Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiegoś pochodu masek karnawałowych; a za eskortą szedł niezmiernie długi szereg mułów i koni, które na swych grzbietach niosły namioty, kufry, łóżka składane. krzesła, stoliki, naczynia kuchenne, zapasy żywności, słowem cały obóz. Przy nich postępowali słudzy i żołniérze, z których najdalsi wyglądali jak białe lub czerwone plamki na tle zielonéj równiny. Trudno wystawić sobie jak dalece ten pochód różnobarwny, zbrojny, świecący, ożywiał ową samotną równinę, jak dziwny i wesoły widok przedstawiał. Gdybym w owéj chwili mógł posiadać władzę zamienienia w kamień całej karawany, aby przyjrzéć się jéj do woli, kto wie czybym, ulegając pokusie, tego nie uczynił. Zawracając muła aby w dalszą ruszyć drogę, spotkała mnie inna niespodzianka: ujrzałem ocean Atlantycki, który rozścielał się lazurowy i spokojny jak jezioro o parę mil od góry. Na nim ukazywał się jakiś statek płynący nieopodal brzegu w stronę cieśniny. Komendant popatrzył w lunetę: był to statek włoski.
Cóżbyśmy dali zato, by nas dostrzeżono z pokładu, by nas poznali rodacy!
Z Góry Czerwonéj spuściliśmy się na inną prześliczną dolinę, pokrytą kwiatami, które tworzyły istne kobierce barwy fiołkowéj, różowéj i białéj. I tu również jak okiem zajrzéć, ani domu, ani namiotu, ani żadnego człowieka.
Poseł postanowił tu się zatrzymać na wypoczynek: pozsiadaliśmy z koni i usiedliśmy w cieniu kilku drzew obok siebie rosnących; muły i Konie wiozące żywność i rzeczy poszły daléj.