Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„piramidzie istnienia“ Goethego. Pomiędzy nimi znajdował się chłopak trzynasto lub czternastoletni, mulat, piękny i zwinny, który swe duże, czarne oczy, pełne zaciekawienia i życzliwości, miał ciągle zwrócone to na mnie, to na moich towarzyszy, z takim wyrazem jakgdyby jednocześnie i zapytywał nas o cóś i chciał nam opowiadać tysiące dziwnych rzeczy. Byłoto dziecko niewiadomych rodziców, znajdek, który z włoską karawaną rozpoczynał swój mozolny, koczowniczy zawód, swe tułactwo po kraju, od którego, być może, tylko śmierć go uwolni. Inny arab, starzec wynędzniały, chudy, biegł z głową pochyloną, z zamkniętemi oczami, z zaciśniętemi pięściami, z rozpaczliwą rezygnacyą człowieka, o którym zapomnieli i ludzie i Pan Bóg. Inni, oddychając ciężko, śmieli się i rozmawiali. Nagle jeden z nich przyśpieszył biegu i znikł nam z oczu, pędząc naprzód jak strzała. W dziesięć minut potém znaleźliśmy go siedzącego w cieniu figowego drzewa. Wyprzedził karawanę na całe pół mili po to, aby pięć minut posiedziéć w chłodzie na trawie.
Tymczasem przybyliśmy do podnóża niewielkiéj góry, zwanej po arabsku Górą Czerwoną, od barwy ziemi, która ją tworzyła. Była to góra stroma, kamienista i cała najeżona pniami wyciętego przed niedawnym czasem lasu; jeszcze w Tangierze mówiono nam, iż to będzie najmniéj bezpieczne miejsce z całéj naszéj drogi.
O, mój wierny mule, powiedziałem w duchu: polecam ci moją umowę z wydawcą; i przygotowany na