Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rze eskorty, ze swoim generałem-mulatem na czele, ze strzelbami przytwierdzonemi do siodeł w ten sposób, iż lufy ich prosto w górę stérczały; po bokach dwie gromady służby obozowéj z arabów złożonéj. Cały ten tłum, ozłocony ostatniemi promieniami zachodzącego słońca, przedstawiał tak wspaniały, tak malowniczy widok, iż na twarzy każdego z nas wyrażało się żywe zadowolenie, na myśl że stanowi cząstkę tego obrazu.
Po niejakim czasie, ci wszyscy niemal, którzy przeprowadzali poselstwo, pożegnawszy nas, wrócili do Tangieru; z nami zostały tylko Ameryka i Hiszpania.
Droga jak dotąd nie była najgorsza; mój muł zdawał się być najbardziéj łagodnym i posłusznym mułem z całego Państwa; i czegóż jeszcze więcej mógłbym sobie życzyć? Ale jak wiadomo, nie ma zupełnego szczęścia na ziemi. Oto w chwilę kapitan, zbliżywszy się do mnie, powiedział mi bardzo niewesołą nowinę. Wicekonsul, Paolo Grande, który miał z nami jeden namiot dzielić, był lunatykiem. Sam kapitan spotkał go nocy zeszłéj na schodach poselskiego domu, owiniętego w prześcieradło, ze świecą w jedném ręku, z pistoletem w drugiém. Słudzy zapytywani, potwierdzili to samo. Spać z takim człowiekiem pod jednym namiotem było rzeczą niebezpieczną naprawdę. Kapitan, wiedząc, iż ja jestem w bardzo dobrych stosunkach z wicekonsulem, do mnie się udawał z prośbą, abym postarał się namówić go, pod jakimkolwiekbądź pozorem, do oddania komuś, na czas