Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wchodzącej do salonu pani Janowej ukłonił się nizko i całując jej rękę, rzekł:
— Przepraszam panią dobrodziejkę tysiąckrotnie żem się ośmielił... tak istotnie, że powziąłem śmiały zamiar przedstawienia się tutaj, lecz jedynie troskliwość...
— Owszem, bardzo jestem wdzięczną łaskawemu sąsiadowi za pamięć.
— Szanowna pani, ja, który, że się tak wyrażę, tak szanowałem i kochałem nieboszczyka... jak! Pani dobrodziejko — ach! jak nie wiem co! jak śmierci przytomnej pragnę! A panna Zofija! zawsze śliczna jak kwiatek, pani dobrodziejko... jak wschód słońca...
— Jakie pan ma poetyczne porównania — zauważyła Zosia.
— Istotnie, piękna panno Zofijo, mam, to jest raczej niekiedy miewam, bo nawet, o czem zapewne paniom dobrodziejkom nie wiadomo, w młodości pisywałem poezyje... to jest... jakże się nazywa, wiersze!
— Czy je pan drukował?
— To jest, widzi pani, nie — przepisywałem tylko w taki duży kajet, ale proszę mi wierzyć, że to były ślicznie pisane rzeczy! dziś jeszcze bowiem, chociaż mi się ręka nieco za przeproszeniem... trzęsie, jednak mam bardzo czytelny charakter — ale wtenczas to się pisało, panie dobrodzieju, jak sztych. Lecz co tam! z poezyi chleba nie będzie — chciałbym się raczej zapytać — jakże tam paniom gospodarka idzie?... Słyszałem, że panna Zofija sama pracuje?
— Tak, panie, Zosieczka bardzo rano wstaje i sama wszystkiego dogląda.
— Powinszować! powinszować pani dobrodziejce. Ach, święty Józefie! taka córka to skarb, jak przytomnej śmierci pragnę! ale, oddając