Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

fruwał to tu, to owdzie w swéj białéj koszuli z tém głębokiém przeświadczeniem, że osoba jego może wzbudzić postrach; barany beczały, kury gdakały i rozpierzchały się w różne strony, psy szczekały. Na raz zjawił się pan Poseł i wszystko umilkło.
Jedynym człowiekiem, który mruczał jeszcze przez kilka minut, był Selam.
Selam, była to osoba nie lada. Wprawdzie dwu żołnierzy poselstwa nosiło to imię i obaj w dodatku pełnili służbę przy naszym Pośle: ale podobnie jak mówiąc: Napoleon, gdy się nic innego niedodaje, każdy rozumie, że będący w mowie jest Napoleon piérwszy, tak i my również w podróży, mówiąc Selam, zawsze tylko jego jednego mieliśmy na myśli. O, jakże żywo i dziś nawet staje mi on przed oczy! Ten Selam, młody Mahomet i Sułtan, oto są dla mnie trzy najbardziéj miłe postacie, jakie widziałem w Marokko. Selam był to młodzieniec piękny, silny, rozumny i pełen życia. Pojmował wszystko od razu, robił wszystko z zadziwiającą szybkością, chodził tak prędko i zgrabnie, iż zdawało się że lata, mówił spojrzeniami, był w ciągłym ruchu od rana do nocy. We wszystkiém co się odnosiło do pakunków, namiotów, kuchen i koni każdy do niego się zwracał; on wiedział wszystko, on najlepiéj nauczyć, najlepszą dać radę potrafił. Mówił dość słabo po hiszpańsku i umiał kilka wyrazów włoskich: ale nawet używając arabskiego języka potrafiłby dać się zrozumiéć, tak dalece jego mimika była malowniczą i wyrazistą. Mówiąc o jakiémś wzgórzu robił ruch podobny do ruchu dzielnego dowódzcy,