Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jego trup też się tak właśnie, a nie inaczej nazywał. Ta koincydencja zastanowiła go i poczuł, że bezkarnie z tej awantury się nie wywinie — jeśli go nie odkryją jako mordercy, to tu nastąpi zaświatowy wymiar kary — „ili raniat, ili ubijut“ — jak mawiał jeden z agentów Cara Kiryła, kniaź Rozbuchanskij. Że też mógł nie połączyć tych kompleksów: oczywiście stryj tego, były (przelatany) lotnik. I tu właśnie ryknął rozbestwiony major:
— Za mną, dzieci Wielkiego Kocmołucha! — I popędził jak nieprzytomny z szablą w ręku, w kierunku różowiejących w pochmurnej poświacie ranka domów naprzeciwko. Cała tyraljera pomknęła za nim. Ujrzał Genezyp cztery ogieńki w oknach kawiarni narożnej i rozległ się znowu nieznośny (już teraz otwarcie) klekot maszynowego karabinu i trwał od tej chwili bez przerwy czort wie jak długo. „I poco właśnie w tej chwili? — Za godzinę, za kwadrans, byłbym zdolny do wszystkiego. Tak — ale może nie tu — w jakimś jarze, na jakichś szkarpach(?) fortu, na jakimś przyczółku mostowym, psia-noga, ale nie tu, na tym zagwazdranym placu Dziemborowskiego“. (bodaj przeklęty był do stu pokoleń ten ogólnie nieznany, wielki człowiek tego miasta i okolicznych przysiółków.) Zupełnie już bezrozumna wściekłość ogarnęła Genezypa. Rwał jak opętany i wszyscy inni też. Pewno myśleli identycznie to samo co on i rżnęli teraz na pysk za pędzącym zdawało się wśród gradu kul Węborkiem. Ale kulomioty wzięły za wysoko i junkry nie straciwszy ani jednego człowieka, wpadły na terasę kawiarni. Rozpoczął się bój ręczny — przeciwnicy, nieszczęśni durnie z braterskiego 48-ego, ze strachu wypadli naprzód z drzwi kawiarni kupą i werżnęli się w podwójną tyraljerę junkrów, która zaginała się właśnie i skupiała od skrzydeł. Straszne to było łupienie. Ktoś (może i „swój“) wyrżnął Genezypa kolbą w goleń. Na tle piekielnego bólu, bezsenso-