Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dokoła nas, w odległości kilkunastu kroków, siedzieli słudzy, z których każdy trzymał za cugle konia lub muła. Malarze wydobyli swe albumy, aby parę szkiców nakreślić. Napróżno! Zaledwo jeden z tych obdartusów spostrzegał, iż malarze patrzą na niego, natychmiast odwracał się od nich plecami, albo chował się za drzewo, albo nasuwał kaptur na oczy. Troje, jeden po drugim, wstało i mrucząc cóś pod nosem odeszło aby usiąść o pięćdziesiąt kroków daléj, a każdy z nich poprowadził z sobą konia lub muła, którego trzymał za cugle. Nie chcieli nawet i na to pozwolić, aby odrysowano zwierzęta. Kto nie widział w owéj chwili pana Biseo, ten nie wie naprawdę jak złość wygląda. Usiłował skłonić ich do służenia mu za modele za pomocą próśb, obietnic, pieniędzy. Daremna praca! Odpowiadali na wszystko ruchem ręki przeczącym, i wskazywali na niebo z uśmiéchem, który zdawał się mówić: O, nie tacyśmy głupi! Nawet i ów sympatyczny chłopak o bystrém, rozumném spojrzeniu, nawet i sami żołniérze Poselstwa, którzy niemal wzrośli pośród europejczyków, a z dwu malarzami, byli już na stopie bardzo przyjacielskiéj, nawet i oni, powiadam, żadną miarą zgodzić się na to nie chcieli aby ich osoba miała być sprofanowana przez ołówek chrześcianina. Koran, jak to wszystkim wiadomo, zabrania odtwarzania postaci ludzi i zwierząt, uważając to za początek bałwochwalstwa albo za zwrót ku niemu. Pan Biseo zapytał przez tłumacza jednego z żołniérzy dlaczego nie pozwala, aby go odrysowano. Dla tego, odpowiedział, iż malarz w tę