Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sów. Przyłączył się on, ze swym namiotem i koniem, do naszego poselstwa, w roli głównego nadzorcy kuchen, aby miéć możność udania się do Fez w nadziei sprzedania tam rządowi mundurów francuskich, zakupionych w Algierze. Zajrzałem do namiotu przez małe okienko. Vincent siedział na jakéjś pace, zamyślony, z wielką fajką w ustach, przy świetle świeczki wetkniętej do próżnéj butelki. Cóż to za dziwna postać! Patrząc nań, przyszli mi na myśl ci starzy alchemicy holenderskich malarzy, którzy siedzą zadumani w głębi swych tajemniczych kuchen, z twarzą oświetloną płomieniem alembików. Zgarbiony był, wyschły, kościsty, zdawało się iż w każdéj zmarszczce jego twarzy, w każdém ostrém zagięciu jego ciała, odbiły się te rozliczne, a smutne i niezwykłe przygody, których w życiu musiał doświadczyć. Kto wié o czém myślał! Kto wié jaki natłok wspomnień o awanturniczych podróżach, niezwyczajnych spotkaniach, szalonych przedsięwzięciach i dziwnych ludziach, cisnął mu się do głowy! A może, zamiast o tém wszystkiém, myślał jedynie o cenie spodeń dla, turcos lub o swym szczupłym zapasie tytoniu. W chwili gdym właśnie chciał do niego przemówić, zgasił świecę i znikł w ciemności jak jaki czarodziéj.
O kilka kroków ztamtąd był namiot dowódzcy eskorty; nieco daléj namiot jego pierwszego oficera a jeszcze daléj namiot naczelnika konnego oddziału z Had-El-Garbii.
Dwa ostatnie były zamknięte; pierwszy otwarty i pusty.