Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W ostatku chudł i niknąć zaczął, niebieskie oczy blask straciły, na twarzy co dzień prawie nowa przybywała zmarszczka — a i rany dawne dolegać też musiały i odległe podróże przypominać się zaczęły, bo pokładał się często, na bóle przykre się skarżąc, aż nareszcie legł już na dobre i zaczął zażywać leki, które mu lekarz powiatowy w konsultacyi ze swym współzawodnikiem wolnopraktykującym „fuszerem“, jak go nazywał, przepisał.
Obadwaj eskulapowie czynili co mogli; to jest pierwszy dowodził, że jego kolega jest „fuszer skończony“, drugi zaś nazywał pierwszego „idyjotą“.
O ile byli bliscy lub dalecy prawdy nie wiem — lecz ostatecznie dzięki ich pomocy może — a najprędzej skutkiem nadszarpniętego zdrowia i nadzwyczaj bolesnych przejść życia, biedny człowieczysko zamknął oczy na zawsze, pożegnawszy pierwej łzawem spojrzeniem wierną towarzyszkę życia i córkę dorosłą.
Dla dwóch synków, którzy w szkołach będąc nie mogli klęknąć przy łożu konającego ojca, przesłał tylko błogosławieństwo, prosząc żony, aby je tym sierotom oddała.
I oto powód, dla którego niedawno skromny orszak pogrzebowy przesuwał się przez las, przy jaskrawem świetle pochodni, dla czego w wiejskim kościołku dzwon jęczał — a po twarzach wdowy i sierot płynęły łzy gorzkie.
Te łzy wszakże spotęgowały się i wzrosły, gdy nazajutrz w kościołku, stary i jak gołąb siwy proboszcz drżącym od wzruszenia głosem przemówił do osierociałych.
— Straciliście podporę domu waszego i głowę, ale nadziei nie traćcie...
Wówczas długo tłumiony żal wy-