Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

straszliwego cobra capello, żmii Kleopatry, przez którą pozwalają się kąsać, nie doznając ztąd żadnych złych skutków, kuglarze marokańscy. Jeden z obecnych, podczas ogólnéj wrzawy, powiedział mi na ucho, iż przez całe życie przechowa dla mnie wdzięczność największą, jeżeli w mojej przyszłéj książce o Marokko zechcę napisać o nim, że zabił lwa. Skorzystałem z téj sposobności, aby prosić wszystkich uczestników biesiady, by każdy z nich dał mi wyczerpującą notatkę o tych dzikich zwierzętach, których zwycięzcą życzyłby sobie abym go uczynił. Konsul hiszpański, przez wdzięczność, zaimprowizował strofkę kastylijską na cześć mego muła i, wszyscy razem, śpiewając tę strofkę na temat Włoszki w Algierze, wyszliśmy z namiotu, aby udać się na spoczynek.
Cisza głęboka zaległa cały obóz. Przed namiotem posła, który piérwéj nieco nas pożegnał, czuwał wierny Selim, piérwszy żołnierz poselstwa. Pomiędzy dalszymi namiotami, jak białe widmo, przechadzał się zwolna kaid eskorty. Niebo błyszczało tysiącami gwiazd. Cóż za rozkoszna noc! pomyślałem sobie, Ah, gdyby nie ten utrapiony lunatyk...!
Weszliśmy do namiotu. Kapitan powtórzył mi swoją prośbę. Postanowiłem wytoczyć tę drażliwą sprawę już wówczas gdy będziemy w łóżku. Było to konieczném; ale czułem, iż wiele mnie będzie kosztować. Wicekonsul mógłby się tém obrazić a ztąd dla mnie przykrość niewymowna. Taki miły był z niego towarzysz! Jako prawdziwy sycylijczyk, pełen południowego ognia, mówił o rzeczach najmniéj nawet znaczą