Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

postać, którą chce utworzyć, nie potrafi wlać duszy, a skoro tego uczynić nie może pocóż więc miałby ją odtwarzać? Tylko Bóg może stwarzać żywe istoty, a świętokradztwem jest chciéć go naśladować. Zapytany o toż samo młodziutki mulat odpowiedział ze śmiéchem: Odrysujcie mnie, kiedy zasnę, to mię nic nie obchodzi; ale żebym ja sam, nie śpiąc, widząc, miał na to pozwolić... o, za nic na świecie! Wówczas pan Biseo zaczął rysować jednego araba ze służby obozowéj, który właśnie zasnął. Wszyscy inni, stojąc do koła, patrzyli uważnie to na malarza, to na śpiącego swemi wielkiemi, zdziwionemi oczami. Na raz posługacz obudził się, powiódł wzrokiem po zgromadzonych, zrozumiał wszystko, zerwał się na równe nogi i oddalił się, mrucząc cóś gniewnie pod nosem, śród głośnego śmiechu towarzyszy, którzy zdawali się mówić A co? pięknego ci figla spłatano! popamiętasz go: długo! Ruszyliśmy w dalszą drogę i niespełna w godzinę ujrzeliśmy-na widnokręgu bielejące namioty obozu.
Wkrótce ukazał się jakiś oddział konnych ludzi, którzy strzelając i krzycząc pędzili ku nam jak wicher; w odległości dziesięciu kroków od karawany zatrzymali się; ten, co był na ich czele, uścisnął rękę Posła; potém przyłączyli się do eskorty. Oddział ten przybywał z miejsca, na którem stanął nasz obóz; byli to żołnierze pewnego rodzaju landwery, która stanowi najliczniejszą część armii marokańskiej (jeżeli armią można nazwać tę tak słabą siłę zbrojną, którą posiada Marokko) i jest złożoną ze wszystkich mę-