Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w sferach zbliżonych do Kocmołuchowicza nazywano projektowaną rewolucję Syndykatu Zbawienia), to musi zapoznać się bliżej z doktryną nowej religji w całej jej rozciągłości. Zwykle bywało tak, że taki osobnik zażywał pigułki, a potem już szło jak po maśle. Zypcio postanowił naodwrót: najpierw poznać, a potem zażyć. Ale w praktyce okazywały się zwykle postanowienia takie niewykonalnemi. Problem czy Kocmołuchowicz już zażywał, czy nie, roztrząsany był przez wszystkich bezskutecznie. Nikt nic nie wiedział napewno.
Przed placem Dziemborowskiego (nikt nie wiedział napewno kto to był ten Dziemborowski) rozsypano ich w tyraljerę w szerokiej kasztanowej alei. Tam gdzieś łupiono coraz silniej. Zaczynał się dzień szary, spłakany, ohydny. Jakże daleka była ta chwila niebyłej jeszcze, a już potencjalnie zcodzienniałej walki, od tego wiosennego popołudnia, kiedy to przy dźwiękach bebechowych orkiestry szkolnej, „natychał“ „der geniale Kotzmolukovitch“ wiarą swoje przyboczne automaty. Czemu nie można ginąć (teoretycznie — w istocie nie było o tem mowy) w takim właśnie układzie, jak wtedy. Rozdźwięk między przedwojennemi akcesorjami. a samą wojenną robotą — nudną jak każda praca dla niespecjalisty, stawał się coraz bardziej przykry. Ogarnął Genezypa głuchy gniew na jego „nieud““ (pech) życiowy — wszystko nie to psia–krew, jak gdyby ktoś się zawziął na niego. I złość ta momentalnie przeszła w t. zw. „dziki szał bojowy“ — gryzłby teraz na strzępy członków Syndykatu, gdyby ich miał pod ręką — ale same główne figury, a nie biednych, omamionych oficerów i żołnierzy, „przelewających swą krew“, aby taki Piętalski naprzykład mógł żreć codziennie swoje poranne(!) ostrygi z szampanem(!).
A tu nagle gruchnęły z pustej pozornie ulicy pierwsze bliskie karabinowe wystrzały. Potworny był hałas między do-