Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na dachach innych budowli siedzieli ludzie, polewali je wodą i zmiatali spadające iskry — ocalały więc stajnie, obora, spichlerz i druga stodoła, — ofiarą ognia zaś padł tylko jeden budynek, ale zawierający w sobie niemal połowę całorocznych zbiorów.
Zkąd się wziął ogień, jak zwykle nie wykryto, chociaż nie ulegało wątpliwości, że był podłożony umyślnie.
Kiedy nad ranem, gdy już niebezpieczeństwo całkowicie minęło, a ludzie zajęci byli dogaszaniem tlejących jeszcze i dymiących zgliszczy, Staś przyszedł do pokoju, gdy stanął w podartem i zmoczonem ubraniu, z pokrwawionemi rękami i czarny od dymu i sadzy, Zosia ujęła dłoń jego obydwoma rączkami i uścisnęła ją długo i serdecznie, poczem oboje zwrócili się do matki aby ją pocieszyć. Oboje kłamali poczciwie, utrzymując, że straty są bardzo nieznaczne i że je będzie można prędko powetować.
Wiedzieli jednak dobrze, że jest inaczej, że ten niespodziany, niewiadomo przez jaką zbrodniczą rękę podłożony ogień, zniweczył znaczną część ich pracy i że naruszy kapitalik z takim trudem zebrany na opłacenie długu.
Budynek był ubezpieczony bardzo nizko, zboże w części tylko, tak, że zaledwie połowa wartości się zwróci, przytem spłonęła młocarnia nowa prawie, dość kosztowna, a jak w tej porze koniecznie potrzebna.
Zosia z przerażeniem ujrzała, że ten fatalny wypadek cofnął ją znacznie na drodze, po której z taką pracą, z takiem zamiłowaniem szczerem kroczyła. Ujrzała, że jej najpiękniejsze nadzieje zniweczone, to też, piękne jej oczy łzami zaszły... załamała ręce i wybuchnęła płaczem.