Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wpatrzył się w jego efebowatą twarz z rozchylonemi panieńskiemi ustami i zaraz zaczął się wyobraźniowy kołowrót pysków na tle tej cudownej maski „śpiącego hermafrodyty“ — pysków i odgadniętych „psych“ — raczej psychoz. »A on sam?« — Nie myślmy o tem... Obłęd sterczał z każdej prawie wybitnej twarzy tego strasznego zaczarowanego kraju, jak kość ze złamanego członka, świadcząca o jego bezsile. Maski wrosłe w pyski zdawały się tworzyć, czy symbolizować tylko, nową, nieznaną, nieprzeczuwaną, niedającą się przewidzieć, zbiorową duszę — raczej jakieś kolosalne „bydlisko“. Mordy i mordy — i on, sam, bez jednej choćby mordy bratniej, na równym z nim poziomie, (pod sobą miał ich całe stosy, piramidy, ale na równi ni gugu). Chyba te maseczki rodzinne (rwące wnętrzności w wolnych chwilach–sekundach, żalem, bezgraniczną czułością i piekielnym smrodem zaprzepaszczonego w nieskończonych możliwościach życia — (bo i takie rzeczy były — a jakże) i takież pseudo — i te i tamte miały wyższość uczuć nad nim, uczuć, których odpłacić nie umiał, a był uczciwy jak Robespierre — (co za męka!) — żona, córeczka i nawet ONA, ona też mimo wszystkich tych strasznych rzeczy... I Bobcia... Ale o tem później. I na tem tle najbliższem on, straszny samotnik w imię niezbadanej idei, wtem samotnictwie i podświadomem, ale już na samej granicy, nabieraniu i kpiarstwie ze wszystkich, ale to absolutnie ze wszystkich — przynajmniej w kraju — znajdujący najistotniejszą radość swego życia, beztroskę i dziki artystyczny urok każdej chwili, nawet klęskawej — mało takich chwil zresztą było: atak na kawalerję Bezobrazowa pod Konotopem, zamach tego durnia Parszywienki, manjaka, który chciał go „stayloryzować“ i — trochę przydługi moment obecnego czekania — to najgorsze. Wzdrygnął się i wpatrzył znowu w Oleśnickiego, który spał jak anioł, ale zlekka chapał. „Książę, a chrapie jednak“ — pomyślał Wódz. Takie myśli