Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to się rozumie.... tego samego doznałem wrażenia co i dzisiaj zrana.
Komendant umilkł, kwitując z rozmowy.
Wkrótce potém weszła inna osobistość, niemniéj ciekawa, pewien arab z Tangieru, którego wicekonsul przyjął na służbę na cały czas podróży. Na imię miał Cina; lecz pan jego zwał go Civo, bo tak łatwiéj było wymówić. Był to młodzieniec wielki, gruby i głupi... ale to głupi jak stołowe nogi, lecz pełen dobrych chęci i z sercem najlepszém; chłopak prostoduszny, nieśmiały, który byle nań tylko spojrzeć uważniéj, zaraz śmiać się zaczynał i zakrywał twarz ręką. Nie miał innego ubrania oprócz długiéj, białéj koszuli bez pasa, która, gdy chodził, fruwała i wzdymała się na nim śmiesznie, nadając mu pewne podobieństwo do jakiéjś karykatury cheruba. Umiał ze trzydzieści wyrazów hiszpańskich, za pomocą których usiłował dać się zrozumiéć wówczas, gdy był zmuszony do mówienia; ale ze swym panem porozumiewał się zawsze prawie na migi. Tak, na oko, mógłbym mu dać lat dwadzieścia pięć, ale że to z arabami łatwo się pomylić, więc go spytałem ile ich sobie liczy.
Najprzód zakrył twarz ręką, potém namyślił się przez chwilę, w ostatku powiedział:
Cuando guerra Espana... ano y medio.
Podczas wojny z Hiszpanią, która toczyła się w r. 1860, miał półtora roku; teraz więc miał lat siedemnaście.
— Cóż to za kolos na swój wiek! powiedziałem do wicekonsula.