Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wywrócenie koziołka, zacząłem na nim wstępować pod górę. Drożyny wiły się pośród wielkich ostrych kamieni, które zdawały mi się być nagromadzone w tak wielkiéj ilości, po to jedynie aby mi spadnięcie z muła tém dotkliwszém uczynić; za każdém, mniéj pewném stąpieniem mego rumaka, czułem, iż z głowy wylatuje mi jeden rozdział mojéj przyszłéj książki; dwa razy, kiedy biédne zwierzę upadło na przednie nogi, dusza moja była już na progu lepszego świata, z tém wszystkiém jednak udało mi się cało i zdrowo dostać się na wierzchołek, gdzie spostrzegłem z niemałćm zdziwieniem, że oprócz dwu malarzy, którzy mnie wyprzedzili, aby z góry przyglądać się nadciągającéj karawanie, wszystkich innych towarzyszy zostawiłem za sobą.
Widok, który się przed nami roztoczył, wart był, naprawdę, tego forsownego marszu.
Karawana, ciągnąc się od połowy góry ku dołowi, wydłużała się przeszło na milę po równinie. Na czele posuwała się gromadka tych, z których składało się właściwe poselstwo; a pomiędzy nimi zdaleka rozpoznać można było naszego posła po kapeluszu z wielkim pióropuszem i Mohameda Ducali po olbrzymim zawoju. Po bokach i z tyłu za nimi podążała służba konno i pieszo, rozsypana malowniczo na pochyłości śród stosów kamieni i gęstych zarośli. Dalej ciągnęli pojedyńczo, parami lub w małych grupach, owinięci w swoje białe i niebieskie płaszcze, pochyleni naprzód na swych siodłach czerwonych konni żołniérze eskorty, przedstawiając zdaleka podobieństwo do ja-