Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przeszedłem obok Maleka i Saladyna, dwu ognistych rumaków Posła, natknąłem się na parę innych żółwiów i zatrzymałem się przed namiotami sług pieszych. Leżeli na słomie, bez żadnego przykrycia, wszyscy razem, jeden przez drugiego; lecz spali snem tak głębokim, że oddechu ich nawet słychać nie było, i że zdawali się być jakimś stosem ciał martwych. Chłopak o czarnych wielkich oczach, może dla tej dobrej racyi iż najmniejszym był i najmłodszym z nich wszystkich, leżał w ten sposób, iż wierzchnia część jego ciała znajdowała się za namiotem i niewiele brakowało, abym mu nie nastąpił na głowę. Patrząc na niego serce mi się ścisnęło; pragnąc, aby zrana, za przebudzeniem się, doznał miłéj niespodzianki, włożyłem mu piéniądz do ręki, która leżała na trawie z dłonią otwartą, jakby prosząc jałmużny u geniuszów nocy.
Gwar głosów wesołych, pochodzący z pobliskiego namiotu, w tamtę skierował mnie stronę. Zbliżyłem się pocichu. Był to namiot sług i żołniérzy poselstwa. Zdawało się, iż jedzą i piją. Poczułem zapach palonego kifu. Poznałem głos drugiego Selama, głosy Abdel-Ramana, Alego, Hameda, Mammuego, Civa. Była to oczywiście mała orgia arabska. A mieli téż naprawdę wszelkie prawo zabawić się nieco ci biedni chłopacy, którzy tak się bardzo przez dzień cały napracowali na koniach i pieszo, przy namiotach, przy kuchni, przy pakunkach, wołani przez sto głosów na raz, gotowi na rozkazy nas wszystkich. Dlatego téż nie chciałem zakłócić ich wesołości i oddaliłem się niepostrzeżony.