Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie wszystkie serca. Świeca paliła się w namiocie: jedli wieczerzę. Nadstawiając ucha, udało mi się pochwycić kilka urywków z ich rozmowy. Była dosyć ciekawą. Luigi pytał się dla kogo mogły być przeznaczone te szkice, które dwaj malarze kreślili ołówkiem w swoich albumach. A to mi pytanie! odrzekł Ranni: ma się rozumiéć, że dla króla. Jakto, tak czarne, bez farb? spytał znowu pierwszy. E, nie: po powrocie do Włoch, najprzód na nie farby nałożą a potém poślą królowi. Kto wie ile za nie zapłaci! A drogo, to pewna. Najmniéj po skudzie[1] za każdy arkusik. Albo to król dba o pieniądze! Obawiając się, abym nie został spostrzeżony, a co gorsza posądzony o szpiegowanie, wyrzekłem się, z żalem niemałym, usłyszenia reszty, i oddaliłem się na palcach.

Po raz drugi wyszedłem z koła naszego obozu i przez czas pewien krążyłem śród długich szeregów koni i mułów, pomiędzy którymi rozpoznałem, nie bez pewnego miłego wzruszenia, mego białego towarzysza podróży, który wyglądał tak, jak gdyby był pogrążony w jakąś głęboką zadumę. Wychodząc ztamtąd znalazłem się przed namiotem pana Vincent, francuza, zamieszkującego Tangier, jednę z tych tajemniczych osobistości, które cały świat zwiedziły, które mówią wszystkiemi językami, i które próbowały wszystkich zawodów: kucharza, przemysłowca, kupca, strzelca, tłumacza, poszukiwacza starożytnych napi-

  1. Skud pięć franków.