Przejdź do zawartości

Nienasycenie/Część druga/Bitwa i jej konsekwencje

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł II. Obłęd
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BITWA I JEJ KONSEKWENCJE.




Genezyp zaszedł za ciemny węgiel i ujrzał, że cały tył gmachu płonął wszystkiemi oknami, oświetlony „a giorno“, (jak lubiła mówić hrabina–babcia), mimo, że faktycznie robił się już dzień. (Wskutek zakrycia skrzydłami bocznemi, ustawionemi pod kątem do głównego trzonu, nie widać tego było od frontu – ważny szczegół!) Pełen dzikiego bojowego ognia (był w tej chwili zupełnym automatycznym bydlakiem, tylko nad „czółkiem“ płonęła mu gwiazdka bezimiennych ideałów, jak nad tą damą na rysunkach Grottgera) młody junkier (a nie człowiek bynajmniej) wpadł na schody i popędził do swego szwadronu. Twarze przeważnie były blade, szczególniej u starszych panów, a oczy mętne i zniechęcone. Jedynie na paru młodszych pyskach widać było ten sam głupi zapał, co u Zypcia. Co innego byłoby, gdyby grała orkiestra i sam Wielki Kocmołuchowicz był obecny. Trudno — nie może być przecie wszędzie. O ileż łatwiejsze pod względem osobistego działania były dawniejsze bitwy.
Gdy zameldował się dyżurnemu oficerowi, ten rzekł spokojnie:
— Gdybyście się spóźnili o pół godziny, poszlibyście pod sąd wojenny. Tak skończy się na areszcie.
— Nie dostałem rozkazu. Siostra zachorowała na bardzo ciężką anginę. Byłem u niej całą noc. — Te słowa pierwszego nieomal w życiu oficjalnego kłamstwa, wykwitły jak blade storczyki na potwornej (pożal się Boże) kupie świństwa całej przeszłości. Na wierzchu tego śmietnika leżał trup z młotkiem we łbie. Szybko odegnał Zypcio ten obraz. Głos z innego świata, tego niby–rzeczywistego, mówił dalej:
— Nie tłomaczyć się. W rozkazie wieczornym, któryście samowolnie opuścili oddalając się przed dziewiątą, stało jak byk, że dziś wszyscy junkrowie nocują w gmachu szkoły.
— Czy pan sądzi, panie poruczniku... —
— Ja nic nie sądzę. Proszę na miejsce. — rzekł młody człowiek (Wasiukiewicz) tak zimno (ale zimno–jadowicie — po chamsku), że Genezyp, rozgorzały cały od wewnątrz, a nawet i na policzkach „świętym“ ogniem młodzieńczej awantury i chęci polowania raczej jako takiego, a nie mordowania, (tego narazie miał dosyć), zmienił się w kupę zastygłego wojennego żelastwa, takiego prawie że na szmelc, dobrego do trenu, szpitala, lub kuchni ale nie na front! Tak zmarnowano mu tę chwilę, przez głupie formalności. Ale mimo wszystko rad był wprost piekielnie z całej tej „przygody“. Idejowa strona walki nie obchodziła go w tej chwili nic — zajmowały go tylko konsekwencje osobiste, a śmierć zdawała się nie istnieć wcale. Najgłupszy stan w świecie, który tak sprzyja wszelkim „wojennym dziełom““ na niższych szczeblach wojskowej hierachji. Zdawało mu się, że kadawer nieznanego brodacza wsiąknie w tę krwawą burdę bez śladu, zresorbuje się, wetrze się w skórę nadchodzących wydarzeń, których sensu, mimo wszystkich poprzednich rozmyślań, obecnie nie pojmował wcale.
Zdaleka znowu zaklekotał kulomiot, a potem odezwały się bliższe pojedyńcze karabinowe strzały i coś jakby daleki, daleki wrzask tłumu. Po cichu mówiono w szeregu, że akcja nastąpi w szyku pieszym. Dotąd nie było mowy o koniach. Wszyscy, z wyjątkiem zajadłych konnych cyrkowców, byli temu radzi — jazda po mokrych „kocich łbach“ i asfalcie! — żadnemu normalnemu kawalerzyście me uśmichała się ta perspektywa.
— Baczność! — podwójny szereg zamarł. — W prawo zwrot! Dwójkami, równy krok, marsz! — rozległa się komenda. Genezyp poznał głos Wołodyjowicza — (nie widział go z poza filarów). Więc to on będzie dowodzić szwadronem — ten jego główny „wróg“ szkolny, między oficerami. Co za pech! Ale mimo to wypiął się przed siebie z taką siłą, że przez chwilę zdawało mu się, że już jest tam, gdzie rżną się ogłupiałe bydlęta ludzkie, aby innym bydlętom kiedyś było troszkę lepiej. Ideje! Boże — cóż to za szczęśliwe były czasy, kiedy ideje naprawdę unosiły się nad podobnemi jatkami — teraz nikt nie wiedział nic. Oberwały się wszelkie wątpliwości jak napięte szelki — coś opadło w środku i wola osobista ustąpiła miejsca poczuciu zupełnego bezwładu jaźni — tylko system mięśniowy, któremu przewodził morderczy drab wewnętrzny, naprężył się jak transmisja maszyny puszczonej w ruch przez dalekie centrum sił. W lekkiej pustej głowie unosiły się obrazki: wolne, bezprzyczynowe, zdematerjalizowane. Poczuł Genezyp głowę swoją jako coś wklęsłego, jako przepaść, a nad nią te fantazmaty, jak motyle jasne w słońcu. Ale czem było to słońce, które je oświetlało? „Środek Bytu“ — tajemnica nieskończonej przestrzeni i zanikająca jedność osobowości jak czarny ekran, na którym rysują się pojedyńcze obrazki, ale która zasłania niepojętą wszystkość. Inaczej nie byłoby nic. „A ja żyć będę, psia–krew, bo jeszcze nie wypełniły się losy i jeszcze pokażę...!“ — mówiły mięśnie. I na tle tej dziwności czerwona ściana stajni po drugiej stronie, a nad nią ołowiane niebo letniego, chmurnego poranka. „Więc dopiero tu jesteśmy?“ — zdawało się, że upłynęły lata. „Nigdy nie poznam już rzeczywistości“ — szklanna gruba szyba zapadła między Genezypem, a światem. Nie przebiją jej nawet kule żołnierzy Syndykatu Zbawienia. Pryśnie razem ze śmiercią chyba. To, co dawniej było motorem wielkiej twórczości (tajemnica jaźni), bohaterską walką indywiduum o miejsce we wszechświecie, — miejsce w znaczeniu metafizycznem, nie społecznem — dziś jest tylko gnijącym ogonkiem obłędowych zagmatwań zdegenerowanej rasy schizoidów. Pyknicy i baby zaleją ich wkrótce, zatłamszą zupełnie — wtedy nikomu już nie będzie źle w świetnie zorganizowanem mrowisku.
Głos nienawistnego rotmistrza, obciążony teraz groźnemi, prawdziwemi komendami, przypomniał Zypciowi pierwszą wizytę księżnej w szkole. Jakże dawne to były czasy! Prawie nie poznał siebie w tamtym zahukanym chłopczynie z przeszłości — on, junkier idący w prawdziwą bitwę, prawdziwy morderca i warjat. Pierwszy raz sobie to uświadomił, że może to już... Nie było czasu... Ostatni obrazek: Drab zrastał się z nim: jeszcze w niektórych częściach (duszy) widać było dawnego chłopca, pożeranego przez ciemną beztwarzową postać tamtego. Zobaczył to Zypcio prawie plastycznie, jakby z boku. I zdawało mu się (oczywiście) przez chwilkę, że ten niedawny więzień, a teraz pan, ma brodę, taką samą jak tamten zamordowany pułkownik, tylko czarną.
Wyszli na miasto i ulicami spadającemi w dół brnęli w lepkiem błotku ku przypuszczalnemu ognisku całej awantury. Znowu zionęło z wewnętrznych rezerw ducha zupełną dezynwolturą i lekkomyślnością wprost piekielną. Takie okrzyki jak: „Hajżeha! O hej! Hajda!“ i t. p. (gdyby nie były zbyt wstrętne oczywiście jako takie) mogłyby teraz być na porządku dziennym. A jednak, mimo że „oczyszczający płomień zaczynał już oto pożerać powoli od brzegów świństwo ogólnego marazmu“, Genezyp czuł, że gdyby nie spotkanie z wysłannikiem Dżewaniego, wszystko to nie byłoby takiem właśnie lekkiem i beztroskiem jak w tej chwili. Był to jedyny punkt tajemniczy, posiadający jaki taki urok we wstrętnie jasnej pospolitości obecnego przekroju rzeczywistości i to nietylko tu, zdawało się, ale we wszechświecie całym. Cały świat dawny, z tajemnicami i cudami, przedstawiał się teraz jako niebezpieczny i męczący chaos, pełen rozkosznych schowków, ale również i plugawych zasadzek; nieznanych możliwości, ale i mąk rozdwojenia i wynikających stąd bardziej realnych inkomodacji. Przykład: historja z pułkownikiem — na więcej takich „przeżyć“ nie miał Zypcio ochoty, a jak zapanować nad czemś, co dzieje się samo, bez żadnego udziału kontrolnych aparatów? (pigułki miał przy sobie — to jedno było pewne.) Cała obecność (może z wyjątkiem n. p. takiej oto wewnętrznej ruchawki, lub chińskiego muru w oddali — tajemnic drugiego stopnia) była jaskrawo–jasna, prosta, z wewnętrznego punktu widzenia przynajmniej zupełnie bezpieczna — bez kryjówek, w których czaili–by się wrogowie–sobowtóry, ale też i bez t. zw. „uroczych zakamarków“, do których możnaby uciec w każdej chwili, mając dość rzeczywistości. Ale przedewszystkiem było to nudne — nudne jak cholera, jak chroniczna gonorhea, jak klasyczna sztuka, jak materjalistyczna filozofja, jak ogólna dobroć wszystkich względem wszystkich. I gdyby nie ta bitwa na ten ranek jakby obstalowana, to niewiadomo jakby jeszcze było — możeby doszło i do samobójstwa. Jedyną iskierką tajemnicy wyższego rzędu była ta nowa religja. Jej, jak „ostatniej brzytwy“, chwytali się wszyscy prawie, czując, że poza tem niema już absolutnie nic, prócz naukowej organizacji pracy. A dla niektórych było to bardzo mało. Szczególniej cierpieli ci, którym od dzieciństwa pompowano do mózgów wzniosłe a blade ideały, a potem kazano być bezmyślnemi maszynkami w imię tychże ideałów. Jakże tak można — a fe!
I Postanowił Genezyp, że jeśli przeżyje ten „mętlik“, (jak w sferach zbliżonych do Kocmołuchowicza nazywano projektowaną rewolucję Syndykatu Zbawienia), to musi zapoznać się bliżej z doktryną nowej religji w całej jej rozciągłości. Zwykle bywało tak, że taki osobnik zażywał pigułki, a potem już szło jak po maśle. Zypcio postanowił naodwrót: najpierw poznać, a potem zażyć. Ale w praktyce okazywały się zwykle postanowienia takie niewykonalnemi. Problem czy Kocmołuchowicz już zażywał, czy nie, roztrząsany był przez wszystkich bezskutecznie. Nikt nic nie wiedział napewno.
Przed placem Dziemborowskiego (nikt nie wiedział napewno kto to był ten Dziemborowski) rozsypano ich w tyraljerę w szerokiej kasztanowej alei. Tam gdzieś łupiono coraz silniej. Zaczynał się dzień szary, spłakany, ohydny. Jakże daleka była ta chwila niebyłej jeszcze, a już potencjalnie zcodzienniałej walki, od tego wiosennego popołudnia, kiedy to przy dźwiękach bebechowych orkiestry szkolnej, „natychał“ „der geniale Kotzmolukovitch“ wiarą swoje przyboczne automaty. Czemu nie można ginąć (teoretycznie — w istocie nie było o tem mowy) w takim właśnie układzie, jak wtedy. Rozdźwięk między przedwojennemi akcesorjami. a samą wojenną robotą — nudną jak każda praca dla niespecjalisty, stawał się coraz bardziej przykry. Ogarnął Genezypa głuchy gniew na jego „nieud““ (pech) życiowy — wszystko nie to psia–krew, jak gdyby ktoś się zawziął na niego. I złość ta momentalnie przeszła w t. zw. „dziki szał bojowy“ — gryzłby teraz na strzępy członków Syndykatu, gdyby ich miał pod ręką — ale same główne figury, a nie biednych, omamionych oficerów i żołnierzy, „przelewających swą krew“, aby taki Piętalski naprzykład mógł żreć codziennie swoje poranne(!) ostrygi z szampanem(!).
A tu nagle gruchnęły z pustej pozornie ulicy pierwsze bliskie karabinowe wystrzały. Potworny był hałas między domami — jakgdyby strzelała artylerja. Cała piękna wściekłość zmieniła się znowu w obrzydliwe niezadowolenie, że właśnie w takiej nędznej miejskiej ruchaweczce, a nie w „prawdziwej“ bitwie... A — niech to...! I znowu wściekłość. I tak ciągle. Nic nie mógł pomóc tu nawet sam Kocmołuchowicz, siedzący gdzieś w dalekiej stolicy — działał dobrze na dawnego chłopca, na „draba z dna“ nie miał jeszcze gryfu, mimo że (ale to szeptem) były gdzieś pod kanapami czy w wychodkach bezosobowe wątpliwości, że no, no, że czy i on sam (o Boże! — skąd tyle odwagi?) nie był czasem takim samym „drabem z dna“ — swego własnego wyrobu oczywiście, a nie sobą, tym prawdziwym. Uf — kamień spadł z serca.
Zbuntowany 48–my pułk piechoty, w którym nie dało się (z tajemniczych powodów) przeprowadzić rozproszkowania ideji narodowych syndykalistów — [mówiono poprostu, że to „wrodzony patrjotyzm“ — furda! panie tego — w dzisiejszych czasach! Kpiny. Czemu właśnie w 48–ym a nie 9–tym? Przecież różnice zaborowe należały dawno do mitów. Cudne czasy — prawda? A tu chińczycy. Buxenhayn mawiał często po pijanemu do Lebaca: „niepunktualnością tylko Polska stoi — gdyby była punktualna powinnoby jej już dawno nie być“. A gdyby można tak po mordzie tych draniów. Ale nie — „druhowie ostatniej demokracji“ byli nietykalni — chyba ich tak urządzić jak Zypcio, pijanych, w cywilu, w ciemnej uliczce.], a więc pułk ten łupił nieregularnym ogniem po półokrągłym placu graniczącym z aleją, z dwóch narożnych domów, pospolitych jak wszystkie domy w nowych dzielnicach, a jakże w chwili tej niezwykłych i dziwacznych. Zdawały się domami z innego wymiaru, domami nieeuklidesowemi, hyperdomami, domami poprostu z bajki. Były to piekielne jakieś pałace, w których mieszkała sama śmierć ucieleśniona w kilku durniach ze staremi niemieckiemi karabinami w rękach, nastawionych na bezecne, wprost nieprzyzwoite czynności, przez paru jeszcze gorszych durniów, bo przekonanych mimo dureństwa, że w nich się wcielił duch narodu, a w gruncie rzeczy chcących dobrze zjeść, wypić i poobłapiać.
Gdzieś daleko za miastem bęcnął ciężko wystrzał armatni. Była w tem groza podobna jak w nadchodzącej z oddali burzy — ale tam było to rozproszone w naturze, tu skondensowane po ludzku, w określonym punkcie, którym mógłby być brzuch słuchającego — inaczej nie da się to wyrazić — uczłowieczony żywioł. Genezyp zamienił się cały w słuch — zdawało mu się, że ma uszy jak nietoperz. Bądźcobądź to była prawdziwa bitwa, jakkolwiek w parszywych warunkach się odbywała. Trzeba było przeżyć ją możliwie świadomie, choćby dlatego, aby móc mieć potem o tem swoje zdanie i odpowiednio to opowiadać. Przedewszystkiem należało zapamiętać dobrze wszystkie odgłosy. Mimo długiej tresury nie mógł przyszły oficer zdobyć się na najmniejsze techniczne zainteresowanie — jako problem taktyczny nie obchodziło go to nic. Gdyby tak mógł w tej chwili dowodzić dywizją, byłoby całkiem co innego. Ale mimo tytanicznych wysiłków, tak wielkie wytworzyło się pomieszanie materji, że nigdy potem nie zdołał Zypcio zrekonstruować wszystkich wrażeń w ich pierwotnych wzajemnych stosunkach. Przeszła noc, zarówno jak i ten nieubłaganie zaczynający się dzień, były w stosunku do przepływania czasu wielowymiarowe — nie dawały się w całości wtłoczyć w sposób adekwatny w normalne formy ujmowania byłych zjawisk. Jedno było pewne, że noc ta wsiąkała w aktualnie przeżywany ranek jak jakaś wstrętna wydzielina w dobroczynną gąbkę — bladła i nikła coraz bardziej.
Mimo wszystkich „niedokładności wykonania“ wypadków, pierwsze bzyki kul powitał jednak Genezyp z rozkoszą wprost nieludzką. Nareszcie! (Być „ostrzelanym“ było marzeniem wszystkich młodych junkrów. Oczywiście lepsza byłaby rzeźnia en règle z okopami, tankami i huraganowym ogniem artylerji. Ale dobra psu i mucha.) Zato stuk tychże kulo ściany kamienic z tyłu, był już o wiele mniej przyjemny. Zbyt krótko trwał zapał. Gdyby jeszcze tak zaraz można było pójść do ataku na noże, byłoby cudownie. Ale nie — zatrzymano ich tu pod ogniem bez żadnego sensu (wszystko przeważnie, co robią dowódcy, wydaje się żołnierzom bezsensownem), kiedy, z za niezbyt wspaniałych kamienic Dziemborowskiego placu, wyłaził ponury, powszedni jak mycie się i golenie, letni dzień, odziany w poszarpane, znoszone jakby płachty szarych, upiornie pospolitych chmur. „Wszystko idzie za szybko, wszystko kończy się w jakiemś krótkiem spięciu i na nic naprawdę niema czasu“ — myślał z żalem Genezyp w przerwie od ognia. Ach — gdyby można to tak z „góry na dół“ przemyśleć, unieść się ponad to i już z tem, jako swoją własnością w bebechach rżnąć dalej gdziekolwiekbądź. Niecne złudzenie. Bitwa rozłaziła się w rękach jako coś tak nieuchwytnego, jak dzikie harmonje muzyczne w jakimś utworze Tengiera. Szereg bezsensownych sytuacji i czynów bez żadnej kompozycji i co gorsze bez żadnego wdzięku. Czasami tylko tryskało wewnętrzne światło i na chwilkę maleńką świat płonął jak w błyskawicy, w pięknie ostatecznego zrozumienia i gasł znowu, pogrążając się w sam ekstrakt pospolitości, spotęgowany tem, że pospolitość ta była z pewnego punktu widzenia (porannej kawy, spokojnych ćwiczeń, erotycznych przeżyć n. p.) niesłychanie niezwykła, nie tracąc nic z szarzyzny i nudy, z którą możnaby porównać garnizonowy regulamin. Leżał teraz Zypcio za jednym ze słupów balustrady, otaczającej mały skwerek pośrodku placu. Miejsce to, gładkie, zwykłe aż do bólu, nieinteresujące w swych detalach ani trochę, zdawało się być terenem pełnym wzgórz i dolin, tajemniczem na tle nieznanego z sekundy na sekundę losu i ważnem niezmiernie w niewytlomaczony sposób — był to przykład jaskrawy z lekcji taktyki żołnierza w tyraljerze. Wszystko to jednak było potencjalne — nie było rozkazu ognia — bezczynność wydłużała czas zdawało się aż poza krańce wieczności. Robiło się coraz jaśniej, coraz parszywiej. I Znowu „głupiość“ tej bitwy odebrała życiu cały urok. Sytuacja obecna i wizyta Kocmołuchowicza w szkole, zdawały się być dwoma światami bez żadnego związku, bez żadnej transformacyjnej formuły. Nie wiedział Zypcio, że każda bitwa wydaje się w ten sam sposób głupia nietylko prostym żołnierzom, ale i dowódcom kompanji i szwadronów, a nawet bataljonów i pułków, chyba że mają oni określone i bardzo absorbujące zadania do wypełnienia. Co innego jest z oficerami dowodzącymi wyższemi jednostkami bojowemi. „Réfléchir et puis exécuter — voilà la guerre“ — przypomniało mu się zdanie Lebac’a, podczas jednej ze szkolnych wizytacji. Ani na jedno, ani na drugie nie było tu miejsca. Cóż można było wymyślić w stanie „spieszenia“, leżąc na brzuchu za słupkiem na ponurym głupim (koniecznie) miejskim skwerku i co można było w tych warunkach wykonać? Nie było w co i w kogo strzelać. A tamci zaczęli „grzać“ znowu i znowu „pjukały“ kule i stukały tępo o ściany domów i pnie drzew ztyłu. Bezsens stawał się coraz straszliwszym i zwolna, dookoła twardego trzonu „bohaterstwa“ zaczynała krążyć zwinna jak łątka myśl, że za chwilę może tego wszystkiego nie być (albo może być gdzieś w ciele jakaś wściekle boląca dziura) bo przecież według rachunku prawdopodobieństwa, któryś z tych durniów trafić musi.
Nagle wypadł z za budki gazetowej zastępca dowódcy korpusu, major Węborek i ryknął: ale nim ryknął teraz właśnie (w porę zaiste) przypomniał sobie Genezyp, że ten jego trup też się tak właśnie, a nie inaczej nazywał. Ta koincydencja zastanowiła go i poczuł, że bezkarnie z tej awantury się nie wywinie — jeśli go nie odkryją jako mordercy, to tu nastąpi zaświatowy wymiar kary — „ili raniat, ili ubijut“ — jak mawiał jeden z agentów Cara Kiryła, kniaź Rozbuchanskij. Że też mógł nie połączyć tych kompleksów: oczywiście stryj tego, były (przelatany) lotnik. I tu właśnie ryknął rozbestwiony major:
— Za mną, dzieci Wielkiego Kocmołucha! — I popędził jak nieprzytomny z szablą w ręku, w kierunku różowiejących w pochmurnej poświacie ranka domów naprzeciwko. Cała tyraljera pomknęła za nim. Ujrzał Genezyp cztery ogieńki w oknach kawiarni narożnej i rozległ się znowu nieznośny (już teraz otwarcie) klekot maszynowego karabinu i trwał od tej chwili bez przerwy czort wie jak długo. „I poco właśnie w tej chwili? — Za godzinę, za kwadrans, byłbym zdolny do wszystkiego. Tak — ale może nie tu — w jakimś jarze, na jakichś szkarpach(?) fortu, na jakimś przyczółku mostowym, psia-noga, ale nie tu, na tym zagwazdranym placu Dziemborowskiego“. (bodaj przeklęty był do stu pokoleń ten ogólnie nieznany, wielki człowiek tego miasta i okolicznych przysiółków.) Zupełnie już bezrozumna wściekłość ogarnęła Genezypa. Rwał jak opętany i wszyscy inni też. Pewno myśleli identycznie to samo co on i rżnęli teraz na pysk za pędzącym zdawało się wśród gradu kul Węborkiem. Ale kulomioty wzięły za wysoko i junkry nie straciwszy ani jednego człowieka, wpadły na terasę kawiarni. Rozpoczął się bój ręczny — przeciwnicy, nieszczęśni durnie z braterskiego 48-ego, ze strachu wypadli naprzód z drzwi kawiarni kupą i werżnęli się w podwójną tyraljerę junkrów, która zaginała się właśnie i skupiała od skrzydeł. Straszne to było łupienie. Ktoś (może i „swój“) wyrżnął Genezypa kolbą w goleń. Na tle piekielnego bólu, bezsensowność tego, co się działo, doszła do niewiarygodnego natężenia, a z nią spotęgowało się zezwierzęcenie do granic płciowej nieomal rozkoszy — (bo mówiąc otwarcie, bez fałszywych manigansów, czyż jest wyższa marka wstrząsu, niż właśnie to?). Wogóle już nikt nie wiedział co, gdzie, jak i poco — nadewszystko poco? Ale zdeklanszowane raz rozbestwienie i strach — jednych przed drugimi i przed szarem widmem dyscypliny wojskowej — pchały ich dalej w ohydną jatkę z beznadziejnym uporem. O „idejach“ nie było mowy — dobre są w sztabach i tajnych komitetach, ale nie tu, a i tam nawet były czasem wątpliwe w tych okropnych odbarwionych ze wszystkich kolorów czasach. Przeważnie przeżuwano tylko mdlą, przeżutą już dawno i wypluniętą przez przodków papkę: biała, trzciniastą, bez smaku i zapachu. Ale niektórzy w tem widzieli ostatni ratunek dla ich ostatnich życiowych „używek“. I poto ci durnie rżnęli się właśnie w ten paskudny dzień po ulicach ospałego, skisłego we własnym sosie miasta.
Junkrowie mieli kolosalną przewagę nad świeżo pobranymi rekrutami. W dwie minuty już uciekała bezładna kupa ulicą idącą od placu w zamiejskie pustacie, a za nią pędziły opijaniałe łatwym tryumfem „dzieci Kocmolucha“. Genezyp kulejąc potężnie rwał nieco ztyłu, ale mężnie. Widział przed chwilą jak jakiś podoficer rozwalił kolbą łeb nieszczęsnego Węborka. Słyszał jeszcze w pamięci na tle hałasu bitwy mokry (podobny do tamtego...) trzask tak oddanej generalnemu kwatermistrzowi czaszki. Tej doby dwóch Węborków zginęło prawie w ten sam sposób a w okolicznościach tak różnych. Zastanowił się nad tem z dziką jakąś satysfakcją, mającą związek tajemny z płciowemi podziemiami ciała — zdawało się to tkwić dalej nawet — w ziemi, w samym pępku wszechbytu. „Potworność metafizyczna istnienia“ — Abnol — Liljan — Persy. Koziołkujące asocjacje żywych potworków już, a nie wyobrażeń, wplątywały się w tę zwierzęcą pogoń za nieszczęśliwymi piechurami. Upojenie świadomem bydlęctwem i złem — byle tylko przeżyć ten dzień do końca. Teraz dopiero, jak już zaczęło być aż tak dobrze, zaniepokoił się Genezyp o swój los. Nareszcie, nareszcie połączył się definitywnie ten ohydny ranek z tamtem szkolnem popołudniem. Szkoda tylko, że nie było wódki i muzyki — ale i tak było nadspodziewanie nieźle. W jakimś odpadku sekundy uświadomił sobie Genezyp, że Kocmołuchowicz, jako „wódz– bożyszcze“, przestał dla niego istnieć. Oto jak wyglądała ta jego robota zbliska. Już nie wróci nigdy, jako nadludzki posąg–maszyna — dziwne bydlę, na roztrzaskany piedestałek. Tu zostały jego okruchy na tym przeklętym Dziemborowskim placu. „Za plecyma“ wodza odbyło się, na koszt jego uroku, połączenie tych niewspółmiernych chwil. Ten ciemny drab, którego się Zypcio kiedyś w sobie tak obawiał, nie był wcale taki zły: — był to przemyślny sprzymierzeniec, a nie żaden wróg — a przy tem był bestja odważny — to grunt. Ha — dużo był odważniejszy od byłego junkra — to był prawdziwy oficer. On to objął komendę nad wzburzonem ciałem, zorganizował i wypiął wszystkie flaczki w jednolity system sił i rozwydrzał teraz cały ten aparat do dalszej pogoni za tamtem nieszczęsnem bydełkiem. Bo przecież nie byli to ludzie, co słudzy Syndykatu — to był pewnik nad pewnikami: omamione zwierzęta nieszczęsne. Aż nagle z jakiejś szparki, jak skorek, wypełzł dawny Zypcio (ten co spuszczał psy z łańcucha) i coś szeptał zawzięcie o „mordowaniu swoich“, o miłości, o „kwiatkach“ i wiośnie niepowrotnej i snach dziwnych z okresu „przed przebudzeniem“. Ale już nikt go nie słuchał i tak zamarł stratowany bezosobowem bydlęctwem tłumu, tem całem gnającem junkierstwem, którego sam był bezwolną cząstką. Ktoś (czy nie Wołodyjowicz) krzyczał z tamtej strony byczym, grzmiącym głosem — „voix tonnante“ — jak ten generał u Zoli.
— Pod ściany, pod ściany, kurdypiełki!! — Zniknęła masa uciekających piechurów a z głębi długiej ulicy, ginącej w porannej, burej mgle buchnęły krwawo–czerwone błyski i cztery, prawie jednoczesne, straszliwe huki potoczyły się z szaloną szybkością ku nim. I jednocześnie jakby ktoś darł olbrzymie płótna w powietrzu i jakby olbrzymie, kilkumetrowe usta krzykogwizdały nazwisko filozofa Hume’a: „Hium, Hiiiuuum.“ I znowu huki pękających szrapneli, ale inne: metaliczne, płaskie, krótkie i grad kul (tym razem prawdziwy) po ścianach i szybach. Z tyłu zajeżdżały już na plac „nasze“ armaty. Rozpoczął się pojedynek lekkiej artylerji, a piechury obu stron waliły z pod ścian, leżąc na brzuchach po rynsztokach i na trotuarach. Teraz to było chyba coś w rodzaju bitwy. Ale uczucie nonsensu trwało gdzieś, niewiadomo w którym kompartymencie ducha, ciągle. Na tle piekielnych łoskotów, wizgów, wyć, brzęków, łomotu i trzasku dartego powietrza, słychać było jęki i ryki. Z dwóch stron łupiły dwie baterje bez wytchnienia. Również bez wytchnienia strzelał leżący Zypcio, nie czując dwóch kul szrapnelowych w prawej łydce. Dzień był zupełny — wszystko naokoło bolało od niesamowitej aż w swej jasności zwykłości. Jeszcze trzy salwy armatnie „nasze“ i tam cisza. A potem dudnienie dział po bruku — „nieprzyjacielska“ artylerja cofała się w boczne ulice. I właśnie wtedy, zdawało się tuż nad głową, równocześnie prawie z westchnieniem ulgi: że „wszystko już dobrze“, pękł z nieznośnym trzaskohukiem daleki, zamiejski, ciężki szrapnel, wypluwszy całą swą zawartość gdzieś w tylne szeregi „nadciągających na czworakach“ rezerw. Gorący gaz buchnął ołowianym ciężarem na głowę. Teraz poczuł Genezyp ból w nodze i dziwne zdrętwienie w całem ciele, a głowa była lekka, jakby pusta. W tej pustce zaświegotał nagle niepokój jak głupi, nieznośny, a przytem kochany ptaszek. Teraz dopiero widać było z jakich ciśnień i napięć wracał junkier do zwykłej rzeczywistości. Któż to zmierzy i kto wynagrodzi. Nikt — jeszcze mu „naplują za jakiś detal na brodę“. Coraz gorszy niepokój. Coś się jednak stało i to dość złego. Chciał wstać, ale prawa noga zdawała się być nie jego i olbrzymia przytem do niemożliwości, dostosowana rozmiarami do uświadomionej wreszcie wielkości: 1) huku, 2) działających sił i 3) samej chwili historycznej jako takiej. Dopiero jak dostał zrozumiał, że jednak dzieje się jakaś rzecz ważna nietylko tu i dla jego kraiku, ale dla całej ludzkości, może i dla wszechświata. Zwierzęcy okres bitwy przebrzmiał — zaczynała się sublimacja — oczywiście tylko subjektywnie, dla Zypcia — dla innych nie było tej drugiej fazy do samego końca. [Naprzykład Kocmołuchowicz przeżył ten czas w łóżku z Persy. Od czasu do czasu tylko brał z niechęcią słuchawkę telefonu. Tylko on mógł dzwonić — do niego nikt. Za małe to były wypadki na takiego tytana. On oszczędzał sobie gangliony dla prawdziwie wielkiej rozprawy: z ruchomym żółtym murem]. „A jednak żyję i jestem ranny“ — pomyślał z szatańską rozkoszą Zypcio, już zupełnie jednolity, odproblemiony z dwoistości, dla nikogo, ani dla siebie w swej obcości i inności niepoznawalny, ten, a nie inny, może trochę „zmężniały“ pod wpływem przeżyć, może trochę „dojrzalszy moralnie“(?), może wreszcie „poważniejszy życiowo“ — cha, cha — nikt nie widział ani widzieć nie mógł, (ani on sam), że tu leżał zupełnie ktoś inny, tylko w zewnętrznościach ciągły z dawnem zypciowem cielesnem raczej niż duchowem „ja“, a wogóle jakiś dorosły oficer, powalony w ataku na ulicę Figlasów Michalika. Wywalił się znowu w rynsztok (ścieknik?) z rozkosznem poczuciem dokonania swego, spełnienia wreszcie jakiegoś pozytywnego czynu. Dotąd życie było usprawiedliwione i zbrodnie zmazane, raczej zamazane. Ale odtąd każda chwila wymagać będzie takich usprawiedliwień. Kto raz na tę drogę wejdzie albo: A) musi się doskonalić, albo B) bardzo intensywnie upadać i staczać się, albo C) zwarjować dla wyrównania napiętych potencjałów między marzeniem, a rzeczywistością. Śmierć nieznanego brodacza znikła ze świadomości jako jego, Zypcia, „dzieło“ i odtąd miało trwać tak już zawsze. Poprostu stała się ona czemś zbyt małem i niedostrzegalnem w nowej skali przeżyć. Gdyby mordu tego dokonał dawny Zypulka, byłoby to czemś strasznem — jako czyn tego drugiego, wzięte bezpośrednio stało się czemś takiem jak rozduszenie karalucha. „Pigułki, och, pigułki — teraz nadchodzi pora“. — „Nie zdechnąć tylko z tych ran, a otworzy się życie wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju, to a nie inne — takie, w którem w cząstkowatości przeżywa się aktualną nieskończoność świata, bez poczucia krzywdy ograniczenia.“ To dają czasami narkotyki.
Powoli zatracało się poczucie własnej jaźni. Jasne już szaro–żółtawe, pochmurno–pospolite niebo miejskie, zakołysało się szerokim ruchem i stało się tak dalekie, że aż nieskończone, jak bywa tylko czasem w chwilach wyjątkowego astronomicznego natchnienia gwiaździsty firmament. Domy naodwrót wywrócone zdały się na krótkie mgnieńko brzegami otworu jakiejś potwornie wielkiej pieczary, zwróconego na tę ochrowo–mleczną pustą nieskończoność, zaktualizowaną jakby w swej metafizycznej monotonji i nudzie, ponad wszelkiemi różnicami ziemskich „interesującości“. On leżał teraz przylepiony do asfaltu jakimś ledwo trzymającym klajsterkiem nad wiekuistą otchłanią nieskończoności. Trotuar był podłogo–powałą tej wiszącej nad samym niebytem groty. Czarne, miękkie płaty wśród oślepiających kręgów zawirowały cicho, złowieszczo–dyskretnie = mogło być przecie coś więcej w tej ostatniej chwili. Zasunęła wszystko ciemna mdłość i nie znośne cierpienie, zupełnie nieokreślone — w niem zaprzepaściły się tamte bóle bez śladu. Wypełniło ono zdawało się wszystkość aż po brzegi, a nietylko jego ciało, i wyparło gdzieś na zimne, ciemne krańce duszy wszystką poprzednią rozkosz. Nie można było tego wytrzymać. Świadomość zgasła na ostatniej kondygnacji poznania, gdzie już, już, już wszystko miało stać się raz na zawsze jasnem, pewnem i zrozumiałem, jak ten nieznośny „niedoból“ (malaise), rozsiany po ostatnich zakamarkach wszystkości. „Może to śmierć — ale przecież dostałem tylko w tę przeklętą nogę““ — ostatnia myśl zarysowała się w nieznanych, a mimo to w prawie niezrozumiałych znakach na absolutnej pustce bez nazwy, pustce, w której duszącem jak dym siarkowy wnętrzu, nie było już miejsca na osobowość. Przekłuta szpilką ostatniego błysku: „że to może ostatni raz...“, pustka pękła i Genezyp wśród szalonych nudności (metafizyczno–psycho–fizycznych) chwilowo przestał istnieć (sam dla siebie, jako taki).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.