jak górski krajobraz w zachodzącem słońcu, i zabłąkane istnieńko samotne, przesycone tą samą tajemnicą, która wypełnia wszystko. Właściwie powinnoby się zlać z tem wszystkiem, powinnoby nie być nic, a jednak odgraniczone w niewiadomy sposób „ja“, trwa oddzielnie ku zgrozie własnej i innych podobnych mu nędzot. To był szczyt metafizyki Zypcia. Tak — to wszystko jest takie, a ona...? Głupia kurka! Byle tylko „alibi“ i niech ją... Patrzył na szafkę z tualetowemi przyborami, jak na rzecz najdziwniejszą na świecie całym. Przynależność tych przedmiocików — (należących do tamtego, metafizycznie obcego świata) do tego właśnie istnieńka oddzielnego, no, tej siostry, wydała mu się czemś potwornem aż do śmieszności. Rzadko ten, który ma siostrę, jest w stanie odczuć dziwaczność tego faktu. To stało się teraz. Wyróżnienie tej osoby właśnie z pośród miljonów innych i to wyróżnienie nie podlegające jego woli, zdawało mu się ciężarem nie do zniesienia i przymusem gorszym od siły ciężkości i równań Maxwella czy Einsteina. (Jak raz się zrozumie, że fizyka nic nie może pomóc na niezrozumienie istoty Bytu, to tak mało już obchodzi to, z jakiem przybliżeniem opisany jest świat. Między Heraklitem, a Planckiem są już tylko różnice ilościowe. Co innego filozofja — ale o tem gdzieindziej.) Ciągłe ocieranie się o tajemnicę w każdej chwili życia, w najtrywjalniejszych nawet sytuacjach. Na szczęście świadomość tego nie trwa ciągle. Gdyby tak było, czyż możnaby czegokolwiek bądź na tym mizernym światku dokonać?
— Idź — powtórzyła Liljan zmęczonym, dziecinnym głosikiem. Już nie miał do niej pretensji, że nie mówiła do niego językiem jego własnej dziwności. Poczuł, że był niesprawiedliwym i zrozumiał ją nie jako element obcego i groźnego świata, tylko jako cząstkę samego siebie w tamtem wewnętrznem morzu pustki i nonsensu. Znowu odwracał się od siebie ze zgrozą.
— Przebacz mi Lilciu. — rzekł czule zbrodniarz do siostrzyczki. — Byłem tak strasznie względem ciebie niesprawiedliwy. Życie rzeczywiste zanadto mną owładnęło. Wiesz, że właśnie teraz, po spełnieniu czegoś najbardziej i jednocześnie — z powodu bezprzyczynowości — najmniej rzeczywistego, poczułem może najbardziej moją egzystencję, jako tego, a nie innego kółeczka w całej tej maszynie naszego perwersyjnego społeczeństwa. A — podła rasa ci polacy, a jednak... — i tu dopiero opowiedział jej całą historję z Lebac’iem. Na chwileczkę rozbudziła się. A ten gadał dalej, czując, że tylko tem gadaniem trzyma się wogóle przy życiu. Był tylko w tem — gdyby mu kto teraz przerwał, przestałby istnieć niektórzy twierdziliby, że umarł. Poczem mówił znowu ogólnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na męki Liljany: — Jak nic właściwie nowego niema do powiedzenia, nawet w takiej piekielnej chwili! Wszystko jest już powiedziane dawno. Stany nasze wzbogaciły się, ale nie język, który ma granice swego zróżniczkowania się w praktyczności. Już wszystkie permutacje i warjacje są wyczerpane. To ta bestja Tuwim i jego szkoła dokastrowała język nasz do końca. I tak jest wszędzie. Powiedzieć już nikt nic nie może — może jedynie powtarzać, z pewnemi zmianami, rzeczy dawno sformułowane. Zjadanie własnych rzygowin. Może artyści mogliby coś opowiedzieć o stanach różnych i podać ich różnice, mimo, że dwa normalne przyzwoite indywidua, do którychby te stany należały, powiedziałyby identycznie to samo. — Nie wiedział, z jakim strasznym bólem nudy słuchała go siostra. On też cierpiał: wysilał się na te słowa z obowiązku zakończenia tej sceny, w której za mało było uświadomionych głębi. Oto byli ludzie przełomu ostatecznego — przełom chroniczny, połowiczny trwa od Rewolucji Francuskiej. Już następne pokolenie nie będzie mówić wcale w naszem znaczeniu — t. j. będzie mówić jedynie o rzeczach konkretnych, ale nie będzie babrać się w „duszy““, zohydzonej przez wszystkich parszywych literatników. Wiadomem stanie się powszechnie, że nic już nowego stamtąd się nie wybabrze. Narazie zmienne do pewnych granic zewnętrzne warunki, deformując zlekka psychikę, dają złudne poczucie, nieskończonych możliwości. Ale już nawet literatura rosyjska kończy się, możliwości się zwężają: wszyscy drepcą na coraz mniejszym kawałku, jak ci, co się schronili na topniejący kawał kry. A potem i proza pójdzie za Czystemi Sztukami w otchłań zapomnienia i pogardy. Bo czyż nie słusznie pogardzamy dziś sztuką? Dobry narkotyk jeszcze znieść można, ale narkotyk sfałszowany, podrobiony, nie działający tak, jak powinien, przy zachowaniu ujemnych skutków, jest rzeczą wstrętną, a jego producenci oszustami. A niestety proza dla prozy, bez czysto artystycznego usprawiedliwienia (jak usprawiedliwiają się odstępstwa od sensu w poezji) proza bez treści okazała się fikcją językowo zdolnych kretynów i grafomanów t. zw. pełnych.
Straszna, zaświatowa (w tem znaczeniu, że znikąd na nią ratunku być nie może) nuda zawisła nagle nad tem nieszczęsnem dwojgiem. Poprzez jadalnię (skromną, ciemną, z ceratą na stole, z zapaszkiem cykorji i cykaniem zegara) słychać było głośny chrap Michalskiego, w ciszy nocnej małego miasta. Kapała woda w rynnie od podwórza, padając z obsychającego po niedawnym deszczu dachu. Tak byłoby dobrze, aby móc zostać w tej pospolitości, zanurzyć się w niej po uszy, a nawet dać w nią nurka na wieki — doprowadzić nudę aż do stopnia jakiegoś straszliwego szału. Niestety próżne to były marzenia. Poszukiwanie dziwności w pospolitości nikogo już dziś zadowolnić nie mogło. W literaturze nawet norwegowie wyprztykali się na ten temat, nie mówiąc o krajowych landszturmistach normalnej beletrystyki. Czasy stały naładowane aż do pęknięcia pospolitością społeczną wyższego rzędu, która miała zalać świat w najbardziej niepospolitym wybuchu. Zypcio ucałował Liljan gwałtownie w same usta i doznał wstrząsu okropnego żalu: czemuż to ona jest jego siostrą, a nie tamta? Czemu wszystko na świecie jest jakby umyślnie poprzewracane, poprzestawiane, poprzekręcane? — pozamieniane role, dusze, fryzury, maście i inteligencje.
Zanurzył się znowu w mokre, przesiane bladym świtem ulice. O paręset kroków od domu przysunął się ku niemu jakiś cień. Z początku myślał Zypcio, że to tajny agent. Skulił się w sobie jak do skoku, ale nie pomyślał już biedactwo o nowej zbrodni. Widział przed sobą jeden ze znanych domów. Właśnie zapaliło się tam na piętrze światło. Dom ten był inny: nie był tu w tem sennem mieście, w tym kraju, na tej planecie. Tam byli zwykli, obcy, normalni i może porządni ludzie — stwory nie z tego (jego) świata. Był wyrzutkiem, który nigdy już tu spokoju nie zazna. Spuszczony wreszcie z łańcucha, ale bezdomny pies. Zachciało mu się popłakać nad sobą w jakimś kąciku i umrzeć. A tu rzeczywistość, w postaci tego strasznego podłażącego doń człowieka, zmuszała go do jakichś wstrętnych działań. Odtąd wszystko będzie negatywnem, choćby niewiadomo czego dokonał — będzie tylko wymigiwaniem się z plątaniny, którą sam wytworzył. Nieznany trup płynący byle jaką rzeką, w tym świecie bardziej był u siebie, bardziej na miejscu, niż on. A żyć musiał. Mimo, że w tej chwili byłoby to łatwem jak splunięcie, wiedział, że samobójstwa nie popełni. Nie bał się niczego, ale otwierająca się teraz właśnie przyszłość podobna była do czyjegoś olbrzymiego rozprutego brzucha. Musiał wkręcać się w bolące do nieprzytomności czyjeś bebechy, sam będąc znieczulonym w nadludzkiej męce pojmowania oderwanego od wszystkich związków faktu istnienia.
W błysku gasnącej latarni zobaczył pod czarnym kapeluszem ciemną twarz i płomienne, naprawdę, bez żadnych żartów, natchnione oczy młodego hindusa.
— Od pana Dżewaniego. Wiesz kto to? — szepnął nieznajomy, po polsku, z dziwnym akcentem. Zaśmierdziało z tej gęby jakby nieświeżem mięsem i mokrym mchem. Genezyp cofnął się ze wstrętem, macając automatycznie rewolwer w tylnej kieszeni od portek. — Niech sahib nie boi się — mówił dalej tamten spokojnie. — My wiemy wszystko i na wszystko mamy ratunek. Pigułki są wtem. — Wcisnął Genezypowi w rękę pudełeczko i karteczkę, na której ten odcyfrował w migającem świetle tej samej latarni (to wydało mu się dziwnem — ta obojętna tożsamość) (tamto schował do kieszeni jak automat) te słowa, napisane okrągłym, angielskim, kobiecym charakterem.

„Grzeszyć w pokorze, znaczy grzeszyć o połowę mniej. Nie przyznajesz się sam przed sobą do Twego obłędu, jakkolwiek on to jest istotą Twoich postępków. Naszą rzeczą jest zużytkować Twój obłęd i obłęd całego naszego nieszczęsnego świata dla wyższych celów. Chciej wiedzieć.“

Genezyp podniósł głowę. Hindus znikł. W uliczce na lewo słychać było śpieszne, oddalające się, miękkie kroki — ale trochę wyglądało to jakby pełznął tam jakiś gad. Dreszcz mistycznej już teraz (nie metafizycznej — to wielka różnica: strach przed całością bytu, a strach przed nieprawidłowością pewnej jego cząstki) przeszedł całe ciało Zypcia. Więc ktoś (kto, na litosierdzie?!) wiedział o każdym jego kroku?! Dawano mu poznać, że może i tamto... O, Boże! Poczuł się wymoczkiem w kropli wody na szkiełku, pod jarzącem światłem jakiegoś olbrzymiego ultramikroskopu i djabli wzięli wszelką beztroskę i swobodę. Tym niby wewnętrznie wyswabadzającym „czynem“, na zewnątrz zaplątał się w jakąś straszliwą niewidzialną sieć, wpadł w dawno przygotowany wilczy dół. On, który przecie Piętalskiego wyrżnął wtedy w mordę, on, przyszły adjutant, mamin–syn i drań! On, którego metresą była pierwsza w kraju wlań! Zupełnie zimno mu się zrobiło. Teraz nie będzie już mógł być sobą i cieszyć się absolutnością oderwanego życia, w którem najdzikszy przypadek stawał się nieodpartą koniecznością, a najnieubłagańsza konieczność cudem skończonego „dowołu“ — (banał — od „banalny““; dowół — od „dowolny“.) Poczuł się ostatnim psem, ale na jakże dziwnym łańcuchu! Rozpaczliwie targnął głową, ale niewidzialny łańcuch nie puścił. „Chciej wiedzieć“ — co za ironja! To baba jakaś pisała. „Czyż jest ktoś, coby więcej chciał wiedzieć odemnie? Ale jak? Dajcie mi ten sposób! Nie opuszczajcie mnie teraz!“ — krzyczał niemym głosem, a zimne przerażenie potęgowało się w nim, aż do zawrotnych rozmiarów. Zjeżył się cały, skolczał i nastroszył przeciw niewidzialnym wrogom, czy wybawcom — nie wiedział. Namacał w kieszeni pudełeczko z pigułkami i nagle uspokoił się, jak furjat po zastrzyku morfiny. To była ostatnia stawka: dawamesk, B2. Wszystko, co tak niby realnie działo się tu przed nim, wydawało mu się teraz drobinką, odpadkiem Wielkiej Tajemnicy, większej od wszystkiego, co dotąd kiedykolwiek odczuwał. Ale tajemnica ta miała realne macki, któremi wciągała brutalnie w obręb swego działania. Ten śmierdzący hindus to było jedno z tych jej wciągadeł — zapewne najniższej klasy.
Słyszał już dawniej Zypcio o tajemniczej wierze Dżewaniego, prześladowanej podobno przez zaciekłych czystych buddystów, po tamtej stronie żółtego muru. Czemu podobno? Bo oto niektórzy twierdzili, że Dżewani jest wysłannikiem bynajmniej nie — (może fikcyjnego) Murti Binga z wyspy Balampang — tylko tychże samych żółtych małp, które rżnęły teraz na Europę, że od wiary jego do buddyzmu jest tylko jeden mały kroczek wtył, który zrobiono specjalnie dla zamydlenia oczu Wielkim Białym Durniom z Zachodu i że wszystko to służyć miało jako ogłupiający podkład dla łatwiejszego opanowania tychże Wielkich Białych Durniów i uczynienia z nich nawozu i „odświeżki“ dla żółtych mas Dalekiej Azji. Drażniła Zypcia kiedyś naiwność gadań tego gatunku na temat polityki i społecznych przemian. To niemożliwe, żeby jeszcze w naszych czasach tego rzędu koncepcje mogły być siłami przetwarzającemi ludzkość i tworzącemi historję. A jednak miał na sobie sprawdzić ich potęgę. Przyczyniał się do tego piekielny narkotyk, którego wizyjne działanie przechodziło postokroć najoczywistszą rzeczywistość. W całości, historja ludzkości zdawała się Zypciowi czemś wielkiem, strukturalnie pięknem i koniecznem. Ale jeśli wejrzeć było bliżej w ten cały bałagan, to głównemi siłami były: a) ordynarny brzuch (pański czy chamski — wszystko jedno) i b) bzdura, zwykła w tysiącznych postaciach bzdura, osłaniająca ostrożnie, wyliniałą dziś intelektualnie Tajemnicę Bytu. Naprzykład cała ta wiara Dżewaniego, którą protegowali obecnie podobno nawet sami: minister oświaty, pułkownik Ludomir Swędziagoiski i kanclerz skarbu, Jacek Boroeder, będący w tej sekcie również podobno trzeciem wcieleniem Granicznej Istności, czyli jednym z trzecich z rzędu po Murti Bingu. A wiadomo było, że to gruby rozpustnik i cynik I–szej klasy, podejrzany o grube świństwa w wojennych dostawach za czasów Krucjaty. Ha, może oni mają... Ta, ta, ta, ta... i t. d. Nagła salwa kulomiotów, dość bliska, na tle zupełnej ciszy, była dla Zypcia jeszcze większą niespodzianką, niż spotkanie ze śmierdzącym hindusem. Drgnął, ale nie ze strachu, raczej jak koń cyrkowy na dźwięk kawaleryjskiego marsza. Nareszcie! Był to bądźcobądź pierwszy wypadek w jego życiu, że coś podobnego naprawdę, a nie na ćwiczeniach posłyszał. Bunt — Syndykat — Kocmołuchowicz — Piętalski — mama — trup z młotkiem w głowie — Persy — Liljan — pigułki — oto był szereg asocjacji. „Aha — znowu jestem, jestem naprawdę““ — krzyczał w nim ustami ohydnego draba z dna dawny Zypcio. — „Jestem i nie dam się. No — ja im pokażę.“ Pędem puścił się w kierunku niedalekiej szkoły. Za dwie i pół minuty zobaczył między domami piętrzący się na wapiennych skałach ponury gmach. Ani jedno światło nie „błyskało“ w tej części od strony miasta. Biegł bez tchu schodami kutemi w skale. Jednak ten wstrząs był wyższej marki. Nic nie mogło być bardziej w porę. Teraz na tle tej salwy tamto wszystko zdawało się nędznym snem. Ojciec razem z wodzem schwycili go w swoje szpony, nie bacząc czy trzymają dawnego chłopczyka, czy gościa z dna. W tem był istotny sens tego huku czy trzasku, raczej czegoś pośredniego. Zbity w jedną kupę bezimiennego junkra dopadł do niższej bramy. Była otwarta — strzegło jej sześciu drabów z 15–go ułanów. Nowość. Przepuścili.
Tak — rzeczywistość przemówiła niezaprzeczalnym, jednoznacznym językiem międzyludzkiej śmierci na wielką skalę, wdarła się, poraz–ostatni może w zaczarowany krąg schizofrenicznej samotności. Trudno n. p. znaleść abstrakcyjny metafizyczny pierwiastek w ryczącej baterji 11–sto–calowych haubic (tu wystarczyły kulomioty) — chyba w dalekiem wspomnieniu tego zjawiska, lub w wypadku zupełnego zblazowania. Realne jego przeżycie wywołuje raczej (u wielu, nie u wszystkich) pierwotniejsze stany religijne, w związku z wiarą w osobowe bóstwo i prowadzi do znanych powszechnie modlitw ludzi niewierzących w chwilach niebezpieczeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.