Marokko/Had-El-Garbia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Had-El-Garbia.

Byłto tłum ministrów, konsulów, dragomanów, sekretarzów, kanclerzy, jakieś wielkie międzynarodowe poselstwo, przedstawiające sześć państw monarchicznych i dwie rzeczypospolite; poselstwo złożone po największéj części z ludzi, którzy pół świata zwiédzili. Pomiędzy innymi odznaczali się: konsul hiszpański w ślicznym stroju narodowym prowincyi Murcyi, ze sztyletem zatkniętym za pasem; olbrzymi konsul Stanów Zjednoczonych, niegdyś pułkownik konnicy, który jechał na pięknym rumaku arabskim, w bogatym meksykańskim rzędzie i który o całą głowę nas wszystkich przewyższał; dragoman francuskiego poselstwa, człowiek atletycznych kształtów, który wraz ze swym koniem olbrzymim przedstawiał w pewnych chwilach podobieństwo niemałe do fantastycznych, potężnych centaurów. Były tu twarze angielskie, włoskie, andaluzyjskie, francuskie, niemieckie. Wszyscy razem mówili, a rozmowie téj, prowadzonéj w dziesięciu językach, towarzyszyły głośne śmiéchy, śpiéwy i rżenie koni. Przed nami jechał chorąży z dwu żołniérzami włoskiego poselstwa; za nim podążali konni żołniérze eskorty, ze swoim generałem-mulatem na czele, ze strzelbami przytwierdzonemi do siodeł w ten sposób, iż lufy ich prosto w górę stérczały; po bokach dwie gromady służby obozowéj z arabów złożonéj. Cały ten tłum, ozłocony ostatniemi promieniami zachodzącego słońca, przedstawiał tak wspaniały, tak malowniczy widok, iż na twarzy każdego z nas wyrażało się żywe zadowolenie, na myśl że stanowi cząstkę tego obrazu.
Po niejakim czasie, ci wszyscy niemal, którzy przeprowadzali poselstwo, pożegnawszy nas, wrócili do Tangieru; z nami zostały tylko Ameryka i Hiszpania.
Droga jak dotąd nie była najgorsza; mój muł zdawał się być najbardziéj łagodnym i posłusznym mułem z całego Państwa; i czegóż jeszcze więcej mógłbym sobie życzyć? Ale jak wiadomo, nie ma zupełnego szczęścia na ziemi. Oto w chwilę kapitan, zbliżywszy się do mnie, powiedział mi bardzo niewesołą nowinę. Wicekonsul, Paolo Grande, który miał z nami jeden namiot dzielić, był lunatykiem. Sam kapitan spotkał go nocy zeszłéj na schodach poselskiego domu, owiniętego w prześcieradło, ze świecą w jedném ręku, z pistoletem w drugiém. Słudzy zapytywani, potwierdzili to samo. Spać z takim człowiekiem pod jednym namiotem było rzeczą niebezpieczną naprawdę. Kapitan, wiedząc, iż ja jestem w bardzo dobrych stosunkach z wicekonsulem, do mnie się udawał z prośbą, abym postarał się namówić go, pod jakimkolwiekbądź pozorem, do oddania komuś, na czas nocy, broni, którą miął przy sobie. Przyrzekłem zrobić wszystko co tylko będzie w mojéj mocy. Dziękuję panu, bardzo dziękuję, nietylko od siebie ale i od komendanta, rzekł oddalając się; chodzi tu przecież zarówno o skórę nas wszystkich. Masz; tego brakowało! pomyślałem sobie i zacząłem zaraz szukać wicekonsula, a szukałem niedługo bo wicekonsul właśnie sam do mnie się zbliżał. W rozmowie, przechodząc z przedmiotu na przedmiot, nieznacznie ostrożnie, udało mi się wywiedziéć, iż ma z sobą cały arsenalik broni przeróżnéj, którą sztuka po sztuce zaraz mi wyliczył, rozwodząc się zwłaszcza nad pewnym olbrzymim puginałem maurytańskim, który, już nie wiem dla czego, zdał mi się przeznaczonym umyślnie na to, aby przeszyć moje biédne serce. Ale jakże tu przystąpić do rzeczy? Jakże powiedziéć o co nam chodzi? Może się obrazi? Może nie uwierzy? Trudna sprawa, oj trudna! Postanowiłem więc wszystko odłożyć na późniéj, aż do chwili kiedy będziemy zabierali się do snu i przez całą drogę nie mogłem się już obronić od téj przykréj i natrętnéj myśli.
Jechaliśmy po gruncie nierównym, falistym, śród okolicy zielonéj, pustéj i cichéj. Droga, jeżeli można nazwać to drogą, była utworzona z wielkiéj liczby ścieżyn, równoległych, krzyżujących się w niektórych miejscach, wijących się pomiędzy kamieniami i krzaczkami, wklęsłych jak łożyska strumyków. Gdzieniegdzie aloes lub palma wysmukła zarysowywały się czarno na tle złocistego widnokręgu. Na niebie zaczynały występować gwiazdy. Ani blisko, ani daleko nie widać było nikogo. Na raz usłyszeliśmy strzały. Była to gromadka arabów, która z wierzchołka poblizkiego wzgórza witała poselstwo. Już od trzech godzin byliśmy w drodze: noc zapadła: wszyscy pragnęliśmy dostać się conajprędzéj do obozu. Skutkiem znużenia w jednych, a uczucia głodu w innych, przerwała się rozmowa. Słychać było tylko stąpanie koni i ciężki oddech sług, które biegnąc podążały za nami. Wtém rozległ się okrzyk kaida. Obejrzeliśmy się do koła i spostrzegliśmy na prawo pagórek jaśniejący od mnóstwa światełek. To było miejsce naszego pierwszego obozu, i powitaliśmy je wesołemi okrzykami.
Nie potrafię opisać téj wielkiéj przyjemności, której doznałem, stawiając nogę na ziemi pośród tych namiotów. Powiem tylko, iż gdyby nie owa powaga, którą musiałem zachowywać ze względu na moją rolę jedynego przedstawiciela piśmiennictwa włoskiego w téj wyprawie, kto wie czybym nie zaczął wywracać koziołków! Nasz obóz było to całe miasteczko, oświetlone, ludne, gwarne. Ze wszystkich stron płomienie kuchen obozowych drobne sypały iskierki. Posługacze, żołniérze, kucharze, majtkowie snuli się, zamieniając z sobą pytania i rozkazy we wszystkich językach wieży Babel. Namioty tworzyły wielkie koło, w środku którego była zatknięta włoska chorągiew. Za namiotami stały konie i muły. Eskorta miała swój oddzielny mały obóz. Wszystko było urządzone na stopę wojskową. Poznałem od razu mój namiot i pośpieszyłem do niego. Były w nim cztery łóżka obozowe, maty i kobierce, latarnie, lichtarze, stoliki, krzesła składane, umywalniki żelazne z nóżkami pomalowanymi w paski trzema włoskiemi barwami, wreszcie wielki wachlarz na sposób indyjski. Naprawdę w takim namiocie można byłoby i rok cały spędzić. Znajdował on się pomiędzy namiotami ministra i artystów.
W godzinę potem zasiedliśmy do stołu w namiocie poświęconym Lukullusowi. Sądzę, iż musiał to być najweselszy obiad z tych wszystkich, jakie się kiedy od założenia Państwa Marokańskiego odbywały w jego granicach. Było nas wszystkich szesnaście osób, licząc w to konsula amerykańskiego z dwu synami i konsula hiszpańskiego z dwu urzędnikami poselstwa. Kuchnia włoska odniosła świetny tryumf. Zapewne po raz to piérwszy śród téj zielonéj pustyni wznosiły się ku Allahowi delikatne wonie makaranów z sosem i ryżu à la Milanaise. Twórca tych specyałów, olbrzymi kucharz francuski, który na tę jednę noc przybył z Tangieru, został przywołany i odebrał hołd należny w rzęsistych oklaskach. Toasty następowały po sobie niemal bez przerwy, towarzyszyły im przemowy włoskie, hiszpańskie, wierszem i prozą, a nawet śpiewy. Konsul hiszpański, piękny kastylijczyk z wielką brodą, wielkiemi oczami i wielkiem sercem, wypowiedział z dłonią na rękojeści sztyletu dyalog Don Juana Tenorio z Don Luisem Mendia, ze słynnego dramatu Józefa Zorilli. Mówiono o kwestyi wschodniéj, o oczach kobiet arabskich, o wojnie karlistowskiéj, o nieśmiertelności duszy, o własnościach straszliwego cobra capello, żmii Kleopatry, przez którą pozwalają się kąsać, nie doznając ztąd żadnych złych skutków, kuglarze marokańscy. Jeden z obecnych, podczas ogólnéj wrzawy, powiedział mi na ucho, iż przez całe życie przechowa dla mnie wdzięczność największą, jeżeli w mojej przyszłéj książce o Marokko zechcę napisać o nim, że zabił lwa. Skorzystałem z téj sposobności, aby prosić wszystkich uczestników biesiady, by każdy z nich dał mi wyczerpującą notatkę o tych dzikich zwierzętach, których zwycięzcą życzyłby sobie abym go uczynił. Konsul hiszpański, przez wdzięczność, zaimprowizował strofkę kastylijską na cześć mego muła i, wszyscy razem, śpiewając tę strofkę na temat Włoszki w Algierze, wyszliśmy z namiotu, aby udać się na spoczynek.
Cisza głęboka zaległa cały obóz. Przed namiotem posła, który piérwéj nieco nas pożegnał, czuwał wierny Selim, piérwszy żołnierz poselstwa. Pomiędzy dalszymi namiotami, jak białe widmo, przechadzał się zwolna kaid eskorty. Niebo błyszczało tysiącami gwiazd. Cóż za rozkoszna noc! pomyślałem sobie, Ah, gdyby nie ten utrapiony lunatyk...!
Weszliśmy do namiotu. Kapitan powtórzył mi swoją prośbę. Postanowiłem wytoczyć tę drażliwą sprawę już wówczas gdy będziemy w łóżku. Było to konieczném; ale czułem, iż wiele mnie będzie kosztować. Wicekonsul mógłby się tém obrazić a ztąd dla mnie przykrość niewymowna. Taki miły był z niego towarzysz! Jako prawdziwy sycylijczyk, pełen południowego ognia, mówił o rzeczach najmniéj nawet znaczą cych z zapałem natchnionego kaznodziei. Nie szczędził wzniosłych przymiotników: olbrzymi, boski, cudowny, powtarzał przy lada sposobności. Jego giestem najspokojniejszym było wywijać podniesionemi rekami nad głową, kiedy w zapale chciał kogoś o czémś przekonać; z temi oczami wychodzącemi na wierzch, z tym nosem orlim, który zdawałoby się gotów zadziobać przeciwnika wyglądał naprawdę jak człowiek zacięty, nieubłagany, dumny nad wszelki wyraz; a jednak w istocie był to najbardziéj łagodny, spokojny i zgadzający się młodzieniec, jakiego kiedy poznałem.
— A wiesz, nie traćmy czasu, rzekł do mnie kapitan, kiedy wszyscy czteréj leżeliśmy już w łóżkach.
— Panie Grande, zacząłem, pan ma zwyczaj wstawać w nocy?
Na to, moje pytanie okazał niemałe zdziwienie i odrzekł.
— Nie, takiego zwyczaju nie mam, a byłbym bardzo niezadowolony gdyby go miał miéć kto inny.
— „A to dziwna!“ pomyślałem sobie. Więc, ciągnąłem dalej po chwilowéj przerwie, pan zgadzasz się na to iż zwyczaj jest niebezpieczny?
Popatrzył na mnie z uwagą, a po tém powiedział.
— Przepraszam, ale mnieby się zdawało, iż dla pana, zwłaszcza dla pana, nie jest to przedmiot do żartów.
— I ja pana również przepraszam, ale muszę powiedziéć, że nie żartowałem bynajmniéj. W ogóle? nie mam zwyczaju żartować ze smutnych rzeczy.
— Tak, to rzecz smutna, naprawdę, i mojém zdaniem do pana należy zapobiedz wszystkim złym następstwom, jakie miéć może.
— Jakto, do mnie? Chciałbyś pan może, abym sobie szedł w pole nocować?
— No, pewno że z nas dwojga to chyba pan, a nie ja powinienby był to uczynić.
— A to rzecz niesłychana! Panie, tego za wiele! zawołałem siadając na łóżku.
— Zawiele? Pan więc poczytujesz to sobie za obrazę, iż nie chcemy dać się wystrzelać jak kuropatwy! zawołał z kolei wice konsul zrywając się z łóżka.
Głośny wybuch śmiechu kapitana i komendanta przerwał w téj chwili naszą sprzeczkę i od razu, bo pierwéj jeszcze nim który z tych panów przemówił, obaj zrozumieliśmy że z nas zażartowano. I panu Grande wmówiono również iż ja chodziłem w nocy po domu poselstwa z prześcieradłem na plecach i z pistoletem w ręku.
Noc przeszła bardzo spokojnie, a o świcie już byłem ubrany i wyszedłem z namiotu, aby widzieć wschód słońca.
Obóz nasz był jeszcze pogrążony we śnie; tylko pośród namiotów eskorty pewien ruch dawał się dostrzegać.
Niebo na wschodzie miało barwę różową. Wyszedłem na środek placu obozowego i oparłszy się o drzewiec chorągwi, stałem przez czas długi nieruchomie, patrząc na obóz, który roztaczał się przed memi oczami.
Namioty stały na pochyłości wzgórza porosłego trawą, figami indyjskiemi, aloesami i kwitnącemi krzewinami. Niedaleko namiotu posła wznosiła się wysoka palma, wdzięcznie pochylona ku wschodowi. Przed wzgórzem rozciągała się wielka, zielona falista płaszczyzna, cała kwieciem i krzewami pokryta, zamknięta w oddali pasmem gór ciemno zielonych, poza któremi ukazywały się inne góry niebieskawe, zdające się rozpływać w przejrzystém niebie poranku. Na całéj téj przestrzeni, jak okiem zajrzéć, nie widać było ani domu, ani namiotu, ani trzody, ani obłoczka dymu. Był to jakby ogród olbrzymi, zamknięty dla wszelkiéj żyjącéj istoty. Wietrzyk świeży i wonny kołysał zlekka liście palmy: żaden inny szmer nie dolatywał do mego ucha. Na raz, oglądając się do koła, spostrzegłem dziesięć oczu szeroko rozwartych utkwionych w moje. O kilka kroków odemnie, na wielkim kamieniu siedziało pięciu arabów; byli to jacyś wieśniacy, którzy podczas nocy przyszli, kto wie z jak daleka, aby obóz zobaczyć. Zdawali się być wyciosani z tego samego głazu, na którym siedzieli. Patrzyli na mnie, nie mrugając, nie okazując ani zdziwienia, ani ciekawości, ani sympatyi, ani niechęci, ani zakłopotania: wszyscy pięciu nieruchomi, z twarzami napół ukrytemi w kapturach, zdawali się być uosobieniem samotności i ciszy téj okolicy. Włożyłem rękę do kieszeni: te dziesięć oczu poszły wślad za tym ruchem; wyciągnąłem cygaro: te dziesięć oczu zwróciły się na cygaro; zacząłem przechodzić się tam i napowrót po placyku, nachyliłem się aby podnieść jakiś kamyk, a te dziesięć oczu były ciągle we mnie utkwione. I nie były one jedynemi, które na mnie patrzyły w téj chwili. Wkrótce spostrzegłem innych arabów, siedzących nieco daléj na trawie, po dwoje, po troje, również zakapturzonych, nieruchomych, we mnie wpatrzonych. Wyglądali jak ludzie przed chwilą z ziemi wyrośli, jak umarli, z roztwartemi oczami, jak widma jakieś, które powinnyby się rozwiać w piérwszych promieniach słońca. Okrzyk przeciągły i drżący, który się rozległ w stronie obozu eskorty, oderwał moją uwagę od arabskich wieśniaków. Jeden z muzułmańskich żołnierzy oznajmiał towarzyszom, iż nadeszła godzina modlitwy; modlitwy piérwszéj z tych pięciu kanonicznych modlitw, które każdy muzułmanin powinien co dzień odmawiać. Kilku żołniérzy wyszło z namiotów, rozesłało na ziemi swoje płaszcze, uklękło na nich z twarzą ku wschodowi zwróconą, potarło sobie trzykrotnie garścią ziemi ręce, ramiona, głowę i nogi, i zaczęło odmawiać pocichu swoje modlitwy klękając, wstając, upadając na twarz, podnosząc ręce do wysokości uszu i przysiadając na piętach. Wkrótce potem wyszedł z namiotu dowódzca eskorty, potém słudzy i kucharze; w kilka minut cała niemal ludność obozu była na nogach. Słońce, choć przed chwilą zaledwie ukazało się na widnokręgu, dopiekało już silnie.
Po powrocie do namiotu zabrałem znajomość z kilku osobistościami dość ciekawemi, o których nieraz wypadnie mi tu mówić.
Piérwszą z nich, którą poznałem, był jeden z dwu marynarzy włoskich, służący komendanta fregaty, sycylijczyk z Porto Empedocle, nazwiskiem Ranni; młodzieniec dwudziestoczterotetni, wysoki, silny jak Herkules, niezmiernie łagodnego usposobienia, zawsze poważny, w sobie skupiony i posiadający ten dar niepospolity, iż się nigdy niczemu nie dziwił, że wszystko znajdował bardzo naturalném jak ów Soe z Pięciu tygodni w balonie, że jedynie zdziwienie innych mogło w nim zdziwienie wywołać. Dla niego, Porto Empedocle, Gibraltar, Afryka, Chiny, w których był kiedyś, a nawet księżyc gdyby go tam zaniesiono, to wszystko było zupełnie jedno i to samo.
— I cóż powiesz o tém nowém życiu? spytał go komendant, podczas gdy mu pomagał w ubieraniu się.
— A cóż pan chce, abym powiedział? odrzekł flegmatycznie Ranni.
— No, przecież cóśkolwiek. Podróż, nowy kraj, cały ten rozruch, czyż nie uczyniły na tobie żadnego wrażenia?
Pomyślał przez chwilkę i z całą prostodusznością odpowiedział: — Żadnego.
— Jak to! Ależ przynajmniéj ten obóz powinien być dla ciebie nowością?
— O, nie, panie komendancie.
— Nie? więc kiedyżeś go widział przedtém?
— A wczoraj wieczór.
Komendant popatrzył nań i ścisnął ramionami.
— Ale wczoraj wieczorem, spytał znowu hamując swą niecierpliwość, jakiegożeś doznał wrażenia?
— No.... odrzekł otwarcie poczciwy marynarz; to się rozumie.... tego samego doznałem wrażenia co i dzisiaj zrana.
Komendant umilkł, kwitując z rozmowy.
Wkrótce potém weszła inna osobistość, niemniéj ciekawa, pewien arab z Tangieru, którego wicekonsul przyjął na służbę na cały czas podróży. Na imię miał Cina; lecz pan jego zwał go Civo, bo tak łatwiéj było wymówić. Był to młodzieniec wielki, gruby i głupi... ale to głupi jak stołowe nogi, lecz pełen dobrych chęci i z sercem najlepszém; chłopak prostoduszny, nieśmiały, który byle nań tylko spojrzeć uważniéj, zaraz śmiać się zaczynał i zakrywał twarz ręką. Nie miał innego ubrania oprócz długiéj, białéj koszuli bez pasa, która, gdy chodził, fruwała i wzdymała się na nim śmiesznie, nadając mu pewne podobieństwo do jakiéjś karykatury cheruba. Umiał ze trzydzieści wyrazów hiszpańskich, za pomocą których usiłował dać się zrozumiéć wówczas, gdy był zmuszony do mówienia; ale ze swym panem porozumiewał się zawsze prawie na migi. Tak, na oko, mógłbym mu dać lat dwadzieścia pięć, ale że to z arabami łatwo się pomylić, więc go spytałem ile ich sobie liczy.
Najprzód zakrył twarz ręką, potém namyślił się przez chwilę, w ostatku powiedział:
Cuando guerra Espana... ano y medio.
Podczas wojny z Hiszpanią, która toczyła się w r. 1860, miał półtora roku; teraz więc miał lat siedemnaście.
— Cóż to za kolos na swój wiek! powiedziałem do wicekonsula.
— Olbrzymi! odrzekł.
Trzecią osobistością ciekawą był kucharz posła, który przyniósł nam kawę; piemontczyk najczystszéj krwi, przybyły do Tangieru z Turynu, Który nazywał ogrodem Italii, przed kilku dniami zaledwie. Biédny człowiek, był jakiś odurzony i niezadowolony: wykrzykiwał co chwila: O, cóż to za kraj! Cóż to za kraj!
Zapytałem go czy przed wyjazdem z Turynu, nikt mu nie powiedział co to za kraj to Marokko i co to za miasto ten Tangier. Odpowiedział, że mu to mówiono. Powiedziano mu: Pamiętaj, Tangier to nie Turyn. Ha, cóż robić! pomyślał sobie, pewno że nie Turyn; ale będzie chociaż taki jak Sienna albo jak Aleksandrya. A tymczasem znalazł się w mieście tego rodzaju! Pośród dzikich ludzi! I dodano mu do pomocy dwu arabów, którzy ani słówka nie rozumieli po piemoncku! A na dobitkę trzeba jeszcze było odbywać tę dwumiesięczną podróż przez egipskie pustynie. Przeczuwał, iż żywy ztamtąd nie wróci...
— Ależ, przynajmniéj, powiedziałem, po powrocie do Turynu, będziecie mieli wiele rzeczy do opowiadania.
— Ah! odrzekł głosem smutnym wychodząc z namiotu, i cóż można opowiedziéć o kraju, w którym niema nawet dwu listków sałaty!
Po śniadaniu poseł wydał rozkaz zwijania namiotów i wybierania się w drogę.
Podczas téj długiéj roboty, która zajęła około stu osób, zauważyłem pewną właściwość charakteru arabskiego, polegającą na dziwnej manii rozkazywania. Zbytecznemi byłyby wszelkie objaśnienia, aby rozpoznać od razu, śród tłumu uwijających się ludzi, głównego dozorcę mułów, zwiérzchnika tragarzy, naczelnika służby przeznaczonéj do obsługi namiotów i naczelnika żołnierzy poselstwa. Ktokolwiekbądź posiadał jakąś władzę, dawał ją uczuć i spostrzedz, czy to zachodziła tego potrzeba, czy bez żadnéj potrzeby, głosem, ruchem rąk, oczami, słowem całą siłą duszy i ciała. A każdy kto takiéj władzy nie posiadał, niemniéj korzystał z lada sposobności, aby wydać jakiś rozkaz równemu sobie, aby łudzić siebie, że jest czémś więcéj od innych. Najbardziéj obdarty z posługaczy wydawał się zupełnie szczęśliwym, gdy mógł choć na chwilkę przybrać rozkazującą postawę. Najprostsza czynność, bo taka naprzykład jak zawiązanie sznura lub podniesienie z ziemi kuferka, dawała powód do wymiany grzmiących okrzyków, piorunujących spojrzeń, ruchów oburzonego sułtana. Nawet i Civo, nasz skromny Civo, nastawiał się butnie dwu arabskim wieśniakom, którzy ośmielili się spoglądać zdaleka na pakunki jego pana.
O dziesiątéj zrana, w skwarze słonecznym długa karawana zaczęła powoli zstępować na równinę.
Konsul hiszpański i jego dwaj towarzysze pożegnali nas o wschodzie słońca; z osób nienależących do wyprawy nie pozostawało pośród nas nikogo, oprócz konsula amerykańskiego z synami.
Od miejsca, na którem noc spędziliśmy, zwane go po arabsko Ain-Dalia, to jest fontanną wina, od winnic, które niegdyś tu były, musieliśmy w tym dniu przejść do Had-El-Garbii, leżącéj za górami zamykającemi równinę.
Przeszło przez godzinę jechaliśmy po gruncie zlekka falistym, śród pól jęczmienia i prosa, po ścieżkach krętych, które, krzyżując się z sobą, tworzyły niezliczoną ilość małych wysepek, że je tak nazwę, pokrytych bujną trawą i wysokiemi kwiatami. Ani na drodze, ani na polach nie było nikogo. Dopiero po półgodzinnéj jeździe napotkaliśmy długi szereg wielbłądów, prowadzonych przez dwu beduinów, którzy, mijając, pozdrowili nas swém zwykłem: Niech pokój będzie na drodze waszéj.
Litość mię brała, patrząc na tę biédną służbę obozową, na tych arabów, którzy obok nas szli pieszo, obładowani parasolami, pledami, lunetami, teatralnemi lornetkami, albumami, tysiącem drobiazgów, których nie tylko użytek ale nawet sama nazwa była im nieznaną; którzy zmuszeni byli biedź, podążać za szybkim chodem naszych mułów, śród duszącéj kurzawy, w skwarze nieznośnym, napół nadzy, źle karmieni, słudzy wszystkich, nieposiadający nic oprócz podartéj koszuli na grzbiecie i pary starych trzewików na nogach: którzy piechotą odbyli podróż z Fez do Tangieru i tak samo z Tangieru do Fez wracali, po to być może, aby ztamtąd znowu z jakąś inną karawaną do Marokko podążyć i tak całe życie koczować z miejsca na miejsce, dla tego jedynie, aby z głodu nie umrzéć, i na wypoczynek złożyć kości strudzone pod jakimś namiotem! Patrząc na nich, myślałem sobie o „piramidzie istnienia“ Goethego. Pomiędzy nimi znajdował się chłopak trzynasto lub czternastoletni, mulat, piękny i zwinny, który swe duże, czarne oczy, pełne zaciekawienia i życzliwości, miał ciągle zwrócone to na mnie, to na moich towarzyszy, z takim wyrazem jakgdyby jednocześnie i zapytywał nas o cóś i chciał nam opowiadać tysiące dziwnych rzeczy. Byłoto dziecko niewiadomych rodziców, znajdek, który z włoską karawaną rozpoczynał swój mozolny, koczowniczy zawód, swe tułactwo po kraju, od którego, być może, tylko śmierć go uwolni. Inny arab, starzec wynędzniały, chudy, biegł z głową pochyloną, z zamkniętemi oczami, z zaciśniętemi pięściami, z rozpaczliwą rezygnacyą człowieka, o którym zapomnieli i ludzie i Pan Bóg. Inni, oddychając ciężko, śmieli się i rozmawiali. Nagle jeden z nich przyśpieszył biegu i znikł nam z oczu, pędząc naprzód jak strzała. W dziesięć minut potém znaleźliśmy go siedzącego w cieniu figowego drzewa. Wyprzedził karawanę na całe pół mili po to, aby pięć minut posiedziéć w chłodzie na trawie.
Tymczasem przybyliśmy do podnóża niewielkiéj góry, zwanej po arabsku Górą Czerwoną, od barwy ziemi, która ją tworzyła. Była to góra stroma, kamienista i cała najeżona pniami wyciętego przed niedawnym czasem lasu; jeszcze w Tangierze mówiono nam, iż to będzie najmniéj bezpieczne miejsce z całéj naszéj drogi.
O, mój wierny mule, powiedziałem w duchu: polecam ci moją umowę z wydawcą; i przygotowany na wywrócenie koziołka, zacząłem na nim wstępować pod górę. Drożyny wiły się pośród wielkich ostrych kamieni, które zdawały mi się być nagromadzone w tak wielkiéj ilości, po to jedynie aby mi spadnięcie z muła tém dotkliwszém uczynić; za każdém, mniéj pewném stąpieniem mego rumaka, czułem, iż z głowy wylatuje mi jeden rozdział mojéj przyszłéj książki; dwa razy, kiedy biédne zwierzę upadło na przednie nogi, dusza moja była już na progu lepszego świata, z tém wszystkiém jednak udało mi się cało i zdrowo dostać się na wierzchołek, gdzie spostrzegłem z niemałćm zdziwieniem, że oprócz dwu malarzy, którzy mnie wyprzedzili, aby z góry przyglądać się nadciągającéj karawanie, wszystkich innych towarzyszy zostawiłem za sobą.
Widok, który się przed nami roztoczył, wart był, naprawdę, tego forsownego marszu.
Karawana, ciągnąc się od połowy góry ku dołowi, wydłużała się przeszło na milę po równinie. Na czele posuwała się gromadka tych, z których składało się właściwe poselstwo; a pomiędzy nimi zdaleka rozpoznać można było naszego posła po kapeluszu z wielkim pióropuszem i Mohameda Ducali po olbrzymim zawoju. Po bokach i z tyłu za nimi podążała służba konno i pieszo, rozsypana malowniczo na pochyłości śród stosów kamieni i gęstych zarośli. Dalej ciągnęli pojedyńczo, parami lub w małych grupach, owinięci w swoje białe i niebieskie płaszcze, pochyleni naprzód na swych siodłach czerwonych konni żołniérze eskorty, przedstawiając zdaleka podobieństwo do jakiegoś pochodu masek karnawałowych; a za eskortą szedł niezmiernie długi szereg mułów i koni, które na swych grzbietach niosły namioty, kufry, łóżka składane. krzesła, stoliki, naczynia kuchenne, zapasy żywności, słowem cały obóz. Przy nich postępowali słudzy i żołniérze, z których najdalsi wyglądali jak białe lub czerwone plamki na tle zielonéj równiny. Trudno wystawić sobie jak dalece ten pochód różnobarwny, zbrojny, świecący, ożywiał ową samotną równinę, jak dziwny i wesoły widok przedstawiał. Gdybym w owéj chwili mógł posiadać władzę zamienienia w kamień całej karawany, aby przyjrzéć się jéj do woli, kto wie czybym, ulegając pokusie, tego nie uczynił. Zawracając muła aby w dalszą ruszyć drogę, spotkała mnie inna niespodzianka: ujrzałem ocean Atlantycki, który rozścielał się lazurowy i spokojny jak jezioro o parę mil od góry. Na nim ukazywał się jakiś statek płynący nieopodal brzegu w stronę cieśniny. Komendant popatrzył w lunetę: był to statek włoski.
Cóżbyśmy dali zato, by nas dostrzeżono z pokładu, by nas poznali rodacy!
Z Góry Czerwonéj spuściliśmy się na inną prześliczną dolinę, pokrytą kwiatami, które tworzyły istne kobierce barwy fiołkowéj, różowéj i białéj. I tu również jak okiem zajrzéć, ani domu, ani namiotu, ani żadnego człowieka.
Poseł postanowił tu się zatrzymać na wypoczynek: pozsiadaliśmy z koni i usiedliśmy w cieniu kilku drzew obok siebie rosnących; muły i Konie wiozące żywność i rzeczy poszły daléj.
Dokoła nas, w odległości kilkunastu kroków, siedzieli słudzy, z których każdy trzymał za cugle konia lub muła. Malarze wydobyli swe albumy, aby parę szkiców nakreślić. Napróżno! Zaledwo jeden z tych obdartusów spostrzegał, iż malarze patrzą na niego, natychmiast odwracał się od nich plecami, albo chował się za drzewo, albo nasuwał kaptur na oczy. Troje, jeden po drugim, wstało i mrucząc cóś pod nosem odeszło aby usiąść o pięćdziesiąt kroków daléj, a każdy z nich poprowadził z sobą konia lub muła, którego trzymał za cugle. Nie chcieli nawet i na to pozwolić, aby odrysowano zwierzęta. Kto nie widział w owéj chwili pana Biseo, ten nie wie naprawdę jak złość wygląda. Usiłował skłonić ich do służenia mu za modele za pomocą próśb, obietnic, pieniędzy. Daremna praca! Odpowiadali na wszystko ruchem ręki przeczącym, i wskazywali na niebo z uśmiéchem, który zdawał się mówić: O, nie tacyśmy głupi! Nawet i ów sympatyczny chłopak o bystrém, rozumném spojrzeniu, nawet i sami żołniérze Poselstwa, którzy niemal wzrośli pośród europejczyków, a z dwu malarzami, byli już na stopie bardzo przyjacielskiéj, nawet i oni, powiadam, żadną miarą zgodzić się na to nie chcieli aby ich osoba miała być sprofanowana przez ołówek chrześcianina. Koran, jak to wszystkim wiadomo, zabrania odtwarzania postaci ludzi i zwierząt, uważając to za początek bałwochwalstwa albo za zwrót ku niemu. Pan Biseo zapytał przez tłumacza jednego z żołniérzy dlaczego nie pozwala, aby go odrysowano. Dla tego, odpowiedział, iż malarz w tę postać, którą chce utworzyć, nie potrafi wlać duszy, a skoro tego uczynić nie może pocóż więc miałby ją odtwarzać? Tylko Bóg może stwarzać żywe istoty, a świętokradztwem jest chciéć go naśladować. Zapytany o toż samo młodziutki mulat odpowiedział ze śmiéchem: Odrysujcie mnie, kiedy zasnę, to mię nic nie obchodzi; ale żebym ja sam, nie śpiąc, widząc, miał na to pozwolić... o, za nic na świecie! Wówczas pan Biseo zaczął rysować jednego araba ze służby obozowéj, który właśnie zasnął. Wszyscy inni, stojąc do koła, patrzyli uważnie to na malarza, to na śpiącego swemi wielkiemi, zdziwionemi oczami. Na raz posługacz obudził się, powiódł wzrokiem po zgromadzonych, zrozumiał wszystko, zerwał się na równe nogi i oddalił się, mrucząc cóś gniewnie pod nosem, śród głośnego śmiechu towarzyszy, którzy zdawali się mówić A co? pięknego ci figla spłatano! popamiętasz go: długo! Ruszyliśmy w dalszą drogę i niespełna w godzinę ujrzeliśmy-na widnokręgu bielejące namioty obozu.
Wkrótce ukazał się jakiś oddział konnych ludzi, którzy strzelając i krzycząc pędzili ku nam jak wicher; w odległości dziesięciu kroków od karawany zatrzymali się; ten, co był na ich czele, uścisnął rękę Posła; potém przyłączyli się do eskorty. Oddział ten przybywał z miejsca, na którem stanął nasz obóz; byli to żołnierze pewnego rodzaju landwery, która stanowi najliczniejszą część armii marokańskiej (jeżeli armią można nazwać tę tak słabą siłę zbrojną, którą posiada Marokko) i jest złożoną ze wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia oręża od szesnastu do sześciudziesięciu lat. Niektórzy byli w zawojach, inni w chustkach czerwonych, zawiązywanych na głowie; wszyscy mieli na sobie białe kaftany.
Kiedy przybyliśmy do obozu, właśnie rozpinano ostatnie namioty.
Obóz stał na spieczonym falistym gruncie; z jednéj strony w oddali widniało pasmo gór błękitnych, z drugiej pasmo zielonych pagórków. O pół mili od namiotów były dwie gromadki chałup słomą krytych, napół schowanych śród fig indyjskich.
Zebraliśmy się wszyscy pod jednym namiotem.
Zaledwie rozsiedliśmy się w nim wygodnie, gdy pomiędzy nas wpadł zadyszany żołniérz poselstwa, stanął przed Posłem i zawołał głosem wesołym:
Mona!
— Niech przyjdą, powiedział Poseł wstając.
Za jego przykładem wstaliśmy wszyscy.
Długi szereg arabów, któremu towarzyszyli: dowódzca eskorty, żołniérze poselstwa i słudzy, przeszedł przez obóz, uszykował się przed naszym namiotem i złożył u stóp Posła niemałą ilość węgli, jaj, cukru, masła, świec, chlebów, oraz trzydzieści sześć kur i ośm baranów.
Ta danina nazywała się moną. Oprócz uciążliwych podatków, które płacą do rządu, mieszkańcy wiosek są jeszcze obowiązani dostarczać pewną ilość żywności i innych produktów wszystkim urzędnikom żołnierzom sułtana, tudzież poselstwom udającym się do stolicy. Rząd naznacza ilość produktów; lecz władze miejscowe opodatkowują mieszkańców według swego upodobania, skutkiem czego ilość produktów otrzymywanych przez osoby, którym rząd dawać je każe, choć zawsze więcéj niż wystarczająca, jest wszakże małą cząstką zaledwie téj innéj ilości, którą już złożyli przed miesiącem lub którą złożą jeszcze wieśniacy w ręce najbliższych swych zwierzchników.
Jakiś starzec, który musiał być zapewne naczelnikiem plemienia (tu bowiem lud dzieli się na plemiona) powiedział, za pośrednictwem tłumacza, kilka słów do Posła. Wszyscy inni biédni, obdarci wieśniacy, stali W milczeniu, poglądając na przemiany to na nas, to na swój dobytek, owoc krwawej pracy, z wyrazem zdziwienia, smutku i głębokiéj rezygnacyi.
Po odłożeniu z prowizyi tego co miało pójść na stół Posła i po rozdzieleniu jéj reszty pomiędzy eskortę, służbę i żołnierzy poselstwa, pan Morteo, który tego samego poranku został mianowany generalnym nadzorcą obozu, włożył jakiś datek pieniężny do ręki starego araba. Arab skinął na towarzyszy i wszyscy w milczeniu poszli drogą, wiodącą do chałup.
Wówczas wszczęła się (jak od owego dnia miała wszczynać się codzień) głośna sprzeczka a raczéj kłótnia na dobre pomiędzy sługami i żołniérzami z powodu podziału mony. Była to scena niezmiernie zabawna. Dwaj czy trzej dozorcy mułów, z których każdy dźwigał przed sobą tłustego barana, chodzili szybkim krokiem po placyku śród namiotów, wzywając na sąd Allaha i Posła; inni wypowiadali swe racye, krzycząc i uderzając pięściami o ziemię; Civo fruwał to tu, to owdzie w swéj białéj koszuli z tém głębokiém przeświadczeniem, że osoba jego może wzbudzić postrach; barany beczały, kury gdakały i rozpierzchały się w różne strony, psy szczekały. Na raz zjawił się pan Poseł i wszystko umilkło.
Jedynym człowiekiem, który mruczał jeszcze przez kilka minut, był Selam.
Selam, była to osoba nie lada. Wprawdzie dwu żołnierzy poselstwa nosiło to imię i obaj w dodatku pełnili służbę przy naszym Pośle: ale podobnie jak mówiąc: Napoleon, gdy się nic innego niedodaje, każdy rozumie, że będący w mowie jest Napoleon piérwszy, tak i my również w podróży, mówiąc Selam, zawsze tylko jego jednego mieliśmy na myśli. O, jakże żywo i dziś nawet staje mi on przed oczy! Ten Selam, młody Mahomet i Sułtan, oto są dla mnie trzy najbardziéj miłe postacie, jakie widziałem w Marokko. Selam był to młodzieniec piękny, silny, rozumny i pełen życia. Pojmował wszystko od razu, robił wszystko z zadziwiającą szybkością, chodził tak prędko i zgrabnie, iż zdawało się że lata, mówił spojrzeniami, był w ciągłym ruchu od rana do nocy. We wszystkiém co się odnosiło do pakunków, namiotów, kuchen i koni każdy do niego się zwracał; on wiedział wszystko, on najlepiéj nauczyć, najlepszą dać radę potrafił. Mówił dość słabo po hiszpańsku i umiał kilka wyrazów włoskich: ale nawet używając arabskiego języka potrafiłby dać się zrozumiéć, tak dalece jego mimika była malowniczą i wyrazistą. Mówiąc o jakiémś wzgórzu robił ruch podobny do ruchu dzielnego dowódzcy, który wskazuje swym żołnierzom na nieprzyjacielską bateryą, do któréj szturm mają przypuścić. Chcąc dać jakąś wymówkę innemu żołnierzowi lub posługaczowi, rzucał się na niego jakby go miał zabić. Przypominał mi co chwila Tomasza Salvini w rolach Grosmana i Otella. W każdém poruszeniu, w każdéj postawie, bo czy to gdy lał zimną wodę na plecy Posła, czy to wówczas gdy przelatywał obok w całym pędzie jak przykuty do siodła na swoim kasztanku, zawsze był piękny, zgrabny, wspaniały. Malarze nasi nie mogli się dość na niego napatrzéć. Nosił kaftan szkarłatny i niebieskie spodnie: można go było poznać od razu, choćby się znajdował o milę na końcu karawany. W obozie każdy wołał na niego. Biegał od namiotu do namiotu, z nami żartował, na służbę krzyczał, wydawał i odbierał rozkazy, kłócił się, wpadał w złość, wybuchał śmiechem; kiedy był rozgniewany, wyglądał jak zbój; kiedy się śmiał, przypominał dziecko. Co dziesięć słów musiał powtórzyć koniecznie: senor ministra. Dla niego pan minister, zaraz po Allahu i jego Proroku był piérwszą osobą.
Na widok dziesięciu strzelb w jego pierś wymierzonych nie zbladłby z pewnością; z powodu jednéj niezasłużonéj wymówki Posła zalewał się łzami. Miał dwadzieścia pięć lat. Nadmieniłem poprzednio, iż wówczas gdy się ukazał Poseł, on tylko jeden mruczał jeszcze przez kilka minut.
Otóż gdy nareszcie przestał już mruczeć, podszedł do miejsca w którém się znajdowałem, aby jakąś skrzynię otworzyć. Podczas gdy się nachylał, spadł mu fez z głowy i na ogolonéj jego czaszce spostrzegłem dużą plamę krwi skrzepłéj. Spytałem go coby to miało znaczyć. Odpowiedział, iż skaleczył się jedną z wielkich głów cukru, które przynieśli arabowie składający monę. Podrzuciłem ją, powiedział mi z miną bardzo poważną, i złapałem na głowę. Widząc jednak, że nic nie rozumiem, wytłumaczył mi rzecz całą w następujący sposób. „Robię to, aby wzmocnić sobie głowę. Z początku padałem zwykle na ziemię jak nieżywy, teraz wszystko się ogranicza do paru kropelek krwi. A z czasem to nawet już i skóra mnie nie zaboli. Wszyscy arabowie robią tak samo. Mój ojciec łamał na swojéj głowie cegły grubości dwu palców, jakby skorupkę chleba. Prawdziwy arab, dodał z dumą na zakończenie, uderzając się pięścią po ciemieniu, powinien mieć głowę z żelaza.“
Obóz, tego wieczora, przedstawiał się inaczéj niż wczoraj, bo każdy zaczynał już być w nim więcéj jak w domu. Malarze poustawiali swoje sztalugi przed namiotami i zabierali się do malowania. Kapitan poszedł robić spostrzeżenia nad miejscowością, w któréj stanął obóz, wicekonsul zbierać owady, były minister hiszpański polować na przepiórki; Poseł i komendant grali w szachy pod namiotem przeznaczonym na salę jadalną; posługacze skakali jeden przez drugiego, opierając sobie ręce na plecach; żołniérze eskorty rozmawiali, siedząc w kółko na ziemi, reszta nas europejczyków pisała, czytała lub przechadzała się po obozie; zdawaćby się mogło, żeśmy się tu rozlokowali na miesiąc. Gdybyśmy posiadali chociaż malutką drukarnię, nie omieszkałbym z pewnością dziennika założyć.
Pogoda była prześliczna. Namiot podczas obiadu był otwarty a przez cały czas jego trwania, ów oddział żołnierzy z Had-El-Garbii, który nas spotkał na drodze, chcąc uczcić Posła, cudów zręczności dokazywał na koniach, strzelając przytém na wiwat. Zachodzące słońce wspaniałymi blaski zalewało ten malowniczy obraz.
U stołu, naprzeciw mnie siedział Mahomet Ducali. Po raz piérwszy byłem w możności przyjrzeć mu się uważniéj. Byłto doskonały typ bogatego maura, trochę zniewieściałego, wytwornego i grzecznego aż do przesady; powiedziałem bogatego, bo, jak mówiono, miał on posiadać przeszło trzydzieści domów w Tangierze. Mógł miéć lat około czterdziestu. Był wysokiego wzrostu, rysów prawidłowych, cery białéj, miał wielki gęsty zarost; nosił mały zawój a na nim kaik przejrzysty z najcieńszéj tkaniny, jakie się wyrabiają w Fez, który spływał mu następnie na ramiona, przysłaniając z lekka amarantowy kaftan, bogato haftowany zlotem. Uśmiéchał się aby pokazać zęby, mówił po hiszpańsku kobiécym głosem, wodził omdlewającym wzrokiem do koła; w postawie i ruchach miał cóś wymuszonego. Przed laty zajmował się handlem: był we Włoszech, w Hiszpanii, w Londynie, w Paryżu i powrócił do Marokko z europejskiemi nawyknieniami. Pił wino, palił cygara i papierosy, nosił pończochy, czytał romanse, opowiadał swoje miłosne przygody. Głównym powodem jego podróży do Fez było, iż od Rządu należała mu się pewna kwota pieniężna, którą za wstawieniem się Posła miał nadzieję uzyskać. W drogę zabrał swój namiot, swoją służbę, swe muły. Oczy jego dawały do zrozumienia, iż gdyby tylko mógł, nieomieszkałby zabrać i swoich kobiet; ale usta w tym względzie nigdy nie wyrzekły ani jednego słowa. Kobiety, o których mówił, opowiada — dając swoje rozliczne przygody, były europejkami. Harem i dla niego również był rzeczą świętą. Odważyłem się, tak ogólnikowo, zadać mn pewne pytanie co do kobiet arabskich: popatrzył na mnie, uśmiechnął sie skromnie i nic nie odpowiedział. Po obiedzie postanowiłem zaspokoić gorące życzenie, które zrodziło się we mnie zaraz po wyruszeniu z Tangiem, a mianowicie zrobić małą wycieczkę po obozie w nocy. Była to jedna z najmilszych rozrywek, które miałem w podróży. Zaczekałem aż się wszyscy do swoich namiotów rozeszli; owinąłem się w biały płaszcz komendanta i wyszedłem chciwy przygód i wrażeń. Na niebie błyszczały gwiazd miliony; latarnie, oprócz tej jednej która znajdowała się na szczycie drzewca chorągwi, były pogaszone: cisza głęboka zalegała obóz. Powoli, ostrożnie, starając się nie zawadzać o sznurki namiotów, poszedłem na lewo. Zaledwiem uszedł dziesięć kroków, jakieś dźwięki niespodziane doleciały moich uszu. Stanąłem. Zdało mi się, że to dźwięki gitary. Pochodziły one z zamkniętego namiotu, którego nie widziałem dotychczas, a który stał pomiędzy naszym namiotem i namiotem Posła o jakie trzydzieści kroków za obrębem obozowego koła. Podszedłem bliżéj, słuch wytężając. Gitara wtórowała niezmiernie cichemu, słodkiemu głosowi, który śpiewał jakąś tęskną arabską piosenkę. Czyjże mógł być ten namiot tajemniczy? Miałażby się w nim znajdować kobiéta? Obszedłem go do koła. Namiot był szczelnie zamknięty. Położyłem się na ziemi, aby z dołu doń zajrzéć; nachylając się kaszlnąłem; śpiew ustał. Niemal w téj saméj chwili głos słodki, tuż koło mnie, zapytał: Quien es? (Kto tam?). Allahu, przybywaj na pomoc! pomyślałem sobie, tam kobiéta być musi. Ciekawy! odpowiedziałem, nadając memu głosowi najbardziéj patetyczne brzmienie, na jakie mię stało. W namiocie ktoś się roześmiał i głos męzki rzekł po hiszpańsku: Wybornie! proszę na filiżankę herbaty. Był to głos Mohameda Ducalego. Spadłem z obłoków. Zaraz jednak zostałem pocieszony i wynagrodzony. Otwarły się drzwiczki, i stanąłem w prześlicznym namiocie, wybitym wewnątrz bogatą materyą w kwiaty, ozdobionym okienkami w łuki, oświetlonym maurytańską lampą, pełnym woni benzoesu, godnym ze wszech miar stać się schronieniem dla najpiękniejszej odaliski Sułtana. Obok Mahomeda Ducalego, na przepysznym kobiercu z Rabat, napół leżał a napół siedział w malowniczéj miękkiéj postawie, z gitarą w ręku, z głową opartą o aksamitną poduszkę, młody arab, jeden z jego służących. Jego to śpiew słyszałem. W środku namiotu stała taca z pięknym serwisem do herbaty; w jednym kątku palił się benzoes na wspaniałéj kadzielnicy. Opowiedziałem Mohamedowi w jaki sposób znalazłem się przed jego namiotem; śmiał się, poczęstował mnie herbatą, kazał arabowi zaśpiewać mi jakąś piosenkę, na pożegnanie życzył mi przyjemnéj podróży. Wyszedłem. Namiot się zamknął, i znalazłem się znowu śród zmroku i ciszy w uśpionym obozie. Obszedłem inny namiot Dukalego, w którym spała jego służba, i skierowałem się w stronę namiotu Posła.
Przede drzwiami spał Selam, rozciągnięty na swym płaszczu niebieskim; jego szabla leżała przy nim. Jeżeli go obudzę a nie pozna mnie od razu, pomyślałem sobie, gotów mnie zabić! Bądźmy więc ostrożni! Zbliżyłem się na palcach do namiotu i uchylając drzwiczek zajrzałem do środka. Namiot dzieliła na dwie połowy bogata zasłona: na przodzie, od wejścia, był pokój dla przyjęcia gości, w którym znajdował się stolik, pokryty kobiercem, z kałamarzem i papierami, oraz kilka złoconych foteli; po tamtéj stronie zasłony spał Poseł i jego przyjaciel, były minister hiszpański. Przyszło mi na myśl pozostawić im bilet wizytowy na stole. Wszedłem. Nieznośne warczenie zatrzymało moje kroki. Jednocześnie głos Posła zapytał: Kto tam?
— Zbój, odrzekłem z cicha.
Poznał mię po głosie odrazu.
— No, to zabijaj, powiedział.
Wytłumaczyłem mu powód moich odwiedzin: uśmiał się szczerze i uścisnąwszy mi rękę w ciemności, życzył silnych wrażeń.
Wychodząc, natknąłem się na cóś twardego, zapaliłem woskową zapałkę: był to żółw. Popatrzyłem do koła i ujrzałem w odległości dwu kroków olbrzymią ropuchę, która zdawała się przyglądać mojéj osobie. Na chwilę doznałem pokusy zaniechania dalszéj wędrówki, ale ciekawość wstręt przemogła i poszedłem naprzód.
Wkrótce znalazłem się przed namiotem Nadzorcy.
Podczas gdym się nachylał aby podglądać, jakaś postać wysoka i biała stanęła pomiędzy mną a drzwiami i rzekła głosem grobowym: „Śpi.“ Cofnąłem się w tył tak szybko jakbym spostrzegł upiora. Lecz natychmiast ochłonąłem z przestrachu. Był to arab, już od lat kilku znajdujący się w służbie u pana Morteo i mówiący trochę po włosku, który, pomimo mego białego płaszcza, poznał mnie od razu. Jak Selam, i on spał również przed namiotem swego pana z szablą przy boku. Życzyłem mu dobréj nocy i poszedłem daléj.
W sąsiednim namiocie znajdowali się: dragoman Salomon i lekarz obozowy, którego obecność zdradzała ostra i silna woń medykamentów, rozchodząca się na dziesięć kroków w około. W namiocie paliło się światło. Dragoman spał; lekarz, siedząc przy stoliku, czytał. Ten lekarz, człowiek młody, przystojny, wykształcony, pełen szlachetności w postawie i ruchach, miał jednę dość dziwną właściwość. Urodzony w Algierze z rodziców francuskich, przeżywszy lat wiele we Włoszech, ożeniony z hiszpanką, nie tylko mówił, z równą łatwością, językami tych pokrewnych trzech krajów, lecz nadto łączył w sobie charakterystyczne cechy trzech narodów, czuł trzy równosilne miłości ojczyzny i był jak w domu zarówno w Paryżu, w Madrycie i w Rzymie. Oprócz tego posiadał w wysokim stopniu zmysł komiczny; nie mówiąc ani słowa, jedném przelotném spojrzeniem, jedném lekkiém poruszeniem ust, umiał tak wybornie odsłonić śmieszną, słabą stronę jakiéjś osoby lub rzeczy, żeśmy pękali ze śmiechu. Zaledwie mię spostrzegł, zgadł od razu przyczynę która mnie tu sprowadziła, prosił abym spoczął chwilkę, poczęstował mnie likierem, nalał i sobie kieliszek a podnosząc go do ust wyszeptał: Za powodzenie pańskiéj wycieczki! Z pomocą Allaha, dodałem wychodząc.
Przeszedłem obok wielkiego namiotu w którym jadaliśmy obiad: był pusty, Skręciłem na lewo, wyszedłem z obozowego koła, przeszedłem pomiędzy dwu długiemi szeregami śpiących koni i znalazłem się śród namiotów eskorty. Natężyłem słuch; doleciał do mnie oddech i lekkie chrapanie uśpionych żołniérzy. Przed namiotami leżały w nieładzie strzelby, pałasze, siodła, pasy, sztylety, kaiki i chorągiew Mahometa, jakby na polu potyczki. Spojrzałem na okolicę: nie widać było nikogo. Tylko dwie grupy chałup, jak dwie czarne plamy, widniały w pomroce.
Wróciłem nazad, przeszedłem pomiędzy namiotem amerykańskiego konsula i namiotem jego służby; oba były zamknięte i ciche; przebytym placyk, na którym ustawiono kuchnię i po przedostaniu się na przeciwległą stronę barykady z beczek, kadzi, garnków, tyglów i dzbanków, znalazłem się przed małym namiotem kucharza.
W namiocie, z nim razem, spali dwaj arabowie, dodani mu do pomocy.
Wsunąłem głowę do środka; ciemno było i cicho. Zawołałem kucharza po imieniu: Giovanni!
Biédak, zmartwiony srodze tém iż mu się dzisiaj nie udała jakaś legumina, a nadto może zaniepokojony tak blizkiém sąsiedztwem „dwu dzikich“, nie spał.
— A, to pan? zapytał.
— Ja, a dla czego to nie śpisz, przyjacielu?
Milczał przez chwilę; potem, przewracając się na łóżku, zawołał z westchnieniem: Ah, kraj! cóż to za kraj!
— Odwagi, Giovanni, rzekłem, pomyślno tylko, że za dni dziesięć stanież pod murami Fez, wielkiéj stolicy Marokko.
Zaczął cóś mruczéć pod nosem, z czego nie zrozumiałem nie zgoła: chyba to tylko, iż wyraz Moncalieri niemałą tu grał rolę. Uszanowałem jego boleść i poszedłem daléj.
W namiocie sąsiednim znajdowali się dwaj marynarze: Ranni, służący komendanta, i Luigi, majtek ze statku Dory, neapolitańczyk, chłopak miły, żwawy, pracowity, pojętny, który w ciągu dwu dni zjednał sobie wszystkie serca. Świeca paliła się w namiocie: jedli wieczerzę. Nadstawiając ucha, udało mi się pochwycić kilka urywków z ich rozmowy. Była dosyć ciekawą. Luigi pytał się dla kogo mogły być przeznaczone te szkice, które dwaj malarze kreślili ołówkiem w swoich albumach. A to mi pytanie! odrzekł Ranni: ma się rozumiéć, że dla króla. Jakto, tak czarne, bez farb? spytał znowu pierwszy. E, nie: po powrocie do Włoch, najprzód na nie farby nałożą a potém poślą królowi. Kto wie ile za nie zapłaci! A drogo, to pewna. Najmniéj po skudzie[1] za każdy arkusik. Albo to król dba o pieniądze! Obawiając się, abym nie został spostrzeżony, a co gorsza posądzony o szpiegowanie, wyrzekłem się, z żalem niemałym, usłyszenia reszty, i oddaliłem się na palcach.
Po raz drugi wyszedłem z koła naszego obozu i przez czas pewien krążyłem śród długich szeregów koni i mułów, pomiędzy którymi rozpoznałem, nie bez pewnego miłego wzruszenia, mego białego towarzysza podróży, który wyglądał tak, jak gdyby był pogrążony w jakąś głęboką zadumę. Wychodząc ztamtąd znalazłem się przed namiotem pana Vincent, francuza, zamieszkującego Tangier, jednę z tych tajemniczych osobistości, które cały świat zwiedziły, które mówią wszystkiemi językami, i które próbowały wszystkich zawodów: kucharza, przemysłowca, kupca, strzelca, tłumacza, poszukiwacza starożytnych napisów. Przyłączył się on, ze swym namiotem i koniem, do naszego poselstwa, w roli głównego nadzorcy kuchen, aby miéć możność udania się do Fez w nadziei sprzedania tam rządowi mundurów francuskich, zakupionych w Algierze. Zajrzałem do namiotu przez małe okienko. Vincent siedział na jakéjś pace, zamyślony, z wielką fajką w ustach, przy świetle świeczki wetkniętej do próżnéj butelki. Cóż to za dziwna postać! Patrząc nań, przyszli mi na myśl ci starzy alchemicy holenderskich malarzy, którzy siedzą zadumani w głębi swych tajemniczych kuchen, z twarzą oświetloną płomieniem alembików. Zgarbiony był, wyschły, kościsty, zdawało się iż w każdéj zmarszczce jego twarzy, w każdém ostrém zagięciu jego ciała, odbiły się te rozliczne, a smutne i niezwykłe przygody, których w życiu musiał doświadczyć. Kto wié o czém myślał! Kto wié jaki natłok wspomnień o awanturniczych podróżach, niezwyczajnych spotkaniach, szalonych przedsięwzięciach i dziwnych ludziach, cisnął mu się do głowy! A może, zamiast o tém wszystkiém, myślał jedynie o cenie spodeń dla, turcos lub o swym szczupłym zapasie tytoniu. W chwili gdym właśnie chciał do niego przemówić, zgasił świecę i znikł w ciemności jak jaki czarodziéj.
O kilka kroków ztamtąd był namiot dowódzcy eskorty; nieco daléj namiot jego pierwszego oficera a jeszcze daléj namiot naczelnika konnego oddziału z Had-El-Garbii.
Dwa ostatnie były zamknięte; pierwszy otwarty i pusty.
W chwili gdym do niego zaglądał, usłyszałem poza sobą szybkie, lekkie kroki i niemal jednocześnie jakaś ręka żelazna uchwyciła mię za ramię. Obejrzałem się: przedemną stał generał-mulat, dowódzca eskorty.
Zaledwie twarz moją zobaczył, opuścił rękę i roześmiawszy się, powiedział głosem grzecznych przeprosin:
Salamu alikum, salamu alikum! (Niech pokój będzie z wami, niech pokój będzie z wami).
Wziął mnie za złodzieja.
Uścisnąłem mu rękę na znak podziękowania i poszedłem daléj.
Zaledwiem odszedł kilka kroków, wydało mi się, że w pewném oddaleniu od namiotów dostrzegam człowieka, siedzącego na ziemi ze strzelbą w ręku. Przyszło mi na myśl, iż to może być żołniérz na warcie. Spojrzałem do koła i rzeczywiście spostrzegłem a pięćdziesiąt kroków od tego piérwszego drugiego żołniérza; daléj trzeciego, czwartego, cały łańcuch szyldwachów otaczających obóz. Dowiedziałem się następnie, że szyldwachy te zostały rozstawione bynajmniéj nie wskutek obawy napadu jakiéj bandy zbójeckiéj; lecz aby strzedz namiotów od złodziei-wieśniaków, nawykłych do okradania, z niemałą zręcznością? koczowniczych plemion arabskich.
Na szczęście mój śmiały chód nie wzbudził podejrzeń w żołnierzach, i mogłem spokojnie dokończyć wycieczki po obozie.
Przeszedłem obok Maleka i Saladyna, dwu ognistych rumaków Posła, natknąłem się na parę innych żółwiów i zatrzymałem się przed namiotami sług pieszych. Leżeli na słomie, bez żadnego przykrycia, wszyscy razem, jeden przez drugiego; lecz spali snem tak głębokim, że oddechu ich nawet słychać nie było, i że zdawali się być jakimś stosem ciał martwych. Chłopak o czarnych wielkich oczach, może dla tej dobrej racyi iż najmniejszym był i najmłodszym z nich wszystkich, leżał w ten sposób, iż wierzchnia część jego ciała znajdowała się za namiotem i niewiele brakowało, abym mu nie nastąpił na głowę. Patrząc na niego serce mi się ścisnęło; pragnąc, aby zrana, za przebudzeniem się, doznał miłéj niespodzianki, włożyłem mu piéniądz do ręki, która leżała na trawie z dłonią otwartą, jakby prosząc jałmużny u geniuszów nocy.
Gwar głosów wesołych, pochodzący z pobliskiego namiotu, w tamtę skierował mnie stronę. Zbliżyłem się pocichu. Był to namiot sług i żołniérzy poselstwa. Zdawało się, iż jedzą i piją. Poczułem zapach palonego kifu. Poznałem głos drugiego Selama, głosy Abdel-Ramana, Alego, Hameda, Mammuego, Civa. Była to oczywiście mała orgia arabska. A mieli téż naprawdę wszelkie prawo zabawić się nieco ci biedni chłopacy, którzy tak się bardzo przez dzień cały napracowali na koniach i pieszo, przy namiotach, przy kuchni, przy pakunkach, wołani przez sto głosów na raz, gotowi na rozkazy nas wszystkich. Dlatego téż nie chciałem zakłócić ich wesołości i oddaliłem się niepostrzeżony.
Aż do téj chwili, wycieczka moja wiodła się janajpomyślniéj; ale przeznaczoném było, żeby się nieskończyła bez smutnéj przygody.
Zaledwiem się o jakie dwadzieścia kroków oddalił od namiotu żołniérzy, gdy na raz dwie ręce żelazne ścisnęły mnie za szyję, głos drżący od gniewu wrzasnął mi jakąś groźbę nad uchem. Zacząłem się szamotać, zwróciłem w tył głowę...
Przedemną stał twórca Wygnania księcia ateńskiego, mój dobry przyjaciel Ussi, owinięty jak widmo w swą długą białą abbaia, przywiezioną z Egiptu, który na kilka chwil przedtém wyszedł ze swego namiotu, aby odbyć tę samą co i ja, tylko w kierunku przeciwnym, przechadzkę po obozie i który mnie złapał za kark jak ostatniego łotra.
Znajdowałem się właśnie przed namiotem malarzy, ostatnim z namiotów obozowego koła; moja nocne pielgrzymka była skończoną. Po chwili spałem już jak zabity w moim domku płóciennym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.
  1. Skud pięć franków.