Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żczyzn zdolnych do noszenia oręża od szesnastu do sześciudziesięciu lat. Niektórzy byli w zawojach, inni w chustkach czerwonych, zawiązywanych na głowie; wszyscy mieli na sobie białe kaftany.
Kiedy przybyliśmy do obozu, właśnie rozpinano ostatnie namioty.
Obóz stał na spieczonym falistym gruncie; z jednéj strony w oddali widniało pasmo gór błękitnych, z drugiej pasmo zielonych pagórków. O pół mili od namiotów były dwie gromadki chałup słomą krytych, napół schowanych śród fig indyjskich.
Zebraliśmy się wszyscy pod jednym namiotem.
Zaledwie rozsiedliśmy się w nim wygodnie, gdy pomiędzy nas wpadł zadyszany żołniérz poselstwa, stanął przed Posłem i zawołał głosem wesołym:
Mona!
— Niech przyjdą, powiedział Poseł wstając.
Za jego przykładem wstaliśmy wszyscy.
Długi szereg arabów, któremu towarzyszyli: dowódzca eskorty, żołniérze poselstwa i słudzy, przeszedł przez obóz, uszykował się przed naszym namiotem i złożył u stóp Posła niemałą ilość węgli, jaj, cukru, masła, świec, chlebów, oraz trzydzieści sześć kur i ośm baranów.
Ta danina nazywała się moną. Oprócz uciążliwych podatków, które płacą do rządu, mieszkańcy wiosek są jeszcze obowiązani dostarczać pewną ilość żywności i innych produktów wszystkim urzędnikom żołnierzom sułtana, tudzież poselstwom udającym się do stolicy. Rząd naznacza ilość produktów; lecz