Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie padał, ale ciepła woda wisiała kubłami całemi w czarnej przestrzeni, parnej jak w łaźni. Ćmy i komary „hasały“ w powietrzu całemi tabunami, rozbijając się o szkła elektrycznych lamp. Turkot i nieustający brzęk dopełniały miary nieprzyjemnego już i tak nastroju. Wszystko zdawało się opadać jak pończochy bez podwiązek, wszystko się lepiło i swędziało, wszystko wszystkiemu przeszkadzało. Na tem tle dzika burdeleska Tengiera w spazmatycznem wykonaniu panny Persy była już czemś nie–do–zniesienia. Szczęście, że się już skończyła. Jedynem wyjściem było skazać się na dobrowolną nudę: krystaliczny, bezbarwny gmach wznosić czort wie jak długo na gorącem, zatrutem bagnie. Otwarte na czarność nocy okno i zapach czerwca, ten sam, który w dzieciństwie był symbolem czegoś szczytowego w niewiadomej przyszłości. Więc tak miało się skończyć to życie? Więc to miała być ta ostatnia, największa „rzecz“? Nie — za tym cuchnącym moczarem poświęcenia siebie dla zadowolenia niezdrowych fantazji jakiejś klempki wyrósł nagle szkicowy obraz politycznej sytuacji wszechświatowej, tej naszej pigułki–ziemi. „Boże, jeśli tam gdzieindziej takie samego nawarzyłeś mętu, to czy wogóle istnieć warto“ — rzekł w nim jeden sobowtór do drugiego. — „Ale czemu ja mam zato cierpieć, za Twoje nieudałe plany?“. Dosyć — to było nieszczere: nic go nie obchodził żaden „Pambóg“ dzieciństwa — nigdy w Niego nie wierzył. A jednak w takich chwilach właśnie wolałby mieć kogoś życzliwego z zaświatów pod ręką... Zastępował mu go Kocmołuchowicz. Ale znowu nadchodziły chwilami takie chwile, że i to nie wystarczało. I wtedy przypominał sobie rozmowy w pustelni kniazia Bazylego i brał go strach: czy czasem z powodu spotkania tych trzech panów w nieodpowiedniej chwili, nie rozminął się z jakiemś najistotniejszem swojem przeznaczeniem, z prawdą dziką i samotną, którą należało upolować