Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a te dziesięć oczu były ciągle we mnie utkwione. I nie były one jedynemi, które na mnie patrzyły w téj chwili. Wkrótce spostrzegłem innych arabów, siedzących nieco daléj na trawie, po dwoje, po troje, również zakapturzonych, nieruchomych, we mnie wpatrzonych. Wyglądali jak ludzie przed chwilą z ziemi wyrośli, jak umarli, z roztwartemi oczami, jak widma jakieś, które powinnyby się rozwiać w piérwszych promieniach słońca. Okrzyk przeciągły i drżący, który się rozległ w stronie obozu eskorty, oderwał moją uwagę od arabskich wieśniaków. Jeden z muzułmańskich żołnierzy oznajmiał towarzyszom, iż nadeszła godzina modlitwy; modlitwy piérwszéj z tych pięciu kanonicznych modlitw, które każdy muzułmanin powinien co dzień odmawiać. Kilku żołniérzy wyszło z namiotów, rozesłało na ziemi swoje płaszcze, uklękło na nich z twarzą ku wschodowi zwróconą, potarło sobie trzykrotnie garścią ziemi ręce, ramiona, głowę i nogi, i zaczęło odmawiać pocichu swoje modlitwy klękając, wstając, upadając na twarz, podnosząc ręce do wysokości uszu i przysiadając na piętach. Wkrótce potem wyszedł z namiotu dowódzca eskorty, potém słudzy i kucharze; w kilka minut cała niemal ludność obozu była na nogach. Słońce, choć przed chwilą zaledwie ukazało się na widnokręgu, dopiekało już silnie.
Po powrocie do namiotu zabrałem znajomość z kilku osobistościami dość ciekawemi, o których nieraz wypadnie mi tu mówić.
Piérwszą z nich, którą poznałem, był jeden z dwu