Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Namioty stały na pochyłości wzgórza porosłego trawą, figami indyjskiemi, aloesami i kwitnącemi krzewinami. Niedaleko namiotu posła wznosiła się wysoka palma, wdzięcznie pochylona ku wschodowi. Przed wzgórzem rozciągała się wielka, zielona falista płaszczyzna, cała kwieciem i krzewami pokryta, zamknięta w oddali pasmem gór ciemno zielonych, poza któremi ukazywały się inne góry niebieskawe, zdające się rozpływać w przejrzystém niebie poranku. Na całéj téj przestrzeni, jak okiem zajrzéć, nie widać było ani domu, ani namiotu, ani trzody, ani obłoczka dymu. Był to jakby ogród olbrzymi, zamknięty dla wszelkiéj żyjącéj istoty. Wietrzyk świeży i wonny kołysał zlekka liście palmy: żaden inny szmer nie dolatywał do mego ucha. Na raz, oglądając się do koła, spostrzegłem dziesięć oczu szeroko rozwartych utkwionych w moje. O kilka kroków odemnie, na wielkim kamieniu siedziało pięciu arabów; byli to jacyś wieśniacy, którzy podczas nocy przyszli, kto wie z jak daleka, aby obóz zobaczyć. Zdawali się być wyciosani z tego samego głazu, na którym siedzieli. Patrzyli na mnie, nie mrugając, nie okazując ani zdziwienia, ani ciekawości, ani sympatyi, ani niechęci, ani zakłopotania: wszyscy pięciu nieruchomi, z twarzami napół ukrytemi w kapturach, zdawali się być uosobieniem samotności i ciszy téj okolicy. Włożyłem rękę do kieszeni: te dziesięć oczu poszły wślad za tym ruchem; wyciągnąłem cygaro: te dziesięć oczu zwróciły się na cygaro; zacząłem przechodzić się tam i napowrót po placyku, nachyliłem się aby podnieść jakiś kamyk,