Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

władze miejscowe opodatkowują mieszkańców według swego upodobania, skutkiem czego ilość produktów otrzymywanych przez osoby, którym rząd dawać je każe, choć zawsze więcéj niż wystarczająca, jest wszakże małą cząstką zaledwie téj innéj ilości, którą już złożyli przed miesiącem lub którą złożą jeszcze wieśniacy w ręce najbliższych swych zwierzchników.
Jakiś starzec, który musiał być zapewne naczelnikiem plemienia (tu bowiem lud dzieli się na plemiona) powiedział, za pośrednictwem tłumacza, kilka słów do Posła. Wszyscy inni biédni, obdarci wieśniacy, stali W milczeniu, poglądając na przemiany to na nas, to na swój dobytek, owoc krwawej pracy, z wyrazem zdziwienia, smutku i głębokiéj rezygnacyi.
Po odłożeniu z prowizyi tego co miało pójść na stół Posła i po rozdzieleniu jéj reszty pomiędzy eskortę, służbę i żołnierzy poselstwa, pan Morteo, który tego samego poranku został mianowany generalnym nadzorcą obozu, włożył jakiś datek pieniężny do ręki starego araba. Arab skinął na towarzyszy i wszyscy w milczeniu poszli drogą, wiodącą do chałup.
Wówczas wszczęła się (jak od owego dnia miała wszczynać się codzień) głośna sprzeczka a raczéj kłótnia na dobre pomiędzy sługami i żołniérzami z powodu podziału mony. Była to scena niezmiernie zabawna. Dwaj czy trzej dozorcy mułów, z których każdy dźwigał przed sobą tłustego barana, chodzili szybkim krokiem po placyku śród namiotów, wzywając na sąd Allaha i Posła; inni wypowiadali swe racye, krzycząc i uderzając pięściami o ziemię; Civo