Na ojcowskim zagonie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na ojcowskim zagonie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Gazeta Kielecka“, 1884, nr 92-103; 1885, nr 1-3
Redaktor Stanisław Sienicki
Wydawca Stanisław Sienicki
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Michała Żelichowskiego,
Drukarnia St. Święckiego
Miejsce wyd. Kielce
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NA OJCOWSKIM ZAGONIE.
OBRAZEK
przez
KL. JUNOSZĘ.





W Grudniu to było — w tej smutnej porze roku, gdy ziemia mrozem ściśnięta zamiera, gdy staje się zimną, nagą, głuchą, a tak nieużytą i skąpą — że aż siekierą i oskardem kołatać do niej trzeba, aby w swem łonie stwardniałem pozwoliła... grób dla człowieka wykopać.
Spłowiały pola żyzne, tylko resztki ściernia po zbożu zebranem w jesieni, sterczą szczotkowato, jak zarost na wybladłej twarzy więźnia; spłowiały łąki barwne, aksamitne niedawno, zamilkł wesoły strumień w krzepkich lodu uściskach — a staw i jezioro szerokie zeszkliły się w ogromnych taflach matowych.
Koła młyńskie obrosły w lodowate skorupy — a nad groblą, jak długi szkieletów szereg, stoją nagie wierzby pokrzywione potwornie.
I olchy nad bagnami i smukłe topole przy dworkach i gruszki — samotnice na miedzach, obumarłe, nagie, nie drżą harmonijnym szmerem listków zielonych, lecz gdy je wiatr poruszy, to gałązkami twardemi od mrozu, wydają trzask suchy — jak skostniały nędzarz, gdy zębami dzwoni od zimna — a brzoza, ta zawsze smutna, zawsze rozżalona płaczka leśna, jeszcze bardziej żałobną, bardziej płaczącą się zdaje.
Smutno... smutno... Dzień krótki, bezsłoneczny, już przeszedł... blade jego światło zniknęło w gęstym mroku, a noc natomiast rozciągnęła nad polami i lasem czarną, jak kir żałobny — zasłonę...
W lesie, gdzie cicho zwykle, gdzie nawet wiatr rozbijać się musi o silne drzew starych konary — panuje milczenie i ciemność; chwilami tylko gałąź nadłamana skrzypnie i znowuż cisza głucha zapada.
Na raz jakiś krwawy odblask zajaśniał na drodze — dał się słyszeć oddalony turkot kół toczących się po ziemi zmarzniętej — i odległe echo śpiewów przeciągłych, ponurych, smutnych... jak śmierć sama.
Czerwony odblask przesunął się po lesie, a z niego, jak z migotliwej, ruchomej fali krwawej, wychyliły się czarne kołpaki sosen, nagie żebra dębów i znowuż zniknęły w ciemności, bo światło zmieniło kierunek i przemknęło po głowach młodszej dziatwy leśnej i po krzakach leszczyny — zżółkłych liściach paproci i tych mchach aksamitnych, co się zawsze stóp grabów czepiają.
Odgłos pieśni przeraził nielicznych, jak o tej porze mieszkańców lasu. Pierzchnął zając trwożliwy, pomknęła sarna lekka — a lis — dyplomata, tuż przy otworze jamy stanąwszy, uszy nastawił i bystrem, przenikliwem okiem badał, czy należy uciekać? czy istotnie niebezpieczeństwo zagraża?
Światło przybliżało się coraz bardziej... wciąż jaskrawsze, czerwieńsze — a głosy brzmiały silniej, donośniej — i echa pokutnego psalmu powtarzały się w lesie, jak gdyby w czarnem jego wnętrzu ukryty chór mnichów odpowiadał na nie...
Wreszcie smutny orszak wszedł w las. Płonące pochodnie, z których rozżarzone iskry padały, oświetlały drogę, a nad niemi unosił się dym czarny, smolisty i wił się w powietrzu w fantastycznych pierścieniach i skrętach. Las był oświetlony jasno, drzewa jakby zdziwione, że je ze snu ktoś budzi, wychylały się ciekawie i znów niknęły w ciemnościach, w miarę jak orszak je mijał; a pas świetlny posuwał się wciąż naprzód, powoli z tą powagą, która jest nieodłączną towarzyszką śmierci.
Obaczmyż ten pochód smutny, dowiedzmy się komu wypadła droga wśród zimna i mroku? Komu świeciły smolne pochodnie? Kogo prowadził śpiew żałobny...
Zwykła to była ceremonija niestety... zwykły finał ze spiżowym akompanijamentem dzwonów, który zaczyna się wówczas, gdy ostatnia zwrotka piosnki życia, zwykle bolesna i łzawa, skona na ustach zamarłych na wieki...
Zmarłego odprowadzano na cmentarz...
Dwaj konni z latarniami w rękach jechali przodem, inni nieśli pochodnie; stary z długiemi srebrnemi włosami wieśniak krzyż dźwigał, a obok niego również stary, również siwizną przypruszony dziad kościelny niósł chorągiew żałobną, ksiądz z organistą kroczyli za niemi, psalmy śpiewając — a dalej postępował niewymyślny z drabiniastego wozu urządzony karawan.
Cztery konie rwały się z niecierpliwości i zimna. Na wierzchu improwizowanego karawanu spoczywała trumna. Na pomoście dywanem okrytym, który jej za podstawę służył, siedziało czterech ludzi z pochodniami w rękach — a dalej za tym wozem żałobnym kilka powozów, bryczek i garstka ludzi w siermięgach piechotą...
Ci co w powozach i na bryczkach siedzieli, byli pootulani w futra i chustki ciepłe tak, że trudno było też dojrzeć — ale musiały być i łzy, bo żadna rozmowa nie przerywała milczenia, żaden głośniejszy okrzyk nie naruszył uroczystej ciszy...
Wiatr w przelocie chwytał westchnienia dwóch kobiet i niósł je na swych skrzydłach lotnych daleko.
Nareszcie kiedy orszak już prawie z lasu wychodził i światło w tuż obok leżącej wioseczce ujrzano, odezwały się dzwony z kościołka, z którego wnętrza gromadka ludzi z światłem i księdzem na czele wyszła na spotkanie konduktu...
Wioska rozciągnięta pod lasem w ukośnym kierunku do drogi, przez którą żałobny pochód ciągnął, nie spała jeszcze, a małe okienka chat wiejskich świeciły z oddali jakby oczy ciekawe.
Śpiew brzmiał coraz głośniej, jęk dzwonów rozlegał się w suchem i mroźnem powietrzu, potem dwa naprzeciwko siebie idące orszaki połączyły się w jeden i wraz z trumną kołyszącą się na ramionach ludzkich zniknęły w otwartych drzwiach kościoła...
Trumna spoczęła na katafalku wysokim, obstawionym świecami, odezwały się poważne tony organów, a w kwadrans później ludzie się rozeszli, światła pogasły i tylko jedna zawsze przed ołtarzem gorejąca lampa rzucała blade światło na frontowe okno kościelne.
Noc cicha, mroźna, a ciemna ukryła w swej pomroce łzy wdowy i sierot, a okalające cmentarz lipy szeptały gałązkami cichy pacierz... za umarłych może.
Ostatni akt tego obrządku smutnego odbędzie się jutro.
Na cmentarzu, raczej wykuta w zmarzłej ziemi niż wykopana mogiła oczekuje już gościa, który w niej na długo, może na zawsze nawet, zamieszka; jeżeli kiedyś z biegiem czasu cmentarz nie zamieni się w pole, a pług rolnika w przyszłości nie dobędzie na powierzchnię ziemi kości naddziada swojego.
Sąsiad w tej kościelnej wsi mieszkający, przyjaciel zmarłego, serdecznie przyjął w dom swój wdowę, sieroty a ta garstka dalszych sąsiadów, która w jutrzejszej smutnej ceremonii uczestniczyć miała — a którą nie zdołał pomieścić pod tą nizką, ale zawsze ciepłą, zawsze na przyjęcie blizkich otwartą strzechą, ta na plebanii u starego proboszcza znalazła kącik, w którym się ogrzała nieco i przenocowała wygodnie.
Zobaczymy jutro przy świetle dziennem tych ludzi, to niegdyś żwawe — a dziś przerzedzone i sposępniałe grono pracowników roli.
Teraz kiedy jedni zasnęli snem twardem, a drudzy łzom wodze puściwszy, pytają Boga, za co ich tak ciężkiem dotknął sieroctwem? powiedzmy, kogośmy przeprowadzili przy świetle pochodni na ostatni... nocleg w kościele...
Ten co tam leży w trumnie, blady z oczami przymkniętemi zimnym pocałunkiem śmierci, był to niedawno jeszcze silny, imponującej postawy mężczyzna...
Siwy wąs zawiesisty ozdabiał twarz jego pełną, typową, ogorzałą mocno, niebieskie oczy duże patrzyły marsowato — lecz częściej miały w sobie wyraz łagodności i dobroci.
Znana to była postać w okolicy całej, któż to nie pamięta tego pana Jana, któż nie doznał od niego serdecznego współczucia i pomocy w nieszczęściu, pociechy i dobrej rady w niedoli.
Była to kość z kości i krew z krwi szlachecka, ze wszystkiemi przymiotami i wadami tej klasy ludzi. Serce otwarte, charakter buńczuczny nieco lecz szlachetny, otwartość i szczerość a przytem najzupełniejsze niedbalstwo o własne dobro — oto jego obraz.
Jedyny, choć do rany przyłóż, przyjaciel dla drugich a wróg samemu sobie, pozostawił też interesa w stanie zupełnego zaniedbania, a ta Dąbrówka, ta duża niegdyś a od trzech wieków w posiadaniu jednej rodziny pozostająca wioska, pod brzemieniem ciężarów nadmiernych ledwie że ostać się mogła.
Prawda, że i wioszczyna ta przechodziła czasy ciężkie, że i nad nią jak nad wieloma innemi przebrzmiał odgłos burzy.
Widziała ona, jak krwawe płomienie lizały strzechy folwarczne, jak kule działowe, niby pioruny ogniste łamały konary lip starych pradziadowskich, słyszała jęki konających, a rola, na której, dziś szczotkowate ściernię sterczy, poiła się krwią i łzami...
Był czas, że w tem miejscu, gdzie dziś zabudowania folwarczne stoją, wiatr hulał swobodnie i rozdmuchiwał ledwie przygasły popiół na zgliszczach; że część ról leżała odłogiem, bo nie było komu wziąść się do pługa — nie było ziarnka zboża, by je wrzucić w łono matki ziemi...
Czarne smutne dnie przeszły nad cichym dworkiem dąbrowieckim i pozostawiły po sobie ślady znaczne, parę mogił przybyło na polach i cmentarzach, trochę gruzów i rumowisk w około, lecz jak po nocy strasznej a burzliwej znowuż się blade słońce podnosi, jak po chorobie ciężkiej pierś osłabiona powietrze chwytać pragnie, tak i tu, rozbitków garstka ratować się zaczęła...
Ratować się w ogólnej powodzi czyż łatwo? Czy łatwo się wydobyć z szalejącej fali, gdy okręt zdruzgotany, żagle zdarte, ster prysnął, a do rozbitej nawy nieubłagany odmęt się tłoczy?... Jakich wysileń nadludzkich, jakich ofiar potrzeba aby odbudować zniszczoną odrazu pracę wielu pokoleń?
Bywa, że w wiośnie, kiedy pole niby szmaragdowym płaszczem okryje się zielonością bujną — bogatą nadzieją plonów świetnych — zawiśnie nad niem chmura czarna... wiatr się zerwie... a grad z wściekłością tłuc je zacznie...
Wtenczas przez chwilę krótką, żyzne pole zamieni się w pustynię, połamane rośliny legną na ziemi jak klepisko ubitej... lecz burza nie trwa wiecznie — bo słońce zawsze nad nią odnosi zwycięztwo... przejdzie i ustąpi, a połamane roślinki podnosić się zaczną i prostować, a choć przerzedzone, choć nie w tak zwartym jak przedtem... szeregu — wracają do życia napowrót...
I tu podobna sytuacyja była.
Naprzód las stary, dziewiczy niemal, siedziba całych stad dzików, wilków i sarn lekkonogich, padł pod ciosami siekier. Stare dęby i sosny legły zwolna na ziemi, a potem ociosane, z kory obdarte, w tratwy zbite, na grzbiecie modrej Wisły popłynęły ku morzu...
Później należało przestrzeń zmniejszyć. Odleglejsze pola i folwarczek jeden na drobne części pocięty przeszedł w ręce drobnych właścicieli i z rozległej niegdyś wsi, z majątku sporego pozostał średni, lecz o dogodnej figurze zaokrąglony folwarczek. Kipiał tu gorączkowy ruch i praca, którą by raczej szamotaniem się rozpaczliwem nazwać można.
Darto nowiny po lesie wyciętym, karczowano, wyrywano stare pnie dębowe, jak zęby z olbrzymiej paszczęki, lecz zadawnione rany nie goją się prędko, po klęsce nie łatwo się dźwignąć.
Pan Jan siwiał coraz bardziej, dreptał po polu, jeździł z interesami — czasem w zaufaniu żalił się przed kim bliższym na losy — a biedki żydowskie coraz częściej, coraz dłużej popasały na dąbrowieckim dziedzińcu.
W ostatku chudł i niknąć zaczął, niebieskie oczy blask straciły, na twarzy co dzień prawie nowa przybywała zmarszczka — a i rany dawne dolegać też musiały i odległe podróże przypominać się zaczęły, bo pokładał się często, na bóle przykre się skarżąc, aż nareszcie legł już na dobre i zaczął zażywać leki, które mu lekarz powiatowy w konsultacyi ze swym współzawodnikiem wolnopraktykującym „fuszerem“, jak go nazywał, przepisał.
Obadwaj eskulapowie czynili co mogli; to jest pierwszy dowodził, że jego kolega jest „fuszer skończony“, drugi zaś nazywał pierwszego „idyjotą“.
O ile byli bliscy lub dalecy prawdy nie wiem — lecz ostatecznie dzięki ich pomocy może — a najprędzej skutkiem nadszarpniętego zdrowia i nadzwyczaj bolesnych przejść życia, biedny człowieczysko zamknął oczy na zawsze, pożegnawszy pierwej łzawem spojrzeniem wierną towarzyszkę życia i córkę dorosłą.
Dla dwóch synków, którzy w szkołach będąc nie mogli klęknąć przy łożu konającego ojca, przesłał tylko błogosławieństwo, prosząc żony, aby je tym sierotom oddała.
I oto powód, dla którego niedawno skromny orszak pogrzebowy przesuwał się przez las, przy jaskrawem świetle pochodni, dla czego w wiejskim kościołku dzwon jęczał — a po twarzach wdowy i sierot płynęły łzy gorzkie.
Te łzy wszakże spotęgowały się i wzrosły, gdy nazajutrz w kościołku, stary i jak gołąb siwy proboszcz drżącym od wzruszenia głosem przemówił do osierociałych.
— Straciliście podporę domu waszego i głowę, ale nadziei nie traćcie...
Wówczas długo tłumiony żal wybuchnął rozdzierającym spazmatycznym płaczem. Żona i córka rzuciły się na trumnę, a dwaj chłopcy, na ten smutny obrządek ze szkół sprowadzeni, ukrywszy twarze w dłoniach, płakali.
I sąsiadom łzy współczucia popłynęły po twarzy i chłopi połami grubych sukman zaczęli oczy obcierać. Odsunięto od katafalka kobiety i dzieci, otoczono ich wieńcem ściśniętym, a tym czasem przyjaciele wzięli trumnę na barki, uroczysty grobową powagą śpiew zabrzmiał, dzwony jęknęły i orszak posunął się ku cmentarzowi.
Czy mam opisywać zgrzyt sznurów wyciąganych z pod trumny? głuchy łoskot brył ziemi spadających na wieko; wstrząsające do głębi dźwięki „Salve“?
Zbyteczna to rzecz podobno. Kto z was asystował przy tej smutnej ceremonii, kto składał w łono ziemi jaką bliższą sercu istotę, temu ów zgrzyt, co zda się wszystkie nerwy rozdzierać, ów łoskot głuchy i wzruszające tony śpiewu wyryły się w pamięci i sercu tak głęboką, krwawą i niezatartą blizną, że jej czas nawet zgładzić i zetrzeć nie zdoła.
Znają te straszne dźwięki osierociałe dzieci, znają je rodzice sieroty — co w maleńkich grobach najpiękniejsze nadzieje złożyli — a powtarzać je, malować piórem, z istotną prawdą realną, pokuszenie próżne...
Wszyscy byli wzruszeni do głębi tym obrządkiem smutnym, łzami wdowy i sierot — a nawet ów szlachcic wymowny, co różne oracyje przygodne zwykł mówić, gdy chciał teraz cnoty nieboszczyka wyliczać i zwłoki jego w imieniu sąsiadów po raz ostatni pożegnać, stracił pod wpływem wzruszenia swą zwykłą oratorską swadę:
— Szanowni sąsiedzi dobrodzieje! — mówił — sąsiedzi szanowni i bracia... Oto przed nami grób! oto... chciałem powiedzieć trumna!... oto..., tu wskazał na płaczącą rodzinę, oto — jak się nazywa... nieszczęście!! a resztę powiedział wam już proboszcz, panie dobrodzieju... amen!
Odprowadzono spłakaną wdowę, odprowadzono dzieci i cała gromadka udała się na plebaniję...
Na cmentarzu pozostał tylko dziad, pospiesznie zasypujący mogiłę...
Wiatr igrał z długiemi, białemi jak mleko włosami, które jakby wieńcem otaczały nagą czaszkę pracownika grobów — wiatr rozwiewał jego białą brodę, a on tymczasem, pacierz szepcąc, szybko pracował łopatą, którą dzierżył w silnych jeszcze, chociaż spracowanych dłoniach.
Prócz dziada pozostała tam jeszcze córka sierota, z twarzą bladą, ale oczami już suchemi, spokojna, jakby skamieniała w boleści.
— Pozwól mi pan tu zostać, rzekła do podającego jej ramię sąsiada, zaopiekujcie się panowie matką — ja potrzebuję tu chwilkę pobyć — a potem zaraz do was powrócę... Pomodlić się pragnę, jeśli zdołam myśli zebrać. Może Bóg tej modlitwy sierocej wysłucha i sił doda — tych sił, tak bardzo teraz do życia potrzebnych. Nie obawiaj się pan o mnie, jam przecież tak spokojna, wszak widzisz...
To mówiąc, podała mu rękę, jakby na pożegnanie.
Sąsiad uszanował jej wolę i odszedł w milczeniu. Wysmukła dziewczyna, z której pięknej, jasnowłosej główki spadał długi, czarny welon żałobny, pozostała przy grobie.
Tuż blisko leżał głaz duży, poczerniały, Bóg wie, jak stary, bo podobno ongi jeszcze za ołtarz pogański miał służyć.
Przy tym głazie właśnie uklękła sierota, wsparła ręce na płaskiej i chropowatej powierzchni i modliła się długo — a łzy grube i ciężkie staczały się z jej oczu.
Jedna z takich łez pozostała na głazie, mróz ją uścisnął i zeszklił i zajaśniała jak perła, w bladych promieniach południowego słońca, które na chwilkę, przelotnie, z po za chmury na biedną ziemię spojrzało.
Kiedy dziewczę, raz jeszcze na mogile świeżej pocałunek złożywszy, odeszło — a i dziad wziąwszy rydel na ramię, ciężkim krokiem ku domowi się powlókł — wtenczas z poza drzew nieśmiało wysunął się młody, zarumieniony chłopiec...
Ukryty za ruiną starego, w pół rozwalonego pomnika, był on świadkiem pogrzebu i cichej modlitwy dziewczyny, ale z umysłu zapewne, nie łączył się z orszakiem, lecz stał na uboczu, z daleka.
Teraz dopiero, kiedy już wszyscy odeszli, zbliżył się do świeżej mogiły i złożył na niej wianek z nieśmiertelników zaschniętych — poczem szybkim ruchem pochylił się, dotknął ustami kamienia, przy którym ona przed chwilą klęczała — i jakby się tego zawstydził, jakby świętokradztwo jakie popełnił, wybiegł szybko za wrota cmentarne, wskoczył na czekającego przy sztachetach konia i pomknął na nim jak wicher, po szerokim gościńcu.
Zabawny chłopak.
Pytano się później na plebanii, gdzie Stasiek i dla czego nie przyszedł? ale pani sędzina, osoba wielce arystokratycznych przekonań, zauważyła, że świat się nie skończy — gdy w towarzystwie chwilowo pana Stanisława zabraknie...
Istnieje u nas stary, prawdopodobnie pogańskich jeszcze czasów sięgający obyczaj, że żywi, oddawszy ostatnią umarłemu posługę, gromadzą się przy wspólnym stole biesiadnym.
W okolicach Dąbrówki, w zapadłym kącie kraju, odległym znacznie od głównych komunikacyjnych arteryj, zwyczaj ten, jak i wiele innych tradycyjnych a gdzieindziej zapomnianych już prawie, praktykował się także...
Zgromadzano się zwykle u proboszcza. Ponieważ ksiądz Ignacy jest gospodarzem tego zebrania, przeto rzucimy okiem na tę postać wysoką, przygarbioną nieco, na piękną pomimo starości, a jakby z dawnego rzymskiego medalu zdjętą głowę o profilu szlachetnym, ubraną naturalnym wieńcem srebrnych włosów.
Dziwnie to sympatyczny był starzec. Poważny bardzo, surowy na pozór, lecz w gruncie wyrozumiały i łagodny — cieszył się istotnie powszechną miłością.
Czterdzieści lat przemieszkał w tej plebanijce starej, w ziemię wrosłej, słomianą strzechą pokrytej, jak zwykła chłopska chałupa.
Kiedy miano zamiar nowy domek dla niego postawić, słuchać o tem nie chciał — ale za to kościołek jaśniał czystością i porządkiem wzorowym.
Czterdzieści lat pracował w owej chacie nizkiej. — Starej daty księżysko, może już teologii trochę zapomniał — ale przykładem własnym ludzi wiódł po drodze prawdy i cnoty. Żył dla drugich tylko, pozostawiwszy sobie pszczółki, ogródek i książki historyczne, które czytywał namiętnie.
Umeblowanie salki, w której gości miał teraz, skromne też było, biedne nawet. Na środku duży stół, przykryty czerwoną serwetą, pod ścianą jesionowa kanapa, komódka, sofka, kilka stołków drewnianych i jedyny sprzęt zbytkowny, jedyny mebel lepszy, ładna dębowa szafka oszklona, z której wychylały grzbiety książki grube.
Był tam Naruszewicz, Morawski, Lelewel, Życie Napoleona, Marszałków francuskich, Historyja konsulatu i cesarstwa, gdyż dzieje Francyi, po polskich, które znał wybornie, najulubieńszym były dla księdza Ignacego przedmiotem.
Na ścianie wisiało kilka obrazów religijnych, portret biskupa z długą na piersi spadającą brodą i jakiś sielankowy krajobraz, wyszyty kolorowemi włóczkami na kanwie.
pamiątkę proboszcz wysoko cenił, jako wymowny dowód wdzięczności ludzkiej.
— Drogo to kosztuje, co prawda, mówił, ale miłe jest. Bo to widzicie, raz pożyczyłem jednemu jegomości tysiąc złotych; długu wprawdzie nie odebrałem — bo jegomość był mości dobrodzieju, letkiewicz, ale jego córka zrobiła mi na imieniny ten oto obraz. Widzicie co za serce! inna nie powiedziałaby nawet: Bóg zapłać ci księże, żeś mojego ojca poratował — a ta, mości dobrodzieju, własnemi rękami taki piękny landszaft wyszyła! Ha! gadajcie wy sobie moi panowie, co chcecie, a ja wam mówię, że świat nie taki czarny, jak go malują i ludzie nie tacy przewrotni, nie tacy, mości dobrodzieju — o nie! Ten landszaft mi to zawsze powiada.
Jako gospodarz, krzątał się starowina około gości, do jedzenia zachęcał, kieliszki nalewał.
— Z drogi przyjechaliście państwo, mówił — i znów w drogę wam trzeba — a tu czas psi, mości dobrodzieju — w kościele woda w kropielnicy zamarzła, ogrzewajcie się tedy...
Wdowa z dziećmi odjechała do domu, podziękowawszy pierwej za ostatnią przysługę oddaną zmarłemu. Nie mogła tu pozostawać dłużej; za blizko był grób świeży, a krzątanina służby, widok nakrytego stołu, kieliszków i butelek nie licował z nastrojem duszy osierociałych.
Nie zatrzymywano jej też — każdy żegnał ją słowem pociechy, na jakie zdobyć się umiał, lub też milczącem chociaż wymowniejszem może uściśnieniem dłoni.
Uszanowano łzy i pozwolono im płynąć swobodnie.
Pozostali tylko sami obcy. Gawędka cicha z początku, coraz bardziej ożywioną, coraz gwarniejszą się stawała i zwykłym trybem rzeczy, po pochwałach nieszczędzonych zmarłemu, będącemu głównym przedmiotem rozmowy, zaczęto wtrącać coraz to nowe — ale.
Był człek zacny... ale poczciwy bez zaprzeczenia, lecz... wcale niezły gospodarz, tylko... — jednem słowem, że w końcu, kiedy kieliszki gęściej krążyć poczęły, niektórzy już przyszli do przekonania, że nieboszczyk był to wielki safanduła i że bardzo dobrze zrobił, iż umarł, gdyż inaczej cały majątek rozszedłby się w jego rękach!
Najwięcej dowodził niejaki imć pan Judaszewski z Zarwańca. Niezbyt dawno mieszkał on w tych stronach, niewiadomo zkąd przybył i nie lubił o tem wspominać. Był to stary kawaler skąpy a pieniężny, do geszefcików różnych szczególne miał upodobanie, a jak złe języki twierdziły, to nawet podobno z Lejbusiem był w spółce i pod jego firmą lichwą się trudnił.
W obejściu odznaczał się wielką uprzejmością; uniżony, pokorny względem każdego, należał do tej kategoryi ludzi, co to, jak o nich mówią, potrafią z bliźniego serce wydobyć i ani kropelki krwi przy tej operacyi nie wytoczyć.
— Boże wielki! mówił, przewracając oczyma, jakaż fatalna przyszłość czeka tę śliczną pannę Zofiję! któż ją zechce? panienka biedna, bez posagu. Są jednak ludzie nieoględni... Świętej pamięci nieboszczyk, człowiek zacności wielkiej, kochałem go i czciłem osobiście — ale w rachunkach nie był nigdy biegłym. Na przyszłość nie zdawał się wiele uważać...
— Jakto? — spytał jeden z sąsiadów — więc pan uważasz, że stan interesów jest tak groźny?
— Ja właściwie nic nie uważam. Ach Boże! czyż to się nawet godzi uważać i podpatrywać tajemnice sąsiedzkie!? Ale przypadkowo, tak w ogólnej rozmowie Lejbuś mi coś szepnął i od Jankla słyszałem także, że się koniec z końcem nie wiązał — ale nie moja to rzecz, ot, tak tylko przy okazyi się rzekło.
— Toż nie sekret, że mu było ciężko po tem wszystkiem co przeszedł — a edukacyja trojga dzieci, to bagatela może?
— Prześlicznie szanowny sąsiadeczek dobrodziej motywuje te rzeczy, rzekł Judaszewski, edukacyja! mój Boże, jaka ta prześliczna rzecz! co to za pyszny wynalazek! człowiek z edukacyją ma otwarte pole... ale cudze panie dobrodzieju, cudze tylko; własnego grunciku, takiego co się pszeniczka na nim rodzi, buraczek, rzepaczek, a choćby tylko żytko i owiesek, edukacyja nie da, jak poważam szanownego pana mojego, nie da... ani jednego zagonka, jak chrześcijańskiej śmierci pragnę.
— Nieboszczyk innego był zdania.
— Wiem, o wiem, panie dobrodzieju — to też błądził, bo im dzieci szły w naukach wyżej, tem on w długi brnął głębiej. Ja nie potępiam z zasady nieboszczyka, niech Bóg broni! bo ja go przecież tak kochałem i czciłem... ale po co było Zosię w Warszawie na pensyi trzymać, a jeszcze oprócz pensyi jakieś lekcyje brała i cóż jej teraz z tego? Kto ją dziś zechce? Boże miłosierny! któż zechce takie biedactwo?
— No, no, nie gadaj no, panie Judaszewski, dwa razy, — odezwał się proboszcz, znam ja takiego co ją i bez posagu wziąść pragnął, a tylko dlatego nie wziął, że mu jej dać nie chciano. Nie był to nawet smyk młody, ale człek stateczny, bo podobno go dobrze piąty krzyżyk już gniecie...
Judaszewski zaczerwienił się po uszy — wiedziano bowiem w okolicy, że kawaler ten marcowy długo i wytrwale starał się o względy panny Zofii bezskutecznie i że aż dwa razy podobno z grochowym wieńcem z Dąbrówki odjechał...
Spojrzał więc złośliwie na księdza i rzekł:
— Ślicznie proboszcz, dobrodziej nasz, ten interesik motywuje — wymownie, jak zwykle. Nie smyk! tak jest nie smyk — lecz człowiek stateczny, a z sercem, niech mnie Bóg ciężko skarze jeżeli nie z sercem... Kto wie? może to było podanie ręki tonącemu, ale jeżeli tonący żyć nie chce, jeżeli w utopieniu się widzi przyjemność, jeżeli wreszcie jest mu z tem dogodniej — to niech się topi — a niechże się topi, trudno co mieć przeciwko temu — wolna wola.
— Nawet może mu w tem dopomódz należy? — wtrącił złośliwy pan Michał, który o różnych sprawkach Judaszewskiego coś wiedział...
— Jak to pan powiedział? że należy mu w tem dopomódz? — kto wie, czy nie tak jest. Każde zbliżenie kogoś do upragnionego celu jest z samej natury swojej przyjacielską przysługą, co się zresztą mówi ogólnie tylko, bo ja przecież osobiście w interesa Dąbrówki zaangażowany nie jestem... jak rany Pana Jezusa kocham, nie jestem. Owszem, gdyby nawet chcieli, to czy kredytem mógłbym nieco dopomódz, czy nawet w dzierżawkę bym ten ich folwarczek wziął, chociaż to nie warto trzech groszy — ale, miły Boże! czegóż to człowiek dla ludzi nie zrobi — jeżeli notabene ofiarę jego chcą przyjąć i nie gardzą nią...
— Czy wraz z ofiarodawcą mają przyjąć ofiarę? — spytano.
— To już jest kwestyja szczegółowego układu, ale to tak szczegółowego, że nie sądzę, czyli nie przypuszczam, żeby aż strony trzecie interesować miała. Zresztą co tam o tem, czas do domu.
Z temi słowy stary kawaler pożegnał towarzystwo i odjechał — lecz zamiast udać się wprost do domu, kazał skręcić w bok, do miasteczka, gdzie podobno do późnej nocy miał konferencyje z żydkami.
Po odjeździe tego jegomości, towarzystwo odetchnęło swobodniej.
— Stary to lis, a mściwy, zauważył pan Michał, obawiam się żeby dołków pod niemi nie kopał.
— Bóg nad sierotami — rzekł zamyślony proboszcz, a zresztą i my przecież tu jesteśmy i ostatecznie im zginąć nie damy.
— Oj nie damy, nie damy, a raczej pragniemy nie dać im zginąć! ale zważ i to także księże dobrodzieju, że i my wszyscy z małym bardzo wyjątkiem śpiewamy cienko, a co się tyczy pomocy, toć wiecie dobrze jak to bywa: taki coby rad pomódz to nie może, a ten co może, to niechce. Zawsze jednak w najgorszym, w ostatecznym razie, jaka taka pomoc znaleść się musi; tymczasem czekajmy, niech no się otęsknią, niech się stan interesów wyjaśni — bo nie sądzę, aby dziś biedne te kobieciny jakie postanowienie powziąść mogły.
Dość długo na ten temat prowadzono rozmowę i gwarzono o czasach ciężkich i potrzebach różnych; wreszcie mrok zapadać zaczął i trzeba się było rozjeżdżać.
Nie jeden dumał przez drogę o smutnym losie wdowy i sierot, nie jednemu przyszło na myśl położenie własnej rodziny, gdyby się w podobnym wypadku znalazła.
Każdy grób świeży, jest smutnem „memento mori“ — dla ojca kochającego swe dzieci.
Ksiądz, sam zostawszy w mieszkaniu, gdy już w wiosce światła pogasły i koguty północ obwieszczać zaczęły, jeszcze chodził po swej nizkiej stancyjce i o spoczynku nie myślał. Tarł ręką czoło wysokie i dumał o niedoli sierocej — a potem nagłym ruchem zwrócił się do szafki i wyjął ztamtąd książkę grubą, zasiadł nad nią, wsparł głowę na dłoniach i dumał — o niedoli ludów.
Smutne są dzieje ludzi, smutne dzieje ludów, mało jasnych kartek w tej księdze, a czarnych taka obfitość niezmierna.

. . . . . . . . . . .

Śnieg pokrył pola i łąki białym, miękim a szerokim całunem.
Zniknęły pod tą oponą jasną wesołe strumienie i rzeki — a jak okiem zasięgnąć, wszędzie równa, biała płaszczyzna, ujęta na skrajach w czarną ramkę lasów.
Śnieg ubielił wierzchołki sosen i strzechy siedzib ludzkich, popruszył zlekka ramiona krzyżów przydrożnych i spiczaste daszki wiatraków. Była noc jeszcze.
W miastach o tej porze karnawałowej, hulaszczej ludzie się do snu zabierają zaledwie, jeszcze nieprzebrzmiały tam echa skocznej muzyki i wiwatów wesołych; na wsi zaś już jaskrawe światło ognisk na kominach płonących, widać przez szybki maleńkie. Tam już bydłu jeść dają, rzną sieczkę, a baby i dziewki, komin obsiadłszy, przędą.
Młynarz w ogromnym białym kożuchu wychodzi z wiatraka zbadać z której strony wiatr wieje, a na gościńcu zdaleka, na białem tle śniegu rysuje się sylwetka konia wlokącego sanie obładowane zbożem.
W dąbrowieckim dworku i w czworakach nie spano już także, ludzie krzątali się wśród zabudowań — a Zosia z latarką w ręku powracała z folwarku. W wysokich bucikach, krótkiej salopce i ciepłej chustce na głowie, energiczna dziewczyna była już wszędzie. Zajrzała do obory i stajni, była w śpichrzu przy wydawaniu obroków i już mogła wrócić do pokoju, aby tam odbyć konferencyję z panem Załgalskim ekonomem, któremu się (mówiąc nawiasem) te „babskie rządy“ bardzo niepodobały.
Usiłował raz nawet położyć veto swoje i najeżywszy szczotkowate wąsy, starał się wytłómaczyć panience, że to nie pięknie i nie politycznie, żeby taka osoba sama po folwarku chodziła i do każdej rzeczy wglądała, że nawet ta nieustanna kontrola honorowi jego i prawości nieposzlakowanej ubliża.
Zosia ani jednem słowem nie odpowiedziała na to, ale zmierzyła go takiem wymownem, takiem poszanowanie nakazującem wejrzeniem, że zamilkł w tej chwili, nie dokończywszy zaczętego zdania, gdyż zrozumiał aż nadto, że ma do czynienia nie ze zwyczajną panienką ze dworu, ale z kobietą silnej woli i energii.
Cofnął się też co prędzej i dopiero przyszedłszy do domu, zwierzył się przed małżonką swoją, że Zosia jestto „Herod w spódnicy“ i taka sekutnica baba, że porządny oficyjalista nie tylko nie dorobi się przy niej — ale co gorsza, z torbami wyjść może.
Biedny zaprawdę był ten piękny, jasnowłosy „Herod“ w spódnicy. Tyle kłopotów na raz zwaliło się na tę młodą główkę — tyle zajęć nowych a nieznanych dotychczas.
Czegóż jednak nie przemoże wola silna, energija i młodość?
Wypieszczona jedynaczka nauczyła się wstawać rano i być wszędzie. Nie odstręczał jej ani gorący zaduch obór i stajen, ani też kurz i łoskot młocarni w stodole. Zapisywała do książki każdy korzec wymłóconego zboża, każdy udój mleka, każdy wydany grosz.
Odsunąwszy matkę delikatnie i z taktem na plan drugi, pod pozorem, że ją jako niezdrową wyręczyć pragnie, ujęła sama ster domowego zarządu, zaprowadziła we wszystkiem możliwy ład i oszczędność i starała się najkorzystniej zużytkować czas i pracę służących. Przepędziwszy sześć lat w Warszawie, gdzie mieszkała w eleganckim, ale niezamożnym domu kuzynki matczynej, Zosia miała sposobność wystudjowania wszystkich tajemnic oszczędności domowych, doprowadzonych do perfekcyi w miastach dużych.
System ten w pewnym stopniu przynajmniej starała się zaprowadzić u siebie.
W gospodarstwie męskiem jedynym jej przewodnikiem był sędziwy proboszcz. Sam gospodarz wyborny, staruszek wtajemniczał ją powoli w tę trudną zaprawdę sztukę i cieszył się, że ma uczennicę pojętną i pilną.
Kiedy opowiadał jej o roli, o zasiewach, o właściwościach różnych roślin — dziewczyna słuchała chciwie, a gdy z opowiadania księdza i z książek, jakie jej ze swej biblijoteki udzielił, powzięła, acz ogólne, powierzchowne tylko wyobrażenie o życiu i rozwoju roślin, wówczas cały świat cudów, świat nowy a nieznany otworzył się przed nią.
Nieraz dumała wieczorem, gdy matka zdrzemnęła się w fotelu a lampy nie podano jeszcze — o ile dzieje jednego ziarnka żyta są ciekawsze od suchych formułek gramatyki francuzkiej, któremi ją karmiono tak obficie — jak ponętnie ciekawem jest życie owych źdźbeł trawy, co już pod stopami naszemi rosną — a jednak są nam prawie nieznane i obce.
Ten wszakże świat nowy zupełnie dla niej, o ile ją zachwycał bogactwem swego ustroju i harmoniją w nim rozlaną — o tyle przerażał ją także. Straszyła ją najpiękniejsza pora roku: czas fijołków, słowików i narcyzów.
O tym czasie, kiedy wiosenne słońce zajaśnieje, pracowita pszczoła z brzękiem wyleci z ula szukać wonnych kwiatów na łące, a chłop schylony nad pługiem orać zacznie, — ale pszczoła wie jakie kwiaty wybierać i co wziąść z ich kielichów rozwartych, chłop, choćby z pradziadowskiej tradycyi, wie jak głęboko lemiesz w ziemię zapuścić — a ona?
Jakże sobie poradzi, gdy już pługi na pole wyruszą, gdy rolę uprawiać i ziarno wrzucać w nią przyjdzie?
Teraz w zimie, to pół biedy jeszcze, gdyż wykonanie życzliwych rad proboszcza nie przedstawiało zbytecznych trudności. Robota koncentrowała się w folwarku i Zosia mogła jej dojrzeć, gdy zaś wypadła zwózka drzewa z lasu, to z fornalami jeździł stary karbowy Kacper, chłop poczciwości wielkiej, który sam nie pamięta, ile lat już w Dąbrówce przesłużył, a panienkę swoją ukochaną bardzo uwielbiał...
Szło więc to jakoś — ale lato... lato? Może czasem, gdy Zosia myślała z trwogą o tej porze najpiękniejszej w roku a najtrudniejszej dla niej, może wówczas na tle jej dumań smętnych rysowała się niewyraźnie sylwetka nieśmiałego kuzynka, któregośmy na cmentarzu widzieli — ale sylwetka ta znikała prędko, bo do jasnowłosej główki cisnęło się myśli dużo, jedne drugie zmieniały wzajemnie, jak obrazy w kalejdoskopie, a wszystkie były smutne — przejmujące trwogą.
Dręczyło ją poczucie nieznajomości zawodu, którego obecnie dotknęła się tak blisko, dręczyła bardziej jeszcze niepewność i niedokładna znajomość położenia.
Jakiż jest właściwy stan rzeczy?
Dochodziły z boku głuche a niewyraźne wieści o jakichś zobowiązaniach i długach przez ojca zaciągniętych, ale do jakiej cyfry dochodziły te zobowiązania, czy będzie je można wypełnić? czy ogólna ich suma nie zaważy zbyt ciężko na egzystencyi majątku?
Próbowała w papierach po ojcu pozostałych znaleść klucz do rozwiązania tej zagadki, ale nieboszczyk prowadził interesa po polsku i po szlachecku prawdziwie.
Całą buchalteryją miał w głowie, czasem tylko w wyjątkowych razach, gdy pamięci swojej nie dowierzał, robił jakieś znaczki na kalendarzu, znaczki dla niego tylko zrozumiałe.
W papierach znalazły się stare szpargały, listy, cenzury szkolne dzieci, jakieś na w pół zbutwiałe akta dawno ukończonych i od świętej pamięci zapomnianych procesów, ale nadto nic więcej, żadnego śladu, żadnej notatki nawet, któraby choć w części wyjaśniała sytuacyję.
Wierzyciele jednak nie zgłaszali się wcale. Nikt nie przyjeżdżał upominać się o dług lub o nabyte zboże.
Zosia przyczyny tego milczenia wytłómaczyć sobie nie mogła. Czyżby ci obcy zupełnie ludzie tak dalece szanowali jej smutek, czy też termina nie nadeszły jeszcze?
Matka nie wtajemniczona w interesa, nie była w stanie udzielić objaśnień, adwokat, przyjaciel nieboszczyka, od lat wielu prowadzący interesa Dąbrówki, lecz zamieszkały dość daleko w mieście, wiedział tylko o długach hypotecznych, zaś pachciarz Boruch, który bez wątpienia doskonale był o wszystkiem poinformowany, na zapytania Zosi dawał niejasne i wymijające odpowiedzi.
— Nieboszczyk pan — mówił — miał kilka interesów z naszymi żydkami, ale to bagatelka jest! Wielmożna panienka jeszcze nie zna naszych okpiszowskich kupców. To delikatny naród! aj waj, jaki to delikatny naród! Uniby sobie wstydzili zawrócić wielmożnej panience głowę w takie wielgie frasunku.
— Dobrze to jest, ale ja przecież potrzebuję wiedzieć co im się należy...
— Niech ja mam to w swoim majątku i z mojemi dzieciami, co im się nie należy od wielmożnej pani i wielmożnej panienki! Uni już może zapomnieli o takie drobne rzeczy!
— Ależ chyba żartujecie Boruchu, jak to być może, żeby kto o swojej należności zapomniał?
— Djabli ich wiedzom, proszę wielmożnej panienki, a po drugie może im się już bardzo mało należy, może im się nawet nic nie należy! i najprędzej to oni bez to są takie delikatne!
Ciężkie było życie Zosi w tej niepewności, w nieustannem oglądaniu się co jutro przyniesie. Była ona w położeniu człowieka idącego ścieżką wśród zwalisk, w położeniu człowieka, który ogląda się co chwila, azali ze starej wieżycy poszczerbionej głaz się na niego nie stoczy.
Gospodarstwo, ta tak wdzięcznie przez poetów opiewana sielanka, a w rzeczywistości praca bardziej niż każda inna obfitująca w kłopoty i nieprzewidziane trudności, przynosiła także zmartwienia. Były szkody i były upadki w inwentarzu, a obrażony na honorze Załgalski tak się pięknie sprawiał, że mu Zosia całoroczną pensyję wypłacić musiała, aby się tylko wyniósł z Dąbrówki.
Zmartwień więc nie brakło, a pociechy nie było znikąd.
Nieraz, o szarej godzinie, w małym pokoiku od ogrodu, matka z córką siadały na nizkiej sofeczce i półgłosem gwarzyły ze sobą.
Smutna to była rozmowa. Ciągnęła się ona jak pasmo szare, nieprzeplecione żywszą, weselszą barwą. Żal po świeżej stracie nie ukoił się jeszcze; do żalu dołączał się niepokój o chłopców, którzy daleko od domu w szkołach byli — a obok tego kłopoty obecne i niepewność przygnębiała te dwie samotne kobiety...
Raz, podczas takiej pogadanki serdecznej, matka objąwszy swoją jasnowłosą jedynaczkę, rzekła.
— Zosieńko kochana, czy my wytrwamy tutaj?
— Musimy wytrwać mateczko! Położenie nasze nie jest jeszcze najgorszem. Gdybyś wiedziała mamo, ile rodzin rzuconych na bruk miejski żyje z ciężkiej pracy — i żyje, bo musi. Widziałam ja tam córki zamożnych niegdyś ziemian, udzielające lekcyj za bardzo nędzne wynagrodzenie. Ileż schodów i piętr przebiegnąć muszą one codzień, ile godzin w mozolnej pracy strawić — aby opłacić lichy kącik i kupić pożywienie dla chorego ojca lub matki. Inne pracują ręcznie, a zarobek ich jest tak nędzny i marny, wygody życia tak małe, że w porównaniu z ich życiem, życie każdego naszego fornala lub parobka jest lepszem. Ten bo ma przynajmniej ciepły kożuch na zimę, ma ogrzane mieszkanie i głodu nie cierpi — a tamci!... o mateczko kochana! ile łez i nędzy w tych murach — ile niedoli się kryje! Tam jest prawdziwa szkoła życia, a kto się owej nędzy zblizka przypatrzył, kto poznał dzieje chociażby jednej z owych delikatnych, suchotami zagrożonych pracownic, które jednak chowano do salonów i życia bez troski, ten się musi poważniej zapatrywać na życie.
— Moja Zosieczko droga zkąd w tobie takie myśli poważne? tyś przecie taka młoda, tobie uśmiechać się do życia — cały świat przed tobą otworem.
— Nie, mamo, nasze dzisiejsze młode pokolenie ma tę właściwość szczególną, że musiało spoważnieć przedwcześnie. Okoliczności tak się smutnie składały, żeśmy nie mogli zaznać właściwej młodości. Wiesz mateczka przecież, że nad kolebkami naszemi nie brzmiały piosnki radosne. Czyż ty nie kąpałaś mnie we łzach własnych? a potem, potem droga matko, świat nie roztoczył się przed nami jak piękna, bogata równina, na której kwiatki rwać tylko, lecz stanął najeżony niby zwarty gąszcz cierni kolących, wśród których przebojem ścieżki torować wypadło.
Matka westchnęła smutnie.
— Tak, moja serdeczna — ciągnęła dalej Zosia, — tak mateczko, rzuć okiem w koło siebie — ileż to rąk delikatnych i białych niegdyś, tłucze dziś młotami w warsztatach i w kopalniach; iluż braci blizkich sercu naszemu, zmięszało się z rzeszą pracującą i w pocie czoła zdobywa suchy kawałek chleba. My, to jest dzisiejsze pokolenie, jesteśmy niby rzeka, której drogę odwieczną przerwano. Usypano na tej drodze wał duży, zatamowano dotychczasowe ujścia, a więc z konieczności, jak woda musimy sobie torować ścieżki nowe — a torując te ścieżki, żłobiąc w twardym częstokroć gruncie nowe zupełnie łożyska, które się kiedyś, kiedyś w jedno zbiegną i szeroką rzeką popłyną — nie mamy czasu na młodość. Jednak matko kochana, my nie skarżymy się na to, bo i niedola ma swoje strony dobre. Komu życie wywija się jak z płatka, kto idzie po wygodnych i utartych drogach, ten ciężkim i leniwym się czyni — a twarda rzeczywistość — łamanie się z przeszkodami i praca — wyrabia ducha i siłę... Stal się w ogniu i w wodzie hartuje — a zahartowana twardą jest i krzepką.
— Smutne chociaż prawdziwe są twoje słowa, dziecko drogie — a jednak ja o czem innem dla ciebie marzyłam...
— Ach! czyż to dziś na marzenia są czasy?
— Pozwól mi skończyć, nie zrozumiałaś mnie kochanie. Póki ojciec żył, wierzyłam, że on sam pomyśli o twojem szczęściu — dziś, gdy zostałyśmy same, z tymi tylko dwoma chłopcami, dziećmi prawie, potrzebującemi opieki — sądziłam, że najlepiej będzie mająteczek sprzedać i do miasta się przenieść. Dąbrówka jest na moje imię zapisana, więc jak mnie objaśnił adwokat, sprzedaż nie napotka ze strony prawnej trudności. Dla mnie Zosieczko, smutno będzie opuścić to ustronie, w którem tyle pięknych i tyle bolesnych chwil życia spędziłam — ale dla chłopców — dla ciebie...
Zosia wysunęła się z objęć matki.
Stanęła wyprostowana i złożywszy ręce, jakby do prośby błagalnej, rzekła z uniesieniem:
— Nie matko, ty nie uczynisz tego! Za wiele obowiązków i wspomnień wiąże nas do tych zagonów ojcowskich, byśmy je jak szmatę znoszoną, zbyć mieli w obce ręce, bez żalu. Cofnij się myślą w przeszłość nieodległą nawet — przypomnij dziadka twego, ojca, męża, braci i pomyśl czy nam wolno, czy godzi się ustąpić z tej miedzy? I dla czego ustępować wreszcie? czy dla tego aby żyjąc wygodnie i bez troski przejadać potroszę ojcowiznę, która tyle ofiar kosztowała! Czemże lepsi jesteśmy od innych, którzy pracują i cierpią. O zostańmy tu matko! zostańmy koniecznie. Pracujmy. Zresztą czyż to tak długo? Dopóki chłopcy nauk nie skończą. Janek chce się w tym zawodzie kształcić — wykształci się więc i przyjdzie na ojcowiznie pracować — a wówczas ustąpimy mu miejsca. Najdroższa moja! dodała klękając przed matką i całując jej ręce — bądź silną, bądź mężną, nie poddawaj się przeciwnościom i nie ustępuj ze stanowiska, z którego ustępować nie wolno.
Matka przyciągnęła Zosię ku sobie i swoją stroskaną i już przedwczesną siwizną usrebrzoną głowę oparła na dziewiczej piersi córki.
— Jakaś ty silna, Zosiu — rzekła cicho — my po bolesnych przejściach życia umiałyśmy tylko kochać i płakać...
— I my kochać umiemy, bo wyście w dusze nasze bezgraniczną miłość wszczepiły — ale na płacz my dziś czasu nie mamy, mateczko.
Głośny brzęk dzwonków przed gankiem przerwał tę serdeczną rozmowę.
Zosia pobiegła kazać podać światło do salonu, w którym się znalazł gość nieoczekiwany — a co prawda i niepożądany bardzo...
Był to Imć pan Judaszewski.
Przybycie jego było niemiłą niespodzianką dla obu pań, które innego dziś oczekiwały gościa, gdyż był to właśnie dzień, w którym ksiądz Ignacy zwykle przyjeżdżał do Dąbrówki — a Zosia tak lubiła odwiedziny staruszka. Z ciekawością słuchała jego opowiadań, które przybrały charakter systematycznych wykładów gospodarstwa.
Pan Judaszewski był wystrojony niezwykle, przywdział nawet czarne rękawiczki, co tylko czynił w bardzo uroczystych godzinach życia. Należy nawet przypuszczać, że się zrujnował na kosmetyki, gdyż wąsy i faworyty wyczernione miał strasznie, a pachniał najwykwintniejszą paczulą, jaką było można znaleść w pierwszorzędnym magazynie miasta Okpiszewa.
Wchodzącej do salonu pani Janowej ukłonił się nizko i całując jej rękę, rzekł:
— Przepraszam panią dobrodziejkę tysiąckrotnie żem się ośmielił... tak istotnie, że powziąłem śmiały zamiar przedstawienia się tutaj, lecz jedynie troskliwość...
— Owszem, bardzo jestem wdzięczną łaskawemu sąsiadowi za pamięć.
— Szanowna pani, ja, który, że się tak wyrażę, tak szanowałem i kochałem nieboszczyka... jak! Pani dobrodziejko — ach! jak nie wiem co! jak śmierci przytomnej pragnę! A panna Zofija! zawsze śliczna jak kwiatek, pani dobrodziejko... jak wschód słońca...
— Jakie pan ma poetyczne porównania — zauważyła Zosia.
— Istotnie, piękna panno Zofijo, mam, to jest raczej niekiedy miewam, bo nawet, o czem zapewne paniom dobrodziejkom nie wiadomo, w młodości pisywałem poezyje... to jest... jakże się nazywa, wiersze!
— Czy je pan drukował?
— To jest, widzi pani, nie — przepisywałem tylko w taki duży kajet, ale proszę mi wierzyć, że to były ślicznie pisane rzeczy! dziś jeszcze bowiem, chociaż mi się ręka nieco za przeproszeniem... trzęsie, jednak mam bardzo czytelny charakter — ale wtenczas to się pisało, panie dobrodzieju, jak sztych. Lecz co tam! z poezyi chleba nie będzie — chciałbym się raczej zapytać — jakże tam paniom gospodarka idzie?... Słyszałem, że panna Zofija sama pracuje?
— Tak, panie, Zosieczka bardzo rano wstaje i sama wszystkiego dogląda.
— Powinszować! powinszować pani dobrodziejce. Ach, święty Józefie! taka córka to skarb, jak przytomnej śmierci pragnę! ale, oddając zasłużone pochwały — nie wiem, jakby rzec można, czy ciężar nieograniczonych zadań...
— Nie będzie za wielki na moje ramiona — dokończyła Zosia — co prawda nie mam się wcale za Samsona, ale nie jestem także muchą bezsilną — w każdym razie robię co mogę.
— Ślicznie panna Zofija powiada „robię co mogę“ ale co będzie, jak wypadnie robić to „czego nie można.“ To jest drażliwa kwestyjka, kazusik delikatny wprawdzie — ale przykry. Już to wogóle w gospodarstwie bez mężczyzny obejść się nie podobna — żeby chociaż pani dobrodziejko, za przeproszeniem... czapka leżała na stole — to zaraz inny słuch, jak zbawienia duszy pragnę!
Zosia roześmiała się.
— Więc dobrze, kupię czapkę i położę ją na stole... jeżeli ten środek ma być istotnie skutecznym...
— Bez wątpienia, dobra pani, bez wątpienia — ale, pominąwszy ważniejsze kwestyje agronomiczne, są sytuacyje, w których dla kobiety zadanie jest trudne, zwłaszcza, że dziś chłopstwo się rozpuściło jak dziadowski bicz — jak przytomnej śmierci pragnę! Więc cóż pani zrobi w takiej sytuacyi, jeżeli naprzykład wypadnie parobkowi, za przeproszeniem.. dać w zęby.
— Ja uważam, że takie magiczne działanie nie jest koniecznem, — jeżeli służący co zbroi, można go ukarać inaczej, z pensyi mu jakąś sumkę wytrącić — lub nareszcie odprawić go zupełnie...
— Ho! ho! pani łaskawa — już ja na tem zjadłem za pozwoleniem... zęby, i wiem, że bez tej energii gospodarstwo nie wesoło będzie wyglądać — ztąd też przychodzi mi na myśl pytanie — dla czego pani dobrodziejka nie odda swej fortuny jakiemu porządnemu człowiekowi — z przeproszeniem w dzierżawę?...
— Nikt nam jeszcze tego nie proponował — rzekła Zosia, nie tyle w celu traktowania tej kwestyi na seryjo, ile dla podtrzymania rozmowy, która nie kleiła się jakoś.
— Nie proponował! mój Boże, właściwie możeby kto i zechciał, ależ czy są jakie stałe dochody...
— Jest karczma!
— Matko Boska! czyż to dochód? to ciężar pani dobrodziejko, ciągła reperacyja, a wódki mało odchodzi, chłopi mało piją...
— To lepiej przecie...
— Co lepszego? gospodarstwo ma swoje prawa, czem chłop więcej pije, tem propinacyja lepiej stoi. Niech pani dobrodziejka nie przeczy, nikt tak nie kocha moralności ludu jak ja, ale przecież dbałość o dochód to rzecz naturalna. Zdaje mi się, że macie panie i młyn...
— Jest, panie, i bardzo dobry nawet.
— Chryste Jezu! gdzie pani widziała dobry młyn? To plaga fortuny, jak przytomnej śmierci pragnę. Jak zawóz jest, zboża do mielenia dużo, to wtenczas wody brak; a gdy wody obfitość, to znów nie ma co mleć. Groblę potrzeba ciągle naprawiać, koszt ponosić, a z tymi młynarzami! panie odpuść co to za szkaradny gatunek ludzi!... Każdy z nich Pana Boga nawet okpi, nietylko zwykłego człowieka. To kłopot tylko... istny kłopot panno Zofijo. Inwentarz panie mają podobno niezgorszy.
— Tak jest, trzydzieści krów...
— Boże wielki, trzydzieści krów! cóż to za ambaras.
— Ojczulek miał zamiar dokupić jeszcze więcej.
— Złoty człowiek — jak mi Bóg miły — szanowałem go i czciłem, pani dobrodziejko — ale aż trzydzieści krów.
— Cóż w tem złego?
— Ach pani najszanowniejsza, jaki to ciężar. To wszystko trzeba przelatować, przezimować, utrzymać pastucha — a pachciarz! pachciarz jeden masę pieniędzy kosztuje — w rezultacie zaś krowa z przeproszeniem... zdycha i masz całego zysku kilka rubli za skórę! To samo pani dobrodziejko koń, to samo owca... Cóż ten dzierżawca nieszczęśliwy uczyni, jak mu to wszystko zmarnieje — zkąd zapłaci podatki — towarzystwo, procenta i ratę dzierżawną? pozostaje mu na to wszystko ziarnko.
— No, to przecież coś znaczy...
— To pani dobrodziejko tak znaczy, że na suchy rok nie ma co zbierać — a na mokry także nie ma się po co schylać, to znaczy, że jeżeli pięknie powschodzi, to w Czerwcu grad wytłucze, a jak nie wytłucze, to w żniwa przyjdzie flaga i z przeproszeniem wszystko zgnoi, jak szczęśliwej śmierci pragnę.
— Więc w takim razie pan dobrodziej uważa że zupełnie gospodarować nie warto.
— Ale owszem, pani, warto — tylko nie na dzierżawie, bo co dla właściciela jest tylko niepowodzeniem, to dla dzierżawcy całkowitą zgubą i dla tego, uważa pani dobrodziejka, wielkich rzeczy za dzierżawę Dąbrówki nie można się spodziewać — chyba, żeby się znalazł człowiek z poświęceniem, który zaryzykowałby całe swoje mienie — jedynie dla tego, aby przyjść z pomocą rodzinie, którą kocha — którą panie dobrodzieju, iż się tak wyrazić ośmielę — szanuje — i który byłby najszczęśliwszym, gdyby mógł z nią wejść w nieco bliższe stosunki.
Obie panie milczały — gość, nie bez pewnego zakłopotania usiłował dokończyć myśl rozpoczętą.
— Radbym jednak wiedzieć, co by szanowne panie powiedziały, gdyby się taki człowiek znalazł, gdyby naprzykład powiedział: — oto moje serce pełne najlepszych chęci — oto mój majątek wcale nie lada jaki — przychodzę was ratować, z warunkiem.
Zosia przerwała tę tyradę.
— Nie kończ pan, rzekła — nie potrzebujemy znać warunku, ponieważ nie przyjęłybyśmy propozycyi ewentualnego dobroczyńcy. Zbyt jesteśmy ubogie, żebyśmy mogły godnie wynagrodzić wielką ofiarę serca; za bogate znów byśmy potrzebowały tak wielkiej jałmużny jak cały majątek tego pana — widzi więc szanowny pan dobrodziej, że tego rodzaju tranzakcyja nie ma żadnych szans powodzenia.
— Ślicznie pani przemawia, prawdziwe perełki sypią się zamiast słów! dla mnie osobiście to rozkosz, jak przytomnej śmierci pragnę — ale dla pań to może kwestyjka bytu.
— Niepotrzebnie się pan troszczy.
— Chrześcijaninem gorliwym, pani dobrodziejko, jestem, dłoń pomocy podać chciałem.
— Ach! więc to pan!
— Tak, pani to ja wzgardzony — ale wytrwały; nawet chcąc paniom oszczędzić wielu przykrości wdałem się już w interes, na którym materyjalnie grubo stracić mogę.
— Pan?
— Tak jest ja, mogę bardzo grubo stracić — ale tem się pocieszam, że mi moja strata, tam w górze policzoną będzie.
— Mówisz pan zagadkami — a przyznam się, że nie mam daru domyślności.
— Będę więc jasnym, kiedy panie rozkażą.
— Ależ prosimy, najmocniej prosimy.
— Świętej pamięci nieboszczyk pan Jan, którego tak wysoko poważałem i czciłem, nie był jednak bardzo, że się tak ordynarnie wyrażę, biegłym w rachunkach... przejęty głównie myślą o edukacyi, panie dobrodzieju dzieci, co jest rzecz śliczna! — wplątywał się po trosze w interesa z przeproszeniem... żydowskie, co znowuż jest rzecz brzydka.
— Ależ na miłość boską! cóż to wreszcie pana obchodzi?
— Obecnie już prawie nic. Com stracił, ofiarowałem Panu Bogu, na rachunek szczęścia przyszłego żywota! Święty Józefie! dla miłości bliźniego czego człowiek nie uczyni? chociaż przyznam się paniom dobrodziejkom, że przystępując do interesu, miałem jakieś nieco odleglejsze plany, myślałem, że może dzierżawka Dąbrówki, może wreszcie spełnienie jakichś marzeń dawnych powetuje straty...
— O jakich stratach pan mówi? nic a nic nie rozumiemy pana.
— Ba! a jednak to interes bardzo prosty. — Nie chcąc, żeby żydzi okpiszowscy trapili kochane panie moje, żeby tu najeżdżali i grozili za przeproszeniem pozwami, ponabywałem od nich kontrakciki, rewersiki, kwiteczki i inne zobowiązania nieboszczyka pana Jana, którego przecież tyle szanowałem i czciłem...
— Któż upoważnił pana do tego kroku?
— Serce, pani dobrodziejko, serce miękkie jak z przeproszeniem wosk! Tylko ono popchnąć może człowieka do zrobienia kroku, który finansowo rzecz biorąc, prowadzi do niezawodnej straty, a suma ogólna jest proszę pani poważna...
Pani Janowa poruszyła się gniewnie.
— Niech się pani dobrodziejka nie unosi, bo że ja jestem człowiek delikatnego serca i wielkiej z przeproszeniem głupoty, pani nic a nic na tem nie traci, owszem, zyskuje pani i znacznie.
— Zdaje się, że jedynym naszym zyskiem z tego powodu jest szczęście oglądania szanownego dobrodzieja tutaj...
— O prześliczna w złośliwości, a złośliwsza jeszcze w prześliczności swojej panno Zofijo! nie pojmuje pani do czego zmierzam. Żem ja stary z przeproszeniem... osioł, ale gorliwy chrześcijanin, wykupił te rewersiki, kontrakciki i kwiteczki nieboszczyka, którego tyle szanowałem i czciłem, to rzecz moja... Samarytanin był także, z przeproszeniem, litościwy i za to stoi o nim w piśmie, jak przytomnej śmierci pragnę! ale czy panie zechcecie mi zwrócić wydaną sumkę i to dosyć okrągłą, to znowuż inna kwestyja.
Judaszewski wiedział doskonale, że słowa jego wywołają oburzenie ze strony tych uczciwych i szlachetnych kobiet, a o to mu właśnie dla przeprowadzenia interesu chodziło.
— Za pozwoleniem pani dobrodziejko — ciągnął dalej — pani dobrodziejka jest w zupełnym porządku, jest nominalną i faktyczną właścicielką majątku i niema zasady do płacenia tych tam, z przeproszeniem, kwiteczków nieboszczyka, którego tyle szanowałem i czciłem.
— O! dość tego, mój panie! — zawołała wdowa prostując się dumnie, ja nie pozwolę, aby ktokolwiek śmiał zrobić zarzut jaki cieniom męża mego, na tem nazwisku uczciwem nie może ciężyć żadna plama, zobowiązania męża wypełnię święcie, choćby kosztem utraty tego ostatniego kawałka ziemi, jaki nam pozostał!
— Święte słowa! złote słowa najszanowniejszej pani dobrodziejki... jak śmierci przytomnej pragnę! ale słowo, choćby złote nawet, dźwiękiem jest tylko pustym i wiatrem, jak mówił pewien uczony komornik.
— Więc czegóż pan chcesz, jeżeli moje słowo nie wystarcza.
— Boże miłosierny! czego ja mam chcieć? ja nic nie chcę, możemy jeszcze pomówić i o dzierżawce i o...
— O niczem więcej, mój panie — przerwała zniecierpliwiona Zosia.
— To czas pokaże, pani dobrodziejko, czas, który jest najlepszym lekarzem od złości i niewdzięczności ludzkiej nawet — a tymczasem ja nic nie żądam, tylko żeby mi dla pamięci, pani dobrodziejka, dała jaki za pozwoleniem... skrypcik! ale to jedynie dla pamięci.
— Dobrze, mogę podpisać w tej chwili nawet.
— Miły Jezu! co to za serce złote! jaka chrześcijańska uczynność! ręczę, że pani dobrodziejka pomyślała w tej chwili, że trzeba podpisać, bo dlaczegóż ten poczciwy Judaszewski, ten z przeproszeniem... dobry człowiek ma tracić; ale zrobię tu maleńką uwagę, że pani dobrodziejce wszystko jedno czy podpisać tu, czy u rejenta... ja już obstalowałem akcik śliczny — jak śmierci przytomnej pragnę! Niech się pani nie lęka, tam nie ma nic strasznego, tylko pani dobrodziejka przyzna mi prosty dłużek z tytułu pożyczki. Kwiteczki, kontrakciki i rewersiki, którem wykupił, z przeproszeniem... od żydów kosztowały mnie pięć tysięcy dwieście czterdzieści dwa ruble i sześćdziesiąt za pozwoleniem... kopiejek. Kopiejki, procencik i moją fatygę opuszczam. Śmiem tylko prosić o przyznanie mi tego com wydał ze swojej własnej, ciężko zapracowanej gotówki...
— Dobrze — przyznam to panu i akt żądany podpiszę.
— Jezus Maryja! pani dobrodziejka przyzna i podpisze! Święte serce! złote serce! nie żąda mego, z przeproszeniem... upadku!
Dopiero po dwóch tygodniach przyjechał ksiądz Ignacy do Dąbrówki. Mizerny był, bledszy niż zwykle i chmurny.
— Źle jest, mościa dobrodziejko — mówił — źle bardzo. Ja chorowałem trochę, był doktór, zapisywał różne szkaradzieństwa — ale i to mniejsza, podniosłem się jakoś; lecz panie narobiłyście przez ten czas tyle głupstw, że sam nie wiem co dalej będzie. Źle, źle!
— Cóżeśmy właściwie zrobiły? — spytała Zosia, uśmiechając się smutnie.
— Niewiniątko! ona nie wie. Zarznęłyście się tępym nożem, panie dobrodzieju! Kto wam kazał do rejenta jeździć, jakieś akta podpisywać. Na co? po co? nie mogłyście się kogo poradzić przedtem. Ale to tak, po kobiecemu — fiu! bziu! — podpisały i kontente...
— Ależ księże proboszczu, czyż mogłam zrobić inaczej? Czy mogłam nie zaakceptować długów nieboszczyka, żeby taki jegomość mógł szarpać później jego dobre imię!..
— Tak — szlachetnie pani postąpiłaś, to prawda, ale ten akt był potrzebny jak dziura w moście, trzeba było warunki dogodne ułożyć... ludzki sposób wypłaty ustanowić, a zkąd pani za rok weźmiesz tyle pieniędzy?
— Może on zaprolonguje...
— Morze szerokie, mościa dobrodziejko, a ten lichwiarz twardy. Znam ja jego, on was drewnianą piłą piłować będzie, spokoju wam nie da.
— Spróbujemy pożyczyć, szepnęła Zosia.
— I gdzież to pożyczysz, mój śliczny gospodarzu, od żyda? nie wiem czy da taką sumę — a może do księdza starego przyjdziesz? bo mówią, że u niego groszowina się zdybie, ale i u księdza obrzednio. Było, Zosieczko kochana było, ale się zmyło, a z pustego i Salomon nie naleje... Czas dziś ciężki, moje dziecko, o ciężki. Mam ci ja tam jeszcze trochę, ale takiej dużej sumy nie posiadam, chyba żeby mi kto z dłużników oddał... tylko — dodał ciszej — tacy ludzie co płacili długi już pomarli podobno...
Chwilę trwało milczenie, pani Janowa utkwiła oczy w robótkę. Zosia oparłszy głowę na ręku, zamyśliła się smutnie... a na rzęsach jej zadrgała drobna, usilnie powstrzymywana łezka.
Ksiądz chodził po pokoju, kaszląc z lekka. Po chwili zatrzymał się i położył rękę na główce Zosi:
— No, sierotko moja, nie upadaj ty na duchu. Pan Bóg krzyże zsyła, a człowiek jest od tego żeby je dźwigał. Ciężko wam, bo ciężko, a jeszcze i ten liczykrupa tak was podszedł szkaradnie — ale trzeba się krzepić. Jeszcze czas. Tylko się do gospodarstwa wziąść ostro! Bóg da, urodzi się zboże, więc jakiś fundusik wpadnie, resztę skompletujemy dla onego Judasza — niech się nie cieszy przedwcześnie! Zosia, mościa dobrodziejko, — rzekł zwracając się do pani Janowej — jest dziewczyna dzielna, to prawda, ale przy wiośnie nadchodzącej tu jeszcze wam kogoś potrzeba. Ona sobie rady nie da, gdy wypadnie w polu wciąż być, od szkód pilnować, z robotnikami się uganiać — to nie żarty.
— Pan Judaszewski mówi, że potrzeba czapki, żeby na stole leżała.
— Ma racyję, Zosiu, ma racyję, właśnie jużem pomyślał zkąd dla was tej czapeczki dostać — bo to ładna czapeczka będzie, mościa panno!
Zosia zarumieniła się.
— Ręczę, żeś zgadła kogo mam na myśli...
— O nie, ani nawet kuszę się o to...
— No, no... dajmy na to — przywiozę wam jednego bardzo poczciwego starowinę — a co? ale uważam, że pannie Zofii nie podoba się staruszek, hę!? no, nie to nie, no to wam mości dobrodzieju Stasia sprowadzę.
— I mnie ta sama myśl przychodziła do głowy, odezwała się pani Janowa. To jest bardzo dobry, bardzo pracowity chłopiec.
— No, przytem wasz daleki krewny. Sierota, od czwartej, czy nawet od trzeciej klasy szedł o własnych siłach, młodszych, mości dobrodzieju ucząc, jednak szkoły skończył i to bardzo dobrze. Co prawda wyżej się nie kształcił, bo nie mógł, ale czasu nie marnował. Nie jest ci on wprawdzie doktorem filozofii, ale liczy już dziesięć lat praktyki odbytej w doskonałych, wzorowych gospodarstwach, a to nie bagatela.
— Słyszałam, że istotnie dużo skorzystał.
— Ależ, mościa dobrodziejko, to gospodarz całą gębą, a przytem młodość, pracowitość, energija!...
— Czy tylko będziemy mogły wynagrodzić go należycie — zauważyła Zosia.
— Otóż to sęk! mościa panno, toś trafiła dopiero jak kulą w płot! Nie udawaj, że nic nie wiesz, bo mnie starego nie wyprowadzisz w pole... Onby za twoje jedno spojrzenie u żyda siedem lat służył...
Pani Janowa uśmiechnęła się.
— Gdzież to asindźka ucieka? — spytał ksiądz odchodzącej Zosi.
— Herbatą zająć się trzeba — odrzekła wychodząc.
— Zawstydził proboszcz moją jedynaczkę.
— Nic to, pani dobrodziejko nie szkodzi, na to jest młoda, żeby się rumieniła, kochała i uciekała jak kto o nim wspomni. Zwykła to kolej rzeczy na tym świecie. Nie szkodziłoby nawet żeby się te ich marzenia spełniły, wprawdzie chłopak, prócz głowy i dwojga rąk zdrowych, nie ma nic, ale ręce czyste a głowa zacna to pono najlepszy majątek, moja pani.
— Gdzież nam teraz o tem myśleć, żałoba tak świeża, troski ciężkie... niepewność wreszcie, czy zdołamy się utrzymać przy tym kawałku gruntu który mamy.
— Zostaw to pani Bogu i czasowi, a ducha nie trać! Co ma być będzie — tymczasem rąk nie opuszczać, ratować się oszczędnością i pracą, a wracając do chłopca, to wziąść go szczerze pani radzę. Będziecie w nim miały wiernego przyjaciela. Biedactwo to, jak pani wiadomo, matki prawie nie znało, więc będzie się starał w pani ją znaleźć — a że znajdzie, o tem nie wątpię. I gospodarstwo lepiej pójdzie i raźniej pani będzie i bezpieczniej nawet, bo w tych czasach psich samym kobietom na odludnym folwarczku pod lasem nie zupełnie bezpiecznie. Ludzi złych nie braknie, łotrzyków wszelkich moc się włóczy.
— Istotnie, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to nieraz lękałam się o to i dziękowałam Bogu, że nie mamy opinii ludzi bogatych.
— Krótko mówiąc, trzeba się zdecydować.
— Dobrze, niech więc przyjeżdża, jeżeli zechce notabene.
— Ależ ja z nim już dziesięć razy o tej kwestyi mówiłem. On całkiem wolny od świąt będzie i jest do rozporządzenia waszego. Jutro właśnie w tamtą stronę organistę posyłam po ule, których kilka kupiłem to zarazem do Stasia karteczkę poślę, prosząc aby do mnie przyjechał.
We drzwiach ukazała się Zosia, prosząc na herbatę.
Pani Janowa i sędziwy gość przeszli do jadalnego pokoju, gdzie już duży, błyszczący samowar wyrzucał z siebie kłęby pary.
Zosia z właściwym sobie wdziękiem pełniła obowiązki gospodyni i z uśmiechem znosiła przycinki proboszcza.
Ożywiona rozmowa szła o projektach i planach przyszłości; stary ksiądz dodawał energii i nie bez skutku, gdyż blada i ciągle odcieniem smutku powleczona twarz wdowy, ożywiła się nieco. Jakaś nadzieja lepszej doli wstąpiła w jej serce. Zosia zastrzegła sobie, aby przy przyszłej zmianie, nie odbierano jej pracy, którą tak polubiła.
— Chcę się uczyć gospodarstwa koniecznie — rzekła — chcę dokładnie je poznać. Może mi się kiedyś w przyszłości to przyda.
— Słusznie, słusznie mościa panno, odpowiedział ksiądz, tem bardziej, że zamiast starego, zatabaczonego nauczyciela, będziesz miała teraz profesora, który bez wątpienia ponętniej wykładać potrafi i zrozumiesz go prędzej.
— O przepraszam mocno, ja z mojego starego nauczyciela jestem bardzo kontenta i zamawiam sobie na przyszłość te opowiadania zajmujące o cudach przyrody i książki, w które biblijoteka księdza proboszcza tak jest bogatą.
— A jest tam tej bibuły trochę, jest; z historyi dziejów ludzkich i z historyi naturalnej, a trzeba ci wiedzieć, moja ty uczennico śliczna, że obie te historyje są dziwnie do siebie podobne... Weź naprzykład takiego Napoleona, mościa dobrodziejko, czyż to nie dąb? Z małego rósł, mężniał, olbrzymiał, panował nad ludami jak nad drobnym gąszczem, aż piorun go nadłamał pod Lipskiem — a potem, kiedy go gromada drwalów pod Waterloo podcięła, kiedy padał już — to jeszcze miażdżył — a później bezwładny, martwy prawie kolos jeszcze z samotnej wyspy imponował wielkością... A my, Zosieczko, zwyczajni ludzie czyż nie jesteśmy podobni do ziarn, które sam Bóg zasiewa? Jedno kąkolem wyrośnie lub szalejem, inne dobre, doczeka jesieni jako ciężki, poważny kłos pszeniczny... I nas robaki podziemne gryzą i nas grady trzebią i my, podobnie jak rośliny pijemy rosę chciwie i zwracamy głowy ku słońcu — a potem przyjdzie żniwiarz niestrudzony — śmierć i padniemy jak kłosy pod sierpem, kochanie...
— Jak nasz biedny ojciec — szepnęła Zosia.
— To niezłomne prawo natury, podlega mu roślina i człowiek i narody i ludzkość cała; tylko z drobną roślinką czas się prędzej załatwia — z człowiekiem dłużej nieco bawić się musi, a o narody i dzieje — zęby sobie szczerbi... Wiesz Zosiu jak bardzo książki lubię, może za wiele czasu poświęcam tej namiętności, może, wejrzawszy bliżej, dzieje się to z krzywdą moich najpierwszych obowiązków — ale powiadam ci dziecko, że nad wszystkie księgi pisane, głębszą, mędrszą i bardziej nauczającą jest żywa księga przyrody. W niej jeżeli szukać zechcesz, znajdziesz wiele zadziwiająco mądrych i pouczających rzeczy...
— A jednak człowiek usiłuje wolę swą despotyczną i w tym świecie cudów zaprowadzić.
— Nie, on tylko korzysta ze znajomości praw przyrody i usiłuje je wyzyskać. Kultura przez niego zaprowadzona, to niby coś w rodzaju cywilizacyi. Ot, patrzno na odłóg dziki, nieorany nigdy — ileż tam typów: trawa, krzaki, kwiatki, osty, badyle, wszystko rośnie swobodnie, rozwija się jak chce, jedno drugie rabuje, niszczy lub wspiera; a rzuć okiem na łan pszenicy, czy nie przypomni ci on cywilizowanego narodu. Wszystko równe, jednakie, podobne do siebie. Porządek w tem już widzisz i harmoniję, wybitne cechy indywidualne zacierają się, a co szkodliwe nie ostoi się tam, bo kultura wynalazła pielenie.
Długo się ksiądz Ignacy rozwodził na ulubiony temat.
Odnalazł w świecie roślinnym typy do ludzkich podobne: wskazał silnych i słabych, złych i dobrych, ofiary i wyzyskiwaczów, pasożytów i próżniaków, mówił o tych roślinach wiotkich a pnących się w górę, które się wznoszą tak szybko, a po pierwszym lepszym przymrozku spadają na dół, lub też zapomniane, marnie wiszą kawałkami na pniach obcych, jak strzępki świetnej sukni, co jaśniała przez chwilą na balu — a potem poszła na świecie.
Zosia chcąc dłużej staruszka zatrzymać, przyniosła buteleczkę starego miodu, którym ksiądz Ignacy nie gardził, tem więcej, że był to jego własny wyrób, z którego corocznie cząstka jakaś, jako podarunek dostawała się do piwnicy pana Jana.
Ani się spostrzeżono kiedy czas przeszedł, a gdy stary zegar z kukułką jedenastą wydzwonił, ksiądz Ignacy zerwał się szybko, pożegnał się z paniami i pośpieszył co prędzej do swojej dryndulki, która już od godziny przed gankiem czekała.
Stary Mateusz, stangret proboszcza, już od lat czterdziestu podobno, aż się zadziwił, że pan jego tak długo bawił w gościnie i nie powstrzymał się od udzielenia księdzu delikatnej admonicyi.
— Jegomość — rzekł odwracając się z kozła, gdy już wyjechali za bramę, zawdy powiadają, że sen mara próżna — a dla tego jenszy sen będzie prawdziwy.
— Cóż ci się tam znów przyśniło?
— A śniło mi się, żeśmy się z jegomością topili.
— No więc cóż?
— A i cóż! dycht myślałem, że już dziś utoniemy w Dąbrówce.
Ksiądz się rozśmiał.
— Bo przez urazy jegomości — dodał Mateusz — to nie pasuje nawet tak balować na starość. Kto zaś widział? czy my to takie młodziki do zabawy?
Ale proboszcz już tej uwagi nie słyszał, przyszła mu na myśl racławicka bitwa, szczegóły jej rozpamiętywać zaczął i o Bożym świecie zapomniał.

. . . . . . . . . . . .

Rosła przed dąbrowieckim dworkiem na wzgórzu, lipa stara, rozłożysta, której konary potężne dźwigał pień tak gruby, że go ledwie dwóch ludzi objąć mogło.
Ta prababka, której metryka ginęła w wieków pomroce, rzucała podczas zachodu słońca cień ogromny i zielonej barwie trawników nadawała tony ciemniejsze.
Czasem udało się promieniom słonecznym wtargnąć w gęstwinę jej liści, a wtenczas migotliwe plamy złote ślizgały się po główkach kwiatów i trawie. W Lipcu na gałązkach lipy siadały pszczół gromady i uwijały się z brzękiem głośnym po listkach jej i kwiatach. Mnóstwo ptasząt drobnych, świegotliwych, wesołych, szukało schronienia w jej rozłożystych konarach — a ludzie przychodzili tu szukać miłego wypoczynku i osłony przed palącemi promieniami słońca.
Tu zazwyczaj wieczorem zgromadzało się szczupłe gronko mieszkańców dworku — tu pani Janowa lubiła siadać z robótką.
Lipa stała na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na pola pokryte dojrzałemi kłosami, na łąki, na których już wysokie stogi stały. Ztąd widać było rzekę wijącą się wśród błonia i młyn i wioskę rozrzuconą wśród ogrodów, a cały ten obraz miły, sympatyczny, pełen balsamicznej woni i powietrza, zamykała rama lasów sosnowych, od których tła czarnego odskakiwała blada zieleń brzóz.
Pani Janowa nieraz długo wpatrywała się w ten obraz i znajdowała w nim coraz nowe, coraz piękniejsze a milsze jej sercu widoki.
Dostrzegła wysmukłą postać Zosi w szerokim kapeluszu słomkowym, widziała chłopców swych ze szkół przybyłych jak się uwijali między żeńcami, jak podrzucali snopki na szerokie, drabiniaste wozy.
Co to za rozkosz dla nich kołysać się na wysokiej furze naładowanej snopami, która ciężko, powoli, przechylając się z boku na bok na każdym wyboju lub rowku jak kaczka, toczyła się majestatycznie ku stodole. A gdy im się podrzucanie snopków sprzykrzyło, to biegli na łąkę i całemi garściami rwali niezapominajki dla Zosi, lub też do lasu biegli po jagody czerwone, albo jerzyny rosnące tam gęsto.
Używali wakacyjnego szczęścia w całej pełni, chciwie wciągali w płuca zdrowe balsamiczne powietrze, a wszędzie pełno ich było.
Ledwie, że przyjechali, już byli w stajni, oborze, owczarni, już cieszyli się z młodych cielątek i źrebiąt, już opłakali starego psa Kruczka, który był taki mądry, że omało nie przemówił — i pomimo swej mądrości zdechł biedaczysko niedawno.
Używała dziatwa swobody w całej pełni. Las, ogród, pola, wonna łączka, rzeczka z orzeźwiającą kąpielą wabiły ich i nęciły ku sobie.
Matka patrząc na dzieci, mając je przy sobie, odżyła. Żal po ciężkiej stracie ukoił się nieco i zdrowie zaczęło powracać. Już kilka razy odbyła dalszą wycieczkę w pole, już nawet chciała, jak przedtem, objąć zarząd domu i dać wypoczynek córce — ale pracowita dziewczyna słuchać o tem nie chciała. Zaoponowała tak silnie za pomocą próśb, pocałunków i pieszczot — że postawiła na swojem.
Obecne życie Zosi dziwnem wydawało się sąsiadkom niektórym. Te panie i panienki stale uskarżające się na nudy i na los nieszczęśliwy, który je w kwiecie młodości i wdzięków na wsi jak na cmentarzu zagrzebał, nie mogły zrozumieć pracowitej i energicznej dziewczyny. Biedne te „żywcem zamurowane“ istoty ziewały, godzinami całemi przypatrywały się białym swoim rączkom i jak mogły osładzały sobie życie za pomocą spożywania konfitur i przeglądania tygodników poświęconych modom. Wiecznie znudzone i rozmarzone nie rozumiały, jak można przepędzać dnie całe na folwarku, wśród obór, kuchni, ogrodów, wreszcie w budynkach zamieszkałych przez zwierzęta, których sama nazwa ma w sobie coś nieprzyzwoitego.
A jednak Zosia nie przykrzyła sobie tej pracy, co więcej, starała się ją rozszerzyć i zaprowadzić rozmaite nowości.
W zimie jeszcze zwieziono znaczny zapas cegły, a później pan Stanisław sprowadził mularzy i cieśli — i jak tylko dnie sprzyjające robocie nastały, wzięto się do budowy obszernej piwnicy, nad którą stanął schludny i czyściutki domek.
Następnie, kiedy już ten budynek był skończony, zajechały trzy furmanki i imci pan Boruch Lewirant, dotychczasowy pachciarz, z żoną, z dziećmi, stosem czerwonych betów i ruchomości domowych — opuścił Dąbrówkę na zawsze, nie bez żalu zapewne, gdyż jeszcze na wyjezdnem prosił o odnowienie kontraktu.
Kiedy widział, że ten interes jest stanowczo do przeprowadzenia niemożliwy — zapytał:
— Ny, kiedy wielmożna panienka nie ma miłosierdzia nad biednym żydkiem i każe mi sobie wynosić — niech wiem przynajmniej kto tu teraz będzie za pachciarza?
— Na cóż wam ta wiadomość?
— Niech ja wiem kto mnie podkupił — ja jego do rabina zawołam, za co on jest moim wrogiem?
Zosia rozśmiała się.
— On wam bardzo dobrze życzy, Boruchu, mogę wam ręczyć za to.
— Niech moje wrogi mają takie życzenie — to pewnie jaki zagraniczny żyd, nie tutejszy — bo nasze toby sobie bojali zrobić takie podkup.
— Kiedy to wcale nie żyd.
— Ny, to kto un jest?
— To ja jestem właśnie — sama będę pachciarzem.
Żyd aż odskoczył.
— Kikste? wusydues? wielmożna panienka będzie pachciarz? ny — to już świat sobie do góry nogami obrócił — jak ja żyję na świecie i znam tyle obiwatelów, to jeszcze nie słuchałem o takiego pachciarza! Obaczy panienka jaki to kiepski interes, to pfe jest! to żydowski interes, nawet na takie delikatne osobe nie pasuje...
Odjechał tedy Boruch i przez całą drogę użalał się przed żoną i mówił, że już teraz żyć na świecie nie warto, kiedy nawet panny pachciarzom robią konkurencyję.
— Świat sobie przewrócił — szeptał i chwytał ręką za swą długą, kasztanowatą brodę, jakby się chciał dowodnie przekonać, czy ten zły anioł co mu taką psotę wyrządził, nie wdał się w gorsze jeszcze figle i wywracając porządek na świecie, jego Borucha Liweranta nie przemienił w delikatną panienkę...
Ale zły duch nie był tyle srogi i kasztanowata broda w całej powadze i szerokości swojej rozścielała się na piersiach Borucha.
W nowo zbudowanym domku Zosia założyła fabrykę serów.
Fakt ten wywołał w okolicy rozmaite komentarze. Jedni chwalili, drudzy ganili, ksiądz Ignacy winszował, a Judaszewski zauważył przy sposobności, że jest to z przeproszeniem... chimera.
Najlepszą jednak opiniję o fabryce dali kupcy, którzy widząc towar doskonały i nabywany chętnie, płacili dobrze i robili tyle zamówień, że trzeba było na seryjo pomyśleć o powiększeniu obory.
Pan Stanisław tak starał się gospodarstwo prowadzić, ażeby mieć jak najwięcej paszy pożywnej i istotnie bydełko dąbrowieckie było utrzymane prześlicznie, a skutkiem tego i fabryka Zosi coraz to pomyślniejsze przynosiła rezultaty. Lecz nie jedna tylko fabryka była przedmiotem pieczołowitości Zosi. Całe gospodarstwo kobiece kierowane umiejętną a pracowitą dłonią ulepszało się, wzrastało i przynosiło dochody. Zosia na wszystko czas znalazła. Wstawała do dnia, kładła się na spoczynek najpóźniej, ożywiona jedną ideą pracy i przywiązania do rodzinnego zakątka, którego byt zagrożony ratować pragnęła.
Nie będę nużył cierpliwych czytelniczek opisem drobnych szczegółów pracy dziewczęcia, które w tem różnorodnem, drobiazgowem a kłopotliwem zatrudnieniu przepędzało dnie całe, bez wytchnienia, bez wypoczynku prawie.
Czasem dla orzeźwienia się wychodziła w pole na przechadzkę samotną. Czyniła to najczęściej przed zachodem słońca.
Ciężkie kłosy pszeniczne kłaniały się przed nią, ptaki witały ją śpiewem a wietrzyk całował jej twarzyczkę ogorzałą nieco i igrał z włosami wychylającemi się z pod kapelusza; lecz Zosia nie słyszała powitania ptaków, nie zważała na figlarne pieszczoty zefiru...
Obejmowała ona spojrzeniem modrych oczu przestrzeń, szukając czy nie dojrzy gdzie Stasia. Znajdowała go prędko zazwyczaj, patrzyła przez chwilę i powracała do domu, a wówczas na jej twarzy wykwitał lekki rumieniec.
Nie od dziś to już Staś zajmował jej umysł. Zosia pamiętała go jeszcze gdy małem dzieckiem była, a on, już w mundurku szkolnym, do jej rodziców na wakacyje przyjeżdżał. Zawsze był dla niej bardzo dobrym. Obronił ją nawet przed strasznym białym gąsiorem, który syczał groźnie i dziobem czerwonym za sukienkę ją szarpał. Zosia pamięta doskonale tę dramatyczną przygodę z czasów swego dzieciństwa; pamięta jakim dzielnym, śmiałym, bohaterskim wydał jej się ten rycerz w mundurku z błyszczącemi guzami, który z takiem męstwem uderzył na strasznego ptaka.
Kiedy już nieco starszą była, Staś uczył ją różnych bardzo ładnych bajeczek, których mnóstwo na pamięć umiał, a później jeszcze, chociaż już wobec niej był lękliwy jakiś i nieśmiały, przynosił jej najpiękniejsze kwiaty. Nie uczył jej bajeczek jak przedtem, ale za to czytywał głośno wiersze; takie prawdziwe wiersze, co to potrafiły łzy z oczu wycisnąć, albo kazały ukryć twarz w dłoniach i zamyślić się długo, tak długo, że aż mama gniewała się o to. Dziś po kilku latach rozłączenia znowuż znaleźli się przy sobie, ale już nie dzieci. On wyrósł, zmężniał, wypiękniał i spoważniał bardzo, a ona z rumianego cherubinka o włosach barwy złotawej, z wdzięcznej dzieweczki rwącej się do motylów i kwiatów — stała się dziewicą dojrzałą sercem i umysłem.
Dawne wspomnienia odżyły w ich sercach, spojrzenia szukały się nawzajem... kochali się — chociaż ani jednem słowem nie wspomnieli o tem uczuciu.
Bo i na cóż zresztą? Łączyła ich wspólność przekonań, celów, pracy i ta magnetyczna nić sympatyi, która zawięzuje się bezwiednie prawie — a jednoczy na zawsze.
W czystej atmosferze miłości i pracy, wśród nieustannych zajęć mozolnego zawodu, życie ich snuło się jak najpiękniejszy poemat, do którego dzień każdy dorzucał nową, a coraz wdzięczniejszą, coraz bardziej harmonijną zwrotkę.
Był to romans bez wyznań i sentymentalnych westchnień — jak pieśń bez słów, jak harmonijny głos przyrody rozśpiewanej w noc letnią...
Zosia była uczuciowa więcej, serdeczna, on bardziej skoncentrowany w sobie, poważny, a otarty między obcymi w twardej szkole życia. Ona czuła, że w obec celu jej życia, wobec zadania, jakie przedsięwzięła tak śmiało, Staś był jej dopełnieniem, jej siłą. Oboje razem stanowili jedną harmonijną całość.
Rozmowy ich dotykały zawsze kwestyi zewnętrznych tylko — o pragnieniach serca własnych, o uczuciu, które było dla obojga skarbem najdroższym, nie mówili nigdy... Zosia nie była dla niego narzeczoną, a jednak gdyby go los jej wydarł — gdyby ją pozbawił tego przyjaciela i towarzysza pracy — uczułaby się tak samotną — jak wdowa.
Ale precz z taką myślą! na co mówić o grobach, o stratach, gdy słońce jaśnieje w całej pełni porannego blasku i promieniami złotemi zbiera rosę drżącą na trawach i kwiatach.
Na jednych łanach dzwonią sierpy — na drugich już jak bateryje ustawiono ciężkie snopy, w mendle złożone. Taki gwar, ruch i życie na polu!
Gromady wróbli przelatują świergocąc, przepiórka odzywa się gdzieś w jęczmieniu, poważny, jakby zamyślony bocian kroczy po błoniu, a w górze wysoko, wysoko, zawisł jastrząb i bystrem okiem upatruje ofiary.
A kiedy wieczór przyjdzie, ruch i praca ustanie, kiedy bydło z pastwisk powróci, a mieszkańcy dworku zasiądą pod starą lipą-prababką, to już tak spokojnie, tak dobrze w tej cichej Dąbrówce, żeby tam człowiek bodaj całe życie przesiedział!...
Chłopcy, na boku nieco, półgłosem układają program dnia jutrzejszego, starsi gwarzą, proboszcz częsty gość w tym domu, dowcipkuje, lub spiera się ze Stasiem o jaką gospodarską kwestyję, a na tle tych głosów różnorodnych brzmi srebrzysty, wesoły śmiech Zosi.
Bo Zosia śmieje się teraz często...
Wiatr łagodny kołysze zlekka gałązki lipy starej, komary brzęczą w powietrzu — tak jest spokojnie, tak cicho.., tylko od strony Zarwańca ukazuje się chmura czarna, czasem błyskawica prześliźnie się po niej jak wąż złoty, lub też mignie bladem, jakby fosforycznem światłem — a trudno ją zrozumieć, czy pogodę zapowiada, czy burzę?...
W Zarwańcu, siedzibie pana Judaszewskiego... świeci się jeszcze.
Mała, kopcąca lampka rzuca światło niepewne na łysinę jego, nachyloną nad stołem. Przed nim kalendarz otwarty, w którym dnie już ubiegłe wykreślone są czarnym atramentem.
Stary notuje coś troskliwie w dużej księdze, robi jakieś obliczenia, ale snać już go ta praca męczyła, bo wstał, wyprostował grzbiet zgięty, otworzył okno i pełną piersią powietrza zaczerpnął.
Chudy, zjeżony, w popiele utarzany kot wyskoczył z pieca i mrucząc, o nogę swego pana ocierać się zaczął — ale pan snać ważniejszemi sprawami zajęty, nic na te przymilenia nie zważał — patrzył tylko, a mówił coś niewyraźnie do siebie.
Świderkowate spojrzenie jego biegło w stronę Dąbrówki, na ustach wąskich a zaciśniętych silnie igrał ironii pełen uśmiech.
— Pięknie, pięknie — mówił do siebie — wiedzie się tym babom w Dąbrówce, ale do czasu ładna panno Zofijo, do czasu!... przypomnę ja ci jeszcze żeś odrzuciła moją szlachetną, za pozwoleniem... miłość!
Przeszło dwa lata, a przez ten czas nic się nie zmieniło w programie codziennych zajęć mieszkańców Dąbrówki.
Młodzi pracownicy nieodstępnie, z energiją trwali na stanowiskach, a co komu z podziału pracy wypadało, to wykonanem było sumiennie, z punktualnością zegarka. Zosia nie odstępowała swej fabryki, ogrodu i gospodarstwa kobiecego, które podniosła znakomicie i znaczne z niego ciągnęła dochody, a jej towarzysz lat dziecinnych wytężał wszystkie siły swej inteligencyi i energii, aby doprowadzić folwarczek do kwitnącego stanu.
Zagon ojcowski, z umiejętnością i zamiłowaniem uprawiany, pokrywał się corocznie bujnym plonem i sowicie wynagradzał pracę podjętą dla niego — a jednak smutek gościł w tym cichym i spokojnym zakątku.
Pani Janowa stała się małomówną i milczącą prawie, a na czole Zosi w tem miejscu, gdzie się brwi schodzą, rysowała się zmarszczka świadcząca o jakiejś trosce ciężkiej. Na ogorzałej twarzy Stasia rzadko można było uśmiech zobaczyć, a nawet ksiądz Ignacy, zawsze wierny w doli i niedoli przyjaciel, sposępniał i zamyślał się długo.
Pod lipą wieczorami nie brzmiał śmiech wesoły, ale naradzano się poważnie, raz nawet adwokat z miasta przyjeżdżał i przez kilka godzin rozpatrywał jakieś papiery.
Staś także kilka razy do miasta wyjeżdżał, a panowie Zelman i Jankiel, dwaj kupcy i potentaci zbożowo-finansowi z miasteczka, kilkakrotnie odwiedzali Dąbrówkę i odbywali dość długie konferencyje, jak się zdawało nie uwieńczone jednak skutkiem dość pomyślnym.
Przyjeżdżał tu także parę razy chłopak z Zarwańca i przywoził liściki różowe, wykaligrafowane ślicznie, w których było pisane o czasach ciężkich chrześcijańskiej miłości bliźniego i o sentymentach tak głębokich a czułych, że należało tylko je przyjąć, żeby zamiast procesu zakwitnęła złota zgoda na całe życie, na wieki.
Zosia mięła te karteczki w drobnej, konwulsyjnie zaciśniętej rączce i rzucała je w ogień, a chłopak usłyszawszy, że odpowiedzi nie będzie, pędził na chudej szkapie z powrotem, aby zniecierpliwionemu panu swemu zdać raport z niefortunnej misyi.
Bez wątpienia, że gdyby wszystko szło trybem zwykłym, normalnym, gdyby nie klęski jakie w ciągu dwóch lat ubiegłych spadły na Dąbrówkę, to imci pan Judaszewski, byłby już odebrał swoją należność — a tem samem nie potrzebował psuć różowego papieru i fatygować zasmolonego chłopaka, który był jednocześnie stangretem, lokajem, ogrodnikiem, strzelcem i posłańcem swego chlebodawcy.
Niestety, gospodarstwo ma tę właściwość smutną, że pomimo najusilniejszej pracy i staranności — nigdy nie można na pewno przewidzieć rezultatu. Jeden wypadek losowy, kaprys temperatury — obraca w znacznej części wniwecz długoletnie usiłowania rolnika...
I w Dąbrówce tak było.
Pewnej nocy zimowej, nagle zrobiło się jasno i nim się ludzie zerwać zdołali, już jedna stodoła, pełna nieomłóconego jeszcze zboża, stanęła w płomieniach. Pani Janowa omdlała z przerażenia i padła w objęcia córki — a Staś na czele parobków, fornali i nadbiegłych ze wsi chłopów — rzucił się na ratunek...
Była to straszna chwila. Zdawało się, że wszystkie zabudowania z dymem pójdą — ale przytomność i energija Stasia — gorliwość służby i włościan, którzy z dąbrowieckim dworkiem zawsze w najlepszych byli stosunkach — zdołały ograniczyć klęskę...
Na dachach innych budowli siedzieli ludzie, polewali je wodą i zmiatali spadające iskry — ocalały więc stajnie, obora, spichlerz i druga stodoła, — ofiarą ognia zaś padł tylko jeden budynek, ale zawierający w sobie niemal połowę całorocznych zbiorów.
Zkąd się wziął ogień, jak zwykle nie wykryto, chociaż nie ulegało wątpliwości, że był podłożony umyślnie.
Kiedy nad ranem, gdy już niebezpieczeństwo całkowicie minęło, a ludzie zajęci byli dogaszaniem tlejących jeszcze i dymiących zgliszczy, Staś przyszedł do pokoju, gdy stanął w podartem i zmoczonem ubraniu, z pokrwawionemi rękami i czarny od dymu i sadzy, Zosia ujęła dłoń jego obydwoma rączkami i uścisnęła ją długo i serdecznie, poczem oboje zwrócili się do matki aby ją pocieszyć. Oboje kłamali poczciwie, utrzymując, że straty są bardzo nieznaczne i że je będzie można prędko powetować.
Wiedzieli jednak dobrze, że jest inaczej, że ten niespodziany, niewiadomo przez jaką zbrodniczą rękę podłożony ogień, zniweczył znaczną część ich pracy i że naruszy kapitalik z takim trudem zebrany na opłacenie długu.
Budynek był ubezpieczony bardzo nizko, zboże w części tylko, tak, że zaledwie połowa wartości się zwróci, przytem spłonęła młocarnia nowa prawie, dość kosztowna, a jak w tej porze koniecznie potrzebna.
Zosia z przerażeniem ujrzała, że ten fatalny wypadek cofnął ją znacznie na drodze, po której z taką pracą, z takiem zamiłowaniem szczerem kroczyła. Ujrzała, że jej najpiękniejsze nadzieje zniweczone, to też, piękne jej oczy łzami zaszły... załamała ręce i wybuchnęła płaczem.
— Łzy nas nie zbawią, Zosiu — szepnął cicho pan Stanisław, ujmując jej rękę — lepiej obliczmy nasze siły i zobaczmy czem rozporządzamy? Ja jeszcze przed południem wpadnę do lasu, wybiorę i ocechuję drzewo, które natychmiast zwozić każemy, a na noc pojadę do miasta, aby przyśpieszyć wypłatę za pogorzel... Jeszcześmy nie zginęli zupełnie — mamy przecież starą stodołę. Za trzy, cztery dni najdalej stanie w niej nowa młocarnia. Te opalone słupy i głownie zaraz co najprędzej uprzątnąć każę, żeby was nieraziły swym niemiłym widokiem, żeby nie przypominały klęski. Tylko silną bądź Zosiu, nie poddawaj się zmartwieniu.
— Masz słuszność — rzekła ocierając łzy — my nie możemy płakać? nie, jam już spokojna — i silna jak przedtem.
Obliczyli kasę, ułożyli plan dalszego postępowania i w kilka godzin po wypadku tak groźnym, robota szła już zwykłym trybem.
Parobcy i fornale rozbierali zwęglone resztki, Zosia była w fabryce, a w lesie gajowy znaczył toporkiem sosny, które Staś wybrał na nowy budynek. Nazajutrz już rozlegał się łoskot siekier i trzask łamiących się gałęzi, już kilku ludzi obrabiało kloce a tracze ustawiali swój niewymyślny warsztat.
Staś na noc pojechał do miasta — i po kilku dniach nie było prawie śladu pożaru, a w starej, ocalonej stodole warczała nowa młocarnia...
W tym czasie pani Janowa otrzymała pierwszy bilecik od Judaszewskiego.
Była w nim kondolencyja wyrażona i współczucie z powodu nieszczęśliwego wypadku, narzekania na czas niepoczciwy i ludzi złych, w obec których nikt swego mienia pewnym być nie może, wreszcie zapewnienie, że jego oczy zalewają się łzami gorzkiemi na myśl, że to nieszczęście zdarzyło się akurat wtenczas, kiedy nadszedł termin wypłaty jego maleńkiej należności.
W odpowiedzi na ten memoryjał wystylizowany bardzo pracowicie — pojechał Staś do Zarwańca, z propozycyją zapłaty połowy długu i z prośbą ażeby pozostałej części, wziąwszy ma się rozumieć procent, nie wymagał w tej chwili.
Stary wzdychał, ubolewał, rad był bardzo, że pan Stanisław sam się pofatygował do niego, nawet go jakąś szkaradną herbatą częstował — ale o przyjęciu połowy kapitału słuchać nie chciał.
Bolało go to, że ich odrazu złamać nie może, że pomimo klęski jaką przeszli mają jednak kapitalik jakiś — własny, zapracowany; bo gdyby pożyczyli, to onby wiedział o tem doskonale od żydków, z którymi miał nieustanne konszachty.
Bolało go to podwójnie, raz że plany jego krzyżowały się przez to, a po drugie, że zazdrościł powodzenia Dąbrówce. Nieraz myślał ze złością, że tam gospodaruje dzieciak jakiś i dziewczyna i mają dochody, a on taki skąpy, taki sknera, który zanim grosz wyda to go siedem razy obejrzy, niema ze swego Zarwańca literalnie nic — i gdyby nie geszefciki pieniężne, z których zyski ciągnie — to musiałby wejść w długi...
— Panie Stanisławie dobrodzieju, mówił, odpowiadając na propozycyję Stasia — nie znasz mnie! Moja, za pozwoleniem... szlachetność zabrania mi przyjąć tych pieniędzy — zwłaszcza obecnie, gdy was nawiedził ogień. Ach święty Józefie! jak zobaczyłem w nocy łunę nad Dąbrówką, tom myślał, że się za przeproszeniem pana dobrodzieja... rozpłaczę, jak śmierci przytomnej pragnę! Taka była duża, czerwona łuna... okropność!
— Dziękuję panu bardzo za współczucie, okazane paniom z Dąbrówki, lecz sądzę, że ono nie powinno przeszkadzać panu w przyjęciu połowy długu, którą zapłacić jesteśmy w każdej chwili gotowi. Zresztą sam pan powiada, że czas ciężki — może być więc, że panu także gotówka jest teraz potrzebna...
— O panie! komu to dziś gotówka nie jest potrzebna? ale serce! serce z przeproszeniem mieć trzeba! Państwo teraz odbudowywać się musicie — nie miałbym więc tego, jakże się tam zwie... sumienia! żeby was teraz ogałacać i zasmucać tę śliczną pannę Zofiję...
— Ale w każdym razie spodziewam się, że raczysz pan przyjąć procent od długu, który tak łaskawie prolongujesz.
— Panie Stanisławie dobrodzieju! mylisz się. Czyżbym ja wymówił taki brzydki wyraz, jak za pozwoleniem... prolongacyja? Ja nic nie prolonguję, wcale nie prolonguję... bo ja nie jestem żyd... procentu także nie biorę, bo jakbym brał, tobym prolongował, a już miałem honor panu oświadczyć, że ja nie prolonguję...
— Jakto? przecież przed chwilą powiedziałeś pan, że nie naglisz o zapłatę.
— Tak jest, nie naglę i czekam, uważa pan dobrodziej; mam miękkie z przeproszeniem serce i czekam — ale to nie znaczy, że prolonguję. Nie, panie Stanisławie, to ogromna różnica — racz pan oświadczyć paniom, że ja tylko czekam.
— Więc właściwie skutek mojej misyi jest żaden?
— Ależ ogromny skutek! jak szczęśliwej śmierci pragnę, ogromny! Czegóż pan chcesz więcej? ja czekam i proszę pana oświadczyć pannie Zofii, ale koniecznie samej pannie Zofii, że ten z przeproszeniem... poczciwy Judaszewski czeka — że zawsze czeka i czeka!...
Czekał też istotnie — licząc na to, że może młodzi gospodarze zaoszczędzony kapitalik włożą w nowe budowle lub w przedsiębiorstwo jakie, lub wreszcie, że przyjdzie klęska nowa i wydrze im ten zapas, który zgromadzić zdołali.
Nie długo nawet czekał.
W pierwszych dniach Czerwca, kiedy zasiewy zapowiadały się świetnie, a nawet budziły podziw sąsiadów, nad Dąbrówką przeciągnęła chmura czarna, w której huczało złowrogo. Jeden i drugi grzmot wstrząsnął powietrze, zerwał się wicher straszliwy i grad uderzył z całą siłą...
Trwało to kwadrans najwięcej, potem wiatr chmury rozpędził, słońce zajaśniało znowu w całym blasku — ale łan najpiękniejszej pszenicy zniszczony został do szczętu...
Oto przyczyna, dla której w Dąbrówce tak smutno, dlaczego odbywają się narady, a Staś jeździ z jakiemiś papierami do miasta.
Judaszewski zawiedziony zupełnie w swych nadziejach co do Zosi, otrzymawszy od niej ostrą i stanowczą odprawę, rozpoczął proces ze wszelkiemi szykanami, na jakie się jego dobrze już wyćwiczony w takich zapasach dowcip mógł zdobyć.
Była to kampanija na całej linii, podjęta właśnie w czasie, kiedy nieprzyjaciel najmniej mógł być przygotowanym do odparcia ataku.
Judaszewski ręce zacierał z radości, teraz był w swoim żywiole — ruszał się, krzątał, odmłodniał prawie! O mało nie zajeździł swych szkap wygłodzonych, które trawą tylko i świeżem powietrzem żyć musiały — a jeździł do miasta i przed każdym adwokatem, piszcząc i płacząc, przedstawiał się jako ofiara bezinteresownego poświęcenia, ofiara wyzyskana haniebnie.
Siedmiu obrońców znudził śmiertelnie opowiadaniem długiem a szerokiem o swojej ciężkiej z przeproszeniem... krzywdzie, aż nareszcie trafił na jednego, który mu się wydał najmądrzejszym i najbardziej w prawie biegłym — gdyż najtaniej podejmował się obrony...
Rozpoczął się tedy atak gwałtowny, w obec którego mieszkańcom Dąbrówki wypadało się bronić dla zyskania na czasie jedynie.
Judaszewski przeklinał prawo, to szkaradne prawo cywilne, nie pozwalające wierzycielowi zjeść dłużnika na surowo — lecz podające mu go z różnemi przyprawami, których przygotowanie wymaga pewnego czasu.
— Co to za głupi wynalazek ta z przeproszeniem hypoteka! — mówił do siebie — nic szkaradniejszego, jak śmierci przytomnej pragnę! Dłużnik może się wykręcać jak za pozwoleniem... piskorz — tyle czasu! tyle czasu! Nie masz to jak weksel, to mi interes! nie płacisz kochanku dziś, dziś protestuję — za trzy dni mam wyrok i jużem cię z przeproszeniem... zgryzł. Szkoda, że ta nasza goła szlachta nie należy do klasy handlującej... ale nic, to nic — ja poczekam... i Dąbrówkę kupię, jak śmierci przytomnej pragnę! i to bydełko śliczne i budyneczki eleganckie i ową za pozwoleniem — fabryczkę, wszystko kupię — dalibóg kupię!
I śmiał się stary szkaradnie, szczerząc żółte zęby, a tak gestykulował, tak się kręcił na bryczce, że aż Wojtek oglądał się z trwogą i miał wielką ochotę zeskoczyć z kozła i umknąć gdzie w las, gdyż myślał, że jego pana złe chyba opętało...
Nie ograniczał się jednak Judaszewski na samym tylko procesie, lecz namawiał i posyłał różnych żydków z propozycyjami zaciągnięcia pożyczki, lub sprzedaży spodziewanych zbiorów, ale na takich warunkach, których przyjęcie byłoby rzeczywistą zgubą.
Raz nawet przysłał jakiegoś pana Gotlieba, który oświadczył chęć nabycia Dąbrówki i nawet gotów był wcale niezłą cenę ofiarować, ale Zosia słyszeć o tem nie chciała.
Im ciężej jej było, im trudniej, im więcej przeszkód gromadziło się na wytkniętej drodze, tem bardziej przywiązywała się do tej ziemi ojcowskiej — do tego zagonu, z którego i ludzie źli i klęski i niepowodzenia koniecznie wyzuć ją chciały...
Sprzedać ów domek nizki, ale droższy nad wszystko — tę starą lipę i ogród i pola żyzne! upaść w walce, ustać w pracy i wegetować później na bruku, przejadać resztki tej, od lat tylu przez ojców i dziadów uprawianej roli — to niepodobna! nie sposób!
Kryzys tylko przetrwać trzeba. Wszak nie corocznie grady miażdżą zboże, nie zawsze krwawa łuna ma świecić nad nami.
Bóg zsyła pioruny i burze, ale on też daje słońce i rosy ożywcze, a każdy dzień pracy, każda nie strwoniona godzina, nie ginie bezpowrotnie, lecz nowe siły przysparza.
Właśnie dziś był list od adwokata, dawnego a serdecznego przyjaciela nieboszczyka pana Jana, list napisany jasno, treściwie i przedstawiający stan rzeczy we właściwem świetle. Donosił on, że jest jeszcze kilka miesięcy do ostatecznego terminu, który może być groźnym; przez ten czas należy sumę potrzebną skompletować i zapłacić, gdyż dalsza zwłoka narażałaby tylko na niepotrzebne koszta.
List ten dodał cokolwiek otuchy Zosi, zmęczonej ciągłym niepokojem i trwogą.
Trzy miesiące kawałek to czasu.
Ażeby odświeżyć trochę stroskaną głowę, Zosia zarzuciła lekki szalik na ramiona i wyszła w pole.
Był prześliczny wieczór czerwcowy, przed godziną lekki deszczyk spadł, zieleń pól jaśniała świeżością, powietrze przepełnione było rozkosznym aromatem.
Zadumana, szła wązką dróżką wśród pól, w stronę lasu. Z jednej i drugiej strony dróżki wznosiły się zielone ściany żyta kołyszące się lekko.
Zosia szła długo, tak długo iż nie spostrzegła nawet, iż już jest na szerokim gościńcu pod lasem.
Zamyśliła się i nie dziw, bo było o czem: matka niedomagająca, wrażliwa, każde zmartwienie podkopywało coraz bardziej jej zdrowie — bracia potrzebują opieki i kosztów znacznych, a jedyne źródło egzystencyi, ten niewielki kawałek ziemi, kto wie, czy da się utrzymać jeszcze?
O sobie nie myślała zupełnie, bo za wiele było o drugich do myślenia.
Z tej zadumy głębokiej zbudził ją tentent kłusującego konia.
Obejrzała się i stanęła. Po gościńcu od strony wioski Staś jechał. Ujrzawszy swoją jasnowłosą panią, dogonił ją zaraz, osadził konia i lekko z niego zeskoczył, a potem zarzucił karemu cugle na szyję, przełożył strzemiona przez siodło i machnął w powietrzu szpicrutą. Kary zrozumiał dobrze co to znaczy i wstrząsnąwszy grzywą, galopem pobiegł ku domowi.
— Chodź Zosiu — rzekł pan Stanisław podając jej ramię — zobaczysz nasze klęski i nadzieje. Z pszenicy to już chyba stanowczo nic nie będzie, chociaż miejscami podnosi się cokolwiek, ale za to żyto piękne mamy; inne zboża niezgorsze.
Zosia wsparta na jego ramieniu, szła powoli, słuchając opowiadania o spodziewanych plonach, o zamiarach dalszych co do gospodarstwa, czasem wtrąciła swoje zdanie — i tak gwarząc, przeszli koło innych pól pokrytych pięknem i dorodnem zbożem, aż wreszcie zatrzymali się na łączce. Właśnie w tem miejscu gdzie się pole kończy a łąka zaczyna, stał dąb rozłożysty i gruby i tuż przy nim, do połowy w ziemię zapadła leżała kłoda potężna.
Wieśniacy, którzy do każdego niemal miejsca przywiązują jakieś fantastyczne podania, i o tym dębie także opowiadali legendę... Według nich ów dąb dawno, ale także już bardzo dawno temu, nie dębem był, lecz rycerzem wielkim i panem znacznym bardzo, bo miał tyle ziemi, że jej okiem objąć nie mógł, a lasów... żeby w tydzień nie objechał!
Ów rycerz właśnie w tem samem miejscu, gdzie dąb stoi, zabił swoją żonę, piękną jak lilija kobietę, a zabił ją dla tego, że się podobno rozmiłowała w jakimś bardzo urodziwym pachołku... ale to tam tego dokładnie nikt nie wie, bo nawet starzy ludzie nie lubią o tem prawić. To tylko jest wiadomo, że ponieważ piękna pani była niewinną i zginęła niesłusznie, więc Pan Bóg skarał rycerza i w dąb go zamienił — kazał mu na wieki stać w tem miejscu i pilnować zabitej.
Ona leży właśnie pod tą kłodą w ziemię wrosłą i pewnie że leży, bo na tem miejscu co roku różne drobne kwiatki kwitną, a nawet ktoś w nocy widział tu błędne ogniki, zaś dąb, na tę pamiątkę, że niesprawiedliwym był i mordercą, ma po brzegach listków plamy czerwone — jakby od krwi...
Ktoby tę kłodę z miejsca chciał ruszyć, albo dęba ściąć, zginąłby marnie jak mucha, bo rycerz musi stać tu do końca świata. Już go i pioruny gryzły i z jednej strony naddarły nawet... ale on się nie obalił, bo takie już jego prawo żeby na owej łączce wiekował...
Przy tym dębie, do którego takie podanie dziwne lud przywiązał, zatrzymali się młodzi. Zosia czuła się cokolwiek zmęczoną, wiec usiedli oboje na zwalonej kłodzie, zkąd obszerny rozciągał się widok.
Tuż za łąką las się zaczynał, widać było rzeczkę, młyn i kawałek drogi do wsi wiodącej.
W konarach dębu-mordercy gruchały rozkochane turkawki, a teraz, przybyciem ludzi spłoszone, głośno trzepocząc skrzydłami wzbiły się w górę, zatoczyły kilka szerokich kręgów w powietrzu i nagle, ukośnym zwrotem padły na las.
Słońce zachodziło pogodnie, ptaki śpiewały, a legendowy dąb szumiał twardemi listkami.
Młodzi ludzie siedzieli obok siebie przez czas jakiś milcząc i wpatrując się w rozciągnięty przed nimi krajobraz, zwykły, pospolity, a jednak tak szczególnie piękny, zwłaszcza gdy się młodemi oczami patrzy na niego.
Stanisław ujął drobną rękę Zosi. Nie cofnęła jej, owszem, lekkiem, zaledwie uczuć się dającem uściśnieniem, odpowiedziała na tę niemą pieszczotę.
— Jak tu dobrze i pięknie — rzekł z cicha — jak się można przywiązać do takiego ustronia!
— Masz słuszność Stasiu, ten mały światek, w którym życie nasze upływa, dla mnie zupełnie wystarcza — marzenia moje nigdy prawie nie wybiegają dalej, a jeżeli kiedy myśl podąży na horyzonty szersze, jeśli obejmie większe koła życia, to i wtenczas jeszcze nie czuję się zasklepioną jak owad w oprzędzie i nie sądzę, że nic nie znaczę w wielkiej, ogólnej rodzinie.
— Jakżeż można!? a z czegóż owa wielka rodzina się składa, jeżeli nie z synów i córek tej ziemi? Tak my tu pożyteczni jesteśmy na roli, jak rzemieślnik kujący żelazo w fabryce, jak uczony rozsiewający światło dokoła. Nam przypadła rola oraczy i stróżów tej ziemi, pełnijmy więc co do nas należy, z gorącem przeświadczeniem, że czynimy dobrze; a skoro to przeświadczenie wyssaliśmy z mlekiem matek naszych — skoro ono stało się nam ideałem drogim, to i cóż dziwnego, że i pracę i zagon kochamy tak szczerze. Nie dziwię się tobie, że tak silnie, pomimo przeszkód wszelkich, pragniesz nie ustąpić z tego cichego zakątka, bo oprócz względów szerszych, ogólnych, łączą cię z nim jeszcze węzły najdroższych wspomnień i pamiątek rodzinnych, tyś urodziła się tutaj... masz matkę...
I zamilkł, wymówiwszy ten ostatni wyraz z pewnym smutkiem...
Zrozumiała go Zosia.
— Tak — rzekła — mam matkę dobrą i zacną, jestem szczęśliwszą od ciebie, biedny chłopcze, co cię los w samem życia zaraniu osierocił zupełnie — ale i ty Stasiu już nie masz prawa narzekać — czyż nie widzisz, że moja matka uważa cię jak za własne dziecko — czy nie czytasz tego w jej spojrzeniu — nie dostrzegasz codziennie w postępowaniu jej z tobą?
— To prawda, Zosiu, widzę to — oceniacie pracę moją nad zasługę — a postępowaniem waszem dajecie mi największą nagrodę, jaką dać można obcemu...
— Obcemu?! a Stasiu, krzywdzisz nas tym wyrazem. Ty nam nigdy obcym nie byłeś, a teraz tembardziej jeszcze, gdyś nam czas swój, umiejętność i pracę ofiarował, gdy podzielasz nasze zmartwienia, dźwigasz wspólne troski. Mówiąc żeś nam obcy, ty mnie, mnie osobiście krzywdzisz — albo też... sam chcesz zaznaczyć, że oprócz dalekiego pokrewieństwa, nic cię nie wiąże...
— Nie mów tak! nie mów nigdy. Nie otwierałem dotychczas swego serca przed tobą, bom uważał, że czas niewłaściwy po temu, bom wreszcie nie był pewny, czy to uczucie całą moją istotę przepełniające, to najdroższe a pielęgnowane tak dawno — przyjętem będzie przez ciebie?... czy zechcesz, aby ten związek, który nas dziś łączy, umocnić i utrwalić na zawsze — abyśmy już zjednoczeni na śmierć i na życie, utworzyli całość jedną i poszli razem dzielić złe i dobre — dolę i niedolę?...
Zosia podała mu obie ręce i spojrzała wprost w oczy.
— Stasiu, rzekła, pomówmy poważnie; nie masz przed sobą sentymentalnej dziewczyny, drżącej i rumieniącej się gdy jej kto o uczuciu wspomina, ale kobietę, co trzeźwo i poważnie zapatruje się na życie. Otóż — ta kobieta, bez zarumienienia się, bez jakiegoś fałszywego wstydu — powiada ci jasno i otwarcie, że cię kocha całą siłą serca, które po raz pierwszy taką miłością uderza... ale czekaj, Stasiu, nie dziękuj.., nie całuj tej ręki, która oby na zawsze w twej poczciwej dłoni spocząć mogła — lecz posłuchaj mnie jeszcze. Kocham cię, ale nie dlatego, że masz oczy tak piękne a umiejące najskrytsze tajniki duszy wypowiedzieć — nie, ja kocham twoją prawość i pracę, kocham charakter twój silny i czuję, że przy tobie godnie spełnić będę mogła trudne, a ciężkie zadanie — jakie nam los wyznaczył. Sama jedna, możebym złamała się w życiowych zapasach, z tobą czuję się silną twoją siłą, a na twem ramieniu wsparta nie lękam się niczego... Widzisz jakiś ty mi obcy — chłopcze niedobry...
Staś nie odpowiedział, ale całował stokrotnie ręce Zosi, a potem objął ramieniem jej stan gibki i na białem, pogodnem czole dziewczęcia, złożył pocałunek nieśmiały, lekki, ten pierwszy pocałunek miłości, w którym drga cała wiosna uczuć, cała gama najczystszej, najszlachetniejszej miłości, którą może odczuć można — ale słowami wyrazić — lub w obrazie uwydatnić — nie sposób.
— Ten więc dąb — morderca, niech będzie świadkiem — rzekł — naszego uroczystego przymierza zawartego na zawsze...
— O nie! musi ono jeszcze mieć drugiego świadka, starą lipę; wszak matka nasza droga, bo już teraz Stasiu inaczej nazywać jej nie będziesz, musi się także naszem szczęściem ucieszyć — musi nas pobłogosławić a pobłogosławi serdecznie — bo ona nas oboje tak kocha...
— A jednak — szepnął szczęśliwy sierota — na naszem jasnem niebie są chmury, a z zachwytu tej chwili, co mi będzie całe życie pamiętną, spaść musimy na ziemię i stanąć oko w oko nieszczęściu — które nam grozi — które na czas dłuższy spełnienie naszych zamiarów odwlec może...
— Tak — rzekła Zosia wstając i poprawiając szal lekki na ramionach — nasze szczęście będzie ostatnim już numerem programu... matka, bracia, Dąbrówka, to pierwsze... to przedewszystkiem! Czemuż, dodała smutnie — życie nie jest pasmem jasnych barw tylko, czemu rzuca nam ciężary na barki — i każe trwożyć się — łamać z przeszkodami, siły targać?...

Oj ze moja Małgorzato,
Nie uwazaj ty se na to,
Dyć nie zawdyk je zima,
Taj kiedyś przyjdzie lato!!!

Ten śpiew brzmiący donośnie, aż się echo rozlegało po lesie, przerwał słowa Zosi.
Obejrzeli się oboje.
Od strony wioski, ścieżką między polami wiodącą, powracał z karczmy chłop pijany trochę. Kapelusz na bakier przekrzywił, pod boki się ujął — i śpiewał na całe gardło — perswadując tą pieśnią, jakiejś interesującej go widać Małgorzacie, aby nie frasowała się próżno.
Młodzi rozśmieli się z tego przypadkowego prognostyku — i rozmarzeni, szczęśliwi — udali się w stronę dworku...

. . . . . . . . . . . . . . .

Dobry nasz znajomy, Imć pan Judaszewski, niecierpliwił się jakoś, wyglądał oknem jakby się przyjazdu czyjegoś spodziewał, to znów wychodził przed dom, rękę do czoła przykładał, żeby tym sposobem oczy od słońca zasłonić i patrzył; nie mogąc wszakże doczekać się upragnionego gościa, wracał do pokoju, świeżą fajkę zapalał i mruczał coś niewyraźnie przez zęby.
Siedziba tego jegomości niepowabną była co prawda. Dom stary i popaczony cudacznie, był kilkoma grubemi kołkami podparty, bo chylił się już bardzo i zawaleniem groził. Dach na nim dziurawy i przegniły, szyby w oknach przepalone od słońca, albo też papierem łatane.
Dziedziniec zielskiem i trawą zarósł, płoty porozwalane i popsute, a w ogrodzie, zapewne pięknym niegdyś, zaledwie kilka schorowanych, na wpół zeschłych drzewek pozostało. Resztę wycięto na opał, gdyż pan dziedzic w ogóle ogrodów nie lubił, bo one, jak twierdził, przysparzają wydatków, a dochodu żadnego z nich nie masz.
Tradycyja niesie, że w Zarwańcu dawniej było bardzo ładnie, dziedziniec otaczały klomby bzów, jaśminów, berberysu i róż, a ogród na całą okolicę był sławnym. Dziś z całej świetności pozostał tylko jeden krzaczek róży. Na opał się przydał — kolce go przed apetytem trzódy broniły, a że jeść nie prosił, więc mu żyć pozwolono wśród szalejów i ostów.
Folwark nie piękniej też od dworu wyglądał.
Wszędzie błota i porozwłóczonej słomy pełno, budynki liche, cudem się prawie trzymały, a szczątki murów po pogorzeli dopełniały obrazu ruiny i zniszczenia.
Ludzie tu zawsze głodni, mieli wejrzenia ponure i niechętne — inwentarz zaś ledwie mógł nogi włóczyć. Tylko dwie szkapy wyjazdowe dostawały czasem trochę owsa, gdyż pan włóczył się ciągle po jarmarkach i sądach — a żółta, łatana jego dryndula rzadko kiedy miewała odpoczynek.
Oszczędność posunięta do ostatecznych granic, czyli po prostu skąpstwo szkaradne, było alfą i omegą agronomicznej mądrości właściciela Zarwańca — nic też dziwnego, że z gospodarstwa nic nie miał. Teraz trzymając zgasłą fajkę w ustach, stał w oknie i palcami bębnił po szybie z niecierpliwością widoczną.
Nareszcie ze wsi dało się słyszeć ujadanie psów, a od zakrętu na drodze pokazała się dwukołowa biedka, którą z wielkiem wysileniem wlókło chude, kulawe konisko. Żydek na biedzie jadący nie żałował bata, ale koń niewiele na to zważał, bo przez czas długoletniego, a w ciężkiej służbie spędzonego życia, już się przyzwyczaił do takich objawów ludzkiej pieczołowitości...
— A to się bestyja z przeproszeniem wlecze! — mruknął Judaszewski przez zęby — a przecież dałem mu przed miesiącem pół ćwierci owsa dla konia.
Bieda wjechała na dziedziniec, żyd zsiadł z niej pośpiesznie, a koń zaczął chciwie gryźć trawę.
Pan Jankiel, główny powiernik Judaszewskiego do spraw finansowych, a właściciel ekwipażu, któryśmy widzieli dopiero, wszedł i niskim ukłonem powitał gospodarza.
— No gadaj no żywo Jankielku, co tam z przeproszeniem... słychać?...
— Wielmożny panie dużo. Jest i dobrze i źle też trochę jest. Naprzód te okowite cośmy w Górkach kupili...
— Pal ją licho! o tem później...
— Niech będzie później... wielmożny pan wie co ja sie zawsze lubię mądrej głowy posłuchać... to może mam powiedzieć o ten rzepak, cośmy sobie oba okpili o niego? co my teraz mamy robić z tym interesem?
— To się za pozwoleniem... zobaczy... tymczasem chcę wiedzieć o tej tam — jakże się zowie... Dąbrówce! cóż, dowiedziałeś się czy mają pieniądze! co? gadajże już za pozwoleniem... raz!
— Za co wielmożny pan ma do nich takie złości?
— Głupiś jest i basta! Ja złości? przecież wiesz jaki jestem dobry... ja muchy nie zabiłem w swem życiu... ale co kto winien, to oddać powinien, taki to już porządek na świecie.
— Ny — a zkąd wielmożny pan wie, że uni nie oddadzą? Przecież dawali panu połowę...
— To cóż ztąd — mnie się nie połowa należy, tylko wszystko!
— To uni też nie będą z panem cyganić, tylko właśnie oddadzą wszystko.
— Hę? zkąd? z nieba im spadło... czy jaki dziadek w Ameryce za pozwoleniem umarł?
— Nie słuchałem o żaden dziadek coby sobie umarł, a z nieba, to wielmożny pan wie, że im tylko grad na pszenicę zleciał...
— No więc jakżeż mogą oddać? Ej Jankielku, to będzie dobry interesik, z przeproszeniem jak kupimy Dąbrówkę, taki folwarczek!!
Żyd przecząco głową poruszył.
— Nie, wielmożny panie, to nie będzie dla nas dobry interesik.
— Dlaczego?
— Ja panu mówię, że nie. Uni twarde są, nic im nie zrobi... ja nawet żałuję, co słuchałem pana i tak między naszemi zrobiułem, że im pieniędzy dać nie chcieli... teraz nasze żydki mnie przejść bez miasto nie dadzą, bo w Dąbrówce można było zarobić i po drugie, że to bardzo honorowe ludzie są. Oj waj! żebym ja miał takie szczęście pewne, jak u nich jest pewne pieniądze!
— Niech mnie djabli wezmą, jeżeli choć trochę rozumiem, co ty z przeproszeniem pleciesz.
— To jest bardzo krótkie gadanie, proszę pana, myśmy zrobili głupstwo.
— No...
— My ich sami wypuścili z garści — a teraz co im pan zrobi? uni zapłacą, a wielmożny pan niech idzie złapić ten wiater co leci po polu...
— Ale raz mi do kroćset powiedz zkąd? wszak żaden żyd im nie dał.
— Nie dał i teraz każdy żałuje. Widzi wielmożny pan, nim się u nich stodoła spaliła, to już parę tysięcy mieli, a później, kiedy pan dał ich do sądu — to uni posłali tego młodego rządcego do same Warszawie. Nasze nie chcieli kupić od nich zboża, a tam kupili i dobrze zapłacili nawet. Po drugie — tych serów, co wielmożny pan sobie szmiał od nich, to jest fajn interes, uni majątek z tego będą mieli. Tamte panienka z Dąbrówki, to jest głowe! jak ja tam wczoraj bułem i tylko parę słów słyszałem od niej, te zaraz powiedziałem, że wielmożna panienka ma delikatne główkę i zidowską główkę! na moje sumienie.
Judaszewski zęby zacisnąwszy po pokoju chodził.
— Tak, wielmożny panie — ciągnął żyd dalej — to honorowe ludzie i miłosierne ludzie. Nasz jeden biedny żydek, taki co szmaty po wsiach zbiera, zachorował na drodze, to sama pani kazała go wziąść do dworu, dała jemu dwa szklanki herbaty, a potem jak mu odchodził, to jeszcze mu wyniosła rubla na doktora.
— Bo pani! jaśnie pani! magnatka! rublami sypie! — rzekł szyderczo stary.
— Ma się rozumieć, że tak jest, a jeszcze jak panienka ożeni sobie z tym rządcem, to za parę lat będzie prawdziwa pani, będzie z pełnem gębem pani!...
— Co! co!? — krzyknął Judaszewski zzieleniały z gniewu — kto się żeni? z kim żeni, co ty gałganie za pozwoleniem... łżesz!
— Ny, za co pan się gniewa? cóż to za dżywota jest, że młode dziewczyna sobie żeni — na to una dziewczyna jest...
— Ale czy to prawda? — syknął przez zęby — od kogoś słyszał?
— Oj, oj, wszystkie ludzie gadali w folwarku. Stary Kacper gadał, kucharka gadała... nawet sama pani coś wspominała delikatnie.
Judaszewski aż przysiadł na starej trzeszczącej kanapie.
— Więc to tak? więc ja na wszystkiem muszę tracić... dla jakiegoś z przeproszeniem... smarkacza!
Żyd wielkie oczy zrobił...
— Wielmożny panie — rzekł — teraz ja już cały interes zmiarkowałem dobrze. Na co panu takie głupstwo zrobić?
— To moja rzecz!
— Przez urazy osoby i honoru wielmożnego pana, u nas to powiadają, że dwa kury — to jest para; — dwa wrony to także para — ale kura z wronem to już nie jest para! kura będzie grzebać w szmiecie, a wrona poleci do lasu... to nie jest żaden interes, a po drugie...
— Co! co po drugie, bo już mi się za pozwoleniem... sprzykrzyło słuchać tych bredni!
— Po drugie — rzekł żyd nieśmiało — że po terminu, to sze nie opłaci zrobić apelacyje.
— Ha! więc to ma znaczyć żem stary.
— Ny, kto to lata rachuje! niech wielmożny pan długo żyje, ale zawdy już pan nie dzisiejszy.
— Stary! stary! ha, ha, więc to ja jestem, za pozwoleniem, stary! zabawne to, jak śmierci przytomnej pragnę zabawne! ze śmiechu można z przeproszeniem — pęknąć!!
I śmiał się głośno, nerwowo, szczerząc żółte zęby, aż się zatoczył, aż zmęczony tym śmiechem upadł prawie na krzesło za boki się trzymając.
Żyd przestraszony do kuchni pobiegł wody przynieść, ale gdy powrócił stary już był spokojny, szyderczy i zimny jak zwykle; tylko pobladł trochę i dolna warga drgała mu nerwowo...
— Mój poczciwy z przeproszeniem... Jankielku — rzekł — dziękuję ci żeś się tak o moje zdrowie zafrasował.
— Ja sobie bardzo zlękniałem od tego szmiechu, myślałem, co to będzie jakie wielgie słabości.
— Nic nie będzie do samej z przeproszeniem śmierci, tymczasem chcę żebyś jeszcze przy mnie coś zarobił.
— Wielmożny pan wie, co ja zawsze jestem do tego ochotny.
— Więc uważaj dobrze... wszystkie nasze interesa trzeba pokończyć, tylko prędko, choćby nawet ze stratą...
— Za co?
— Dla tego, żeby kapitały wycofać... Kupca mi się postarasz, bo chcę Zarwaniec za pozwoleniem sprzedać.
— Co ja słyszę? wielmożny pan chce sobie od nas odjechać?
— Tak! wszystko sprzedam i wyniosę się za pozwoleniem do miasta. Ludzie są tacy podli, tacy z przeproszeniem niewdzięczni, nieumiejący ocenić duszy, z przeproszeniem... szlachetnej, że plunę na wszystko i wyjadę do miasta, na zawsze z tych stron szelmowskich, jak śmierci przytomnej pragnę!
— Ma wielmożny pan racyję, drugie ludzie są takie podłe, mają taką paskudną naturę, że nie warto co uni jeszcze żyją na świecie!

. . . . . . . . . . . . . . . .

Po kilkakrotnych wycieczkach pana Stanisława i sprzedaży zboża w Warszawie — osiągnięty kapitalik, wraz z oszczędnością lat poprzednich, utworzył sumkę mogącą w znacznej części zaspokoić pretensyję kochanego sąsiada.
Brakowało tylko jednego tysiąca rubli, ale ta okoliczność nie przysparzała kłopotów, gdyż panowie kapitaliści z miasteczka uwolnieni już od stosunków z Judaszewskim, który się na gwałt ze wszystkich interesów usiłował wycofać, a widząc z drugiej strony, że w Dąbrówce gospodarstwo idzie coraz lepiej, sami ofiarowali się z kredytem i to na dość dogodnych nawet warunkach.
Żydkowie znają się na interesach, a dla gospodarstw prowadzonych dobrze i zasobnych mają taką rewerencyję jak dla solidnej firmy kupieckiej.
Kłaniali się też Zosi z wielką uprzejmością, twierdząc, że na delikatny podpis panienki można dać milijony.
Ksiądz Ignacy jednak nie pozwolił korzystać z tego milijonowego kredytu.
Przyjechał raz wieczorem do Dąbrówki i po wstępie dość długim, gawędzeniu o tem i owem, pod pozorem obejrzenia kwiatów, poprosił Zosię o kilka chwil rozmowy.
Usiedli oboje w jej pokoiku białym, czyściutkim, umeblowanym skromnie, którego jedyną ozdobą były kwiaty z zamiłowaniem pielęgnowane.
— No, panienko moja — rzekł ksiądz — czasby już przecież tej naszej biedy się pozbyć i interes z Judaszewskim ostatecznie zakończyć.
— Właśnie tak się zrobi, odrzekła, już nam bardzo mało brakuje, ale teraz kredyt mamy — pojutrze Staś pojedzie z mamą do miasta...
— Hola mościa panno, powoli! cóż to myślicie znowuż jakiś dług zaciągnąć? małoście mieli z jednym ambarasu.
— Nie sądzę — żebyśmy jaki kłopot ztąd mieli, bo warunki są dosyć dogodne, przytem mamy nadzieję, że będziemy mogli oddać w terminie...
— Tere fere kuku! asindźka dobrodziejka tylko w żydów wierzy — a o mnie, starym przyjacielu, zapomina... wszakżem ci powiedział wyraźnie, że...
— A, księże proboszczu, jabym tego żądać nie śmiała — sam mówiłeś, że wiele nie masz, wreszcie, jako człowiek wiekowy, powinieneś pomyśleć o zabezpieczeniu skromnego kawałka chleba na tę godzinę czarną, w której może już nie będziesz mógł pracować...
— Niby to tak, moja duszko, ale Bóg ma więcej niż rozdał; pamięta o każdym ptaszku i robaczku, toć ufam że nie zapomni i o starym słudze swoim... Zresztą Zosiu, ja ci podarunku robić nie chcę.
— Czyż mogłabym go przyjąć?
— Ho! ho, już jest! czyby mogła? to mi dopiero pytanie; właśnie, żebyś mogła? ale ty kochanie podarunku nie potrzebujesz, bo kto pracuje ten ma, a ty się pracy nie lękasz. Ja ci nawet bezprocentowej pożyczki dać nie myślę...
— Tak, to prędzej będziemy mogli przyjść do porozumienia.
— Przyjdziemy Zosieczko, przyjdziemy! Nie odmówisz przecie staremu tej łaski, bo to widzisz jest ostatnia wola starca, który już jedną nogą w grobie stoi.
— Niechże ksiądz proboszcz nie mówi tak smutnie...
— Ba! cóż to wreszcie tak smutnego jest w śmierci, toć rzecz zwykła, ale idę do rzeczy. Otóż widzisz, nie z krzywdą ludzką, ale z oszczędności, zebrałem sobie parę tysiączków. Komuż to dam? jam przeżył wszystkich swoich, rodziny nie mam. Sam jestem jak kołek, a szkoda tego grosza, żeby się miał zmarnować. Więc umyśliłem nie dać, ale powierzyć go tobie. Widzisz Zosieczko, nędzy i łez na świecie jest dużo ocierać, te łzy to bodaj najpiękniejszy uczynek człowieka. Tyle na wsi sierot, tyle dzieciaków nauki łaknących a ciemnych, więc niech ten grosz dla nich będzie.
— Ależ...
— Czekaj, czekaj, nie przerywaj staremu, te pieniądze weź, rób niemi, włóż w gospodarstwo, słowem czyń co ci się podoba, ale procent od nich płać, a płać go takim, których za potrzebujących uznasz, ratuj biednych w niedoli, dzieci dworskie ucz... — wszak zrobisz to Zosiu dla starego przyjaciela waszego?
— Mój Boże, ale czy potrafię? czy wreszcie hypoteka Dąbrówki przedstawi dostateczne bezpieczeństwo dla sumy... toć to grosz sierocy, więc święty...
— Hypoteka!! moje dziecko, widziałem ja już takich co na hypotekach tracili — alem nie widział jeszcze żeby się ktoś zawiódł, gdy na sercu zacnem i charakterze szlachetnym swe bezpieczeństwo opiera — ja tobie ufam i pewny jestem, że ten grosz, który ci powierzam, dobrze będzie użyty. Hypotek żadnych nie chcę, rozgłosu próżnego nie pragnę — oto daje ci co tu widzisz i proszę o wykonanie mej woli.
Zamyśliła się Zosia.
— Nie podoba ci się to... nie dziw, chowano cię w mieście, widziałaś tam instytucyje różne, działające ściśle wedle określonych ustaw. Możeć to i dobre, ale ja dziwak stary — ja tej papierowej dobroczynności nie amator. Głodny kto jest, to mu chleba dać, nie upokarzając go, nie zapisując okruszyny każdej i sza! cicho! Niech nie wie lewica, co daje prawica. No, Zosiu wykonasz więc wolę moją? Będziesz biednych wspierać — będziesz chłopskie dzieci uczyć? hę?...
Zosia milcząc ucałowała suchą i pomarszczoną dłoń starca.
— A teraz kiedy mi już kamień spadł z serca, kiedyś przyjęła na siebie ten ciężar — rzekł wesoło — musisz mi teraz przyrzeczenie swe zahypotekować, ale nie w sądzie nie! tu na miejscu, mościa dobrodziejko...
— Jakto?
— No tak; powiedzże wykonasz zlecenie starego, jak mamę kochasz?
— Tak jest...
— To dobrze i... jak Stasia kochasz?
— O! księże proboszczu nie żartujmy — rzekła zarumieniona z oczami łez pełnemi — ja wykonam twe zlecenie tak, jak się powinno wykonać wolę człowieka zacnego, prawego, godnego czci i szacunku — tak jakbym wykonała wolę ojca. To moje przyrzeczenie.
— Bóg ci zapłać dziecko — a teraz wracajmy do matki.
— O czemże tak państwo konferowali długo — zapytała pani Janowa wchodzących...
— O wielu kwestyjach, mościa dobrodziejko, o wielu...
— Ksiądz proboszcz — rzekła Zosia...
— Cicho, cicho panno! — plotek mi proszę nie robić, bo ja tego nie lubię... Oto lepiej idź poszukaj tego tam swego obiboka.
— Kogo?
— No, wiadomo, tego urwisa Stasia zawołaj.
— Nie potrzeba go wołać, w tej chwili widziałam, jak wchodził do sieni.
— Dość że asińdźka nawet przez ściany widzisz swego gagatka! a to mi to panie dobrodzieju oczy!
Staś wszedł.
— Moja dobrodziko, — rzekł ksiądz do pani Janowej — już tej żałoby dość. Bóg zasmucił was, Bóg pocieszył, pożeń że pani teraz tych smarkaczów i niech wesele odtąd zamieszka w waszym domu na zawsze.
— Po co śpieszyć, czyż nam tak źle, — szepnęła zarumieniona Zosia.
— Panno, nie bądź jako faryzeusz i nie wypieraj się tego, czego pragniesz, a zresztą ja nie dla was dzwonię na to kazanie — o nie! ja egoista, mości dobrodzieju jestem egoista..
— Ksiądz proboszcz egoista?
— A ma się rozumieć że tak. Czy na to przyśpieszyć chcę wasze wesele, żebyście prędzej całowali się i wzdychali jak dwoje gapiów, a mnie co z tego? Albo co mi przyjdzie ztąd, że się pani Janowa dobrodziejka ustroi w racimory i w jaki czepiec paradny na tę galę?
— Więc o cóż idzie?
— O to idzie moje dzieci, żem stary, a mój Szymon organista jeszcze starszy — pomrzeć możemy, a któż wam ślub da, kto na starych organach veni creator zagra, kto przemówi do was w tej godzinie uroczystej. No — tak mnie nie skrzywdzicie przecie, żeby wam kto inny poczciwe dłonie połączył — bo nie zasłużyłem na to.
Długo trwała rozmowa serdeczna, przeplatana żartobliwemi przymówkami księdza, podług woli którego wszystko złożyć się miało. Późno już w nocy odjechał staruszek do swej plebanii ubogiej — gwiazdy wesoło mrugały na niebie, a wiatr lekki chwiał konarami topol przydrożnych.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Zarwaniec nadspodziewanie prędko amatora znalazł.
Kupił go jakiś szlachcic starej daty, zawzięty gospodarz, który całe życie dzierżawami chodząc, już się grosza dorobił i na swojem pracować postanowił. Judaszewski tedy kapitały ściągnąwszy, a co drobniejsze i niewymagalne jeszcze sumy żydom odstąpiwszy, trzos tęgi papierami nabił i o wyjeździe przemyślać począł.
Postanowił on koniecznie do Warszawy się przenieść, a tam kapitalik w obroty puściwszy, miljonów się dorobić.
Zamiar, jak widzimy, chwalebny.
Jedna tylko myśl truła genijalnego finansistę — a mianowicie: jak się ruszyć z miejsca mając tak znaczny kapitał przy sobie?
Czasy bo szkaradne i łotrostwa się namnożyło wszelkiego, nawet ubogi kramarz nieraz pada ofiarą, a cóż dopiero człowiek zamożny i przyzwoity.
Zasadzą się gdzie w lesie albo w krzakach, życie odbiorą i pieniądze zmarnują... Bardzo to rzecz możliwa, bo zresztą cóż dla takiego łotra znaczy życie przyzwoitego kapitalisty? — raz grzmotnie kołkiem w głowę i po życiu! już najpiękniejsze nadzieje i projekta przepadły.
Rzecz to okropna i za pozwoleniem... głupia!
Nie na żarty się też nasz przyjaciel trwożył, a nawet dla ewentualnej obrony drogocennego życia, nie żałując kosztów i nakładu znacznego, kupił stary, zardzewiały rewolwer, za całe trzy ruble i odpowiednią ilość ładunków nowych — gdyż używanych nie mógł nigdzie dostać.
Z takim instrumentem przy odrobinie krwi zimnej i odwagi, można kilku napastnikom stawić czoło — ale p. Judaszewski wolał tego uniknąć. Wiedział, że jest odważnym i wierzył sobie na słowo, a większych nad to dowodów nie wymagał.
Bo i na cóż? Odrobina dyplomacyi bywa niekiedy więcej warta niż sto najwścieklejszych waleczności, a zamiast ze zbójcami walkę toczyć w lesie i narażać się na utratę zdrowia, lepiej jest wyprowadzić ich w pole.
W tym celu czynił były właściciel Zarwańca co można, byle rozgłosić, że wyjeżdża za cztery dni dopiero i że dzień rozstania się z okolicą obchodzony będzie solennie. Służba ma otrzymać upominki, żeby swego chlebodawcę zachowała w pamięci.
Tymczasem rupiecie różne, paki akt starych po procesach, wreszcie trochę gratów od sprzedaży wyłączonych, kazał na kolej odwieźć i do Warszawy wyekspedyować — a sam głosił, że jeszcze trzy dni co najmniej posiedzieć tu musi, dla pożegnania się z kochanymi sąsiadami i przyjaciołmi — gdyż najmniej tyle czasu do wylania wszystkich w sercu jego nagromadzonych uczuć potrzebuje...
— Tyle się tu czasu przeżyło, tyle z przeproszeniem, kochało!...
To właśnie był akt dyplomacyi mający wyprowadzić w pole — złodziei.
Niech się szykują na dzień oznaczony — a tymczasem z nadejściem zmroku, Judaszewski na dryndulę siada i pod pozorem że w odwiedziny jedzie — puszcza się w drogę, z której już nie powróci w te strony.
Co najgłupszego chłopca z folwarku wziął z sobą i sam mu manowcami różnemi drogę wskazywał — ku najbliższej stacyi kolei zdążając.
Spokojnym był o swoją osobę i mienie, bo dróżkami owemi nikt nie uczęszczał, służyły one tylko do przejazdów przez pola; w lesie też nikogo nie spodziewał się spotkać, chyba chłopa, co cichaczem cudzą sosenkę wyprowadza — ale taki nie straszny, bo sam jak turkot usłyszy wynosi się cichaczem — albo pod krzakiem przycupnie, żeby go kto nie dojrzał.
Tak się wlókł Judaszewski powoli, dróżką boczną, do gościńca zdążając przez las cichy, majestatyczny, szumiący kolczatemi gałęźmi sosen i świerków...
Dryndula o korzenie stukała, to w wyboje głębokie zapadała kołami, a stary nie spuszczając jednak oczu z drogi, w kombinacyach przeróżnych utonął... liczył, dodawał, mnożył — już w myśli miljonerem, panem wielkim się widział.
Zima była sucha i bezśnieżna, na niebie gwiazdy jaśniały, księżyc w sierp zgięty, jak złocista łódka po czystem niebie płynął i światło niepewne a blade rozlewał.
Powietrze było ciche, chociaż mroźne, stare dęby z sosnami gwarzyły — a gwarzyły spokojnie jakoś... uroczyście.
Był to ten sam las, któryśmy na początku opowiadania naszego widzieli, ten sam, przez który żałobny wóz śmierci powoli się toczył, załzawione sieroty za sobą prowadząc...
I dziś tu słychać jakiś turkot ode wsi, a na skraju lasu widać także jasno oświetlony kościołek; ale koła nie toczą się powoli jak wówczas, lecz żwawo dudnią po drodze zmarzniętej, konie parskają wesoło, a wąsaty stangret coraz to strzeli z bicza rozgłośnie...
Blade światło powozowych latarek wyprzedza orszak i bieży po drodze szybko, jakby ją chciało usłać lekkim dywanem złotawym.
Kilka powozów i bryczek toczy się prędko, a w pierwszym z nich, otwartym, siedzi para najszczęśliwsza na świecie w tej chwili...
Zosia promienieje szczęściem, zarumieniona jej twarzyczka ślicznie odbija od puszystego futrzanego kołnierza, oczy łzami radości zwilżone, rączka wysuwa się z mufki, aby spocząć w innej, krzepkiej, serdeczne uściski oddającej dłoni...
Stasiowi futro zsunęło się z ramienia — ale co tam! ma też zważać na co?! On jedną ręką objął swoją towarzyszkę, drugą tuli jej rączkę drobną.
Oni nie widzą ani drogi, ani lasu, ani nawet tych gwiazd jasnych migotliwie błyszczących nad niemi, oni widzą siebie — a jedno dla drugiego jest światem...
Ich serca biją w tej chwili tętnem przyśpieszonem, ognistem, w rumieńcach przebija się krew...
Usta milkną, bo jest do mówienia tak dużo, że się aż... nic nie mówi. — Zresztą, jak słusznie zauważył mistrz pieśni: na co im rozmowa? na co im dźwięki wyrazów, gdy mówią serca, wejrzenia, dłonie, oddech szybszy i rumieńce gorące...
Świat się otwiera przed oczami a taki się wówczas zdaje piękny, dobry, takiem bogactwem, szczęściem i zachwytem tryska, że myśli wspólne, jednakie — jak białych gołębi para, wzbijają się w powietrzne, eteryczne przestrzenie, wysoko po nad ziemię czarną, po której... robaki pełzają...
Wówczas zdaje się człowiekowi że Herkulesem jest... że świat cały dźwignie — a tuląc ukochaną w ramionach wyobraża sobie, że ją piersią własną od wszelkich pocisków losu zasłoni...
Któż się tym złudzeniom złotym oprzeć zdołał... kto nie wziął ich jako jedyny zadatek szczęścia na całą drogę życia, cierni pełną... komuż wreszcie na tle wspomnień szarych a smutnych jak mglisty poranek jesienny, nie przyświeca ten jeden, jedyny tylko moment — niby złoty promień słońca co się w pryzmat zachwytów na siedem barw tęczy rozkłada!
Pod figurą, niby mały strumień z rzeką szeroką, łączyła się drożyna z gościńcem...
Judaszewski właśnie tą dróżyną zdążał i z orszakiem spotkać się musiał — ale nie chciał tego, wolał swoje incognito zachować.
Zatrzymał więc dryndulę na dróżce, a sam pieszo poszedł ku gościńcowi, za krzakiem jałowcu przystanął i — patrzył ciekawie...
Blady był, usta wązkie szyderczym uśmiechem wykrzywił a ręce ścisnął kurczowo.
W jego duszy złość wrzała, bo kochał Zosię także — po swojemu. Gdyby była jego, głodem by ją morzył i zamykał i strzegł tak jak pieniędzy swoich strzeże — ale by jej też, jak i grosza miłego, wydrzeć sobie nie dał. Odrzucony, odepchnięty, chciał ją zmusić do oddania mu ręki — ale i to go zawiodło, jego przebiegłość rozbiła się o pracę i wytrwałość dziewczęcia.
Zwyciężony — cóż miał czynić? ustępował, ale nie mógł sobie odmówić tej przyjemności gorzkiej, żeby jeszcze raz spojrzał chociaż na Zosię.
Turkot był coraz głośniejszy, światło coraz bliższe, nareszcie powozy nadbiegły. Stangret mu nad samem uchem z bicza strzelił — a przed oczami jego przesunęła się uszczęśliwiona para... tak widocznie szczęśliwa, że aż stary odskoczył z za krzaku...
— Chryste Jezu! — zawołał — jak śmierci przytomnej pragnę! toż te smarkacze już się z przeproszeniem... całują!!!

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.