Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nocy, broni, którą miął przy sobie. Przyrzekłem zrobić wszystko co tylko będzie w mojéj mocy. Dziękuję panu, bardzo dziękuję, nietylko od siebie ale i od komendanta, rzekł oddalając się; chodzi tu przecież zarówno o skórę nas wszystkich. Masz; tego brakowało! pomyślałem sobie i zacząłem zaraz szukać wicekonsula, a szukałem niedługo bo wicekonsul właśnie sam do mnie się zbliżał. W rozmowie, przechodząc z przedmiotu na przedmiot, nieznacznie ostrożnie, udało mi się wywiedziéć, iż ma z sobą cały arsenalik broni przeróżnéj, którą sztuka po sztuce zaraz mi wyliczył, rozwodząc się zwłaszcza nad pewnym olbrzymim puginałem maurytańskim, który, już nie wiem dla czego, zdał mi się przeznaczonym umyślnie na to, aby przeszyć moje biédne serce. Ale jakże tu przystąpić do rzeczy? Jakże powiedziéć o co nam chodzi? Może się obrazi? Może nie uwierzy? Trudna sprawa, oj trudna! Postanowiłem więc wszystko odłożyć na późniéj, aż do chwili kiedy będziemy zabierali się do snu i przez całą drogę nie mogłem się już obronić od téj przykréj i natrętnéj myśli.
Jechaliśmy po gruncie nierównym, falistym, śród okolicy zielonéj, pustéj i cichéj. Droga, jeżeli można nazwać to drogą, była utworzona z wielkiéj liczby ścieżyn, równoległych, krzyżujących się w niektórych miejscach, wijących się pomiędzy kamieniami i krzaczkami, wklęsłych jak łożyska strumyków. Gdzieniegdzie aloes lub palma wysmukła zarysowywały się czarno na tle złocistego widnokręgu. Na niebie zaczynały występować gwiazdy. Ani blisko, ani da-