Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wróciłem nazad, przeszedłem pomiędzy namiotem amerykańskiego konsula i namiotem jego służby; oba były zamknięte i ciche; przebytym placyk, na którym ustawiono kuchnię i po przedostaniu się na przeciwległą stronę barykady z beczek, kadzi, garnków, tyglów i dzbanków, znalazłem się przed małym namiotem kucharza.
W namiocie, z nim razem, spali dwaj arabowie, dodani mu do pomocy.
Wsunąłem głowę do środka; ciemno było i cicho. Zawołałem kucharza po imieniu: Giovanni!
Biédak, zmartwiony srodze tém iż mu się dzisiaj nie udała jakaś legumina, a nadto może zaniepokojony tak blizkiém sąsiedztwem „dwu dzikich“, nie spał.
— A, to pan? zapytał.
— Ja, a dla czego to nie śpisz, przyjacielu?
Milczał przez chwilę; potem, przewracając się na łóżku, zawołał z westchnieniem: Ah, kraj! cóż to za kraj!
— Odwagi, Giovanni, rzekłem, pomyślno tylko, że za dni dziesięć stanież pod murami Fez, wielkiéj stolicy Marokko.
Zaczął cóś mruczéć pod nosem, z czego nie zrozumiałem nie zgoła: chyba to tylko, iż wyraz Moncalieri niemałą tu grał rolę. Uszanowałem jego boleść i poszedłem daléj.
W namiocie sąsiednim znajdowali się dwaj marynarze: Ranni, służący komendanta, i Luigi, majtek ze statku Dory, neapolitańczyk, chłopak miły, żwawy, pracowity, pojętny, który w ciągu dwu dni zjednał