Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W chwili gdym do niego zaglądał, usłyszałem poza sobą szybkie, lekkie kroki i niemal jednocześnie jakaś ręka żelazna uchwyciła mię za ramię. Obejrzałem się: przedemną stał generał-mulat, dowódzca eskorty.
Zaledwie twarz moją zobaczył, opuścił rękę i roześmiawszy się, powiedział głosem grzecznych przeprosin:
Salamu alikum, salamu alikum! (Niech pokój będzie z wami, niech pokój będzie z wami).
Wziął mnie za złodzieja.
Uścisnąłem mu rękę na znak podziękowania i poszedłem daléj.
Zaledwiem odszedł kilka kroków, wydało mi się, że w pewném oddaleniu od namiotów dostrzegam człowieka, siedzącego na ziemi ze strzelbą w ręku. Przyszło mi na myśl, iż to może być żołniérz na warcie. Spojrzałem do koła i rzeczywiście spostrzegłem a pięćdziesiąt kroków od tego piérwszego drugiego żołniérza; daléj trzeciego, czwartego, cały łańcuch szyldwachów otaczających obóz. Dowiedziałem się następnie, że szyldwachy te zostały rozstawione bynajmniéj nie wskutek obawy napadu jakiéj bandy zbójeckiéj; lecz aby strzedz namiotów od złodziei-wieśniaków, nawykłych do okradania, z niemałą zręcznością? koczowniczych plemion arabskich.
Na szczęście mój śmiały chód nie wzbudził podejrzeń w żołnierzach, i mogłem spokojnie dokończyć wycieczki po obozie.