Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skrzynię otworzyć. Podczas gdy się nachylał, spadł mu fez z głowy i na ogolonéj jego czaszce spostrzegłem dużą plamę krwi skrzepłéj. Spytałem go coby to miało znaczyć. Odpowiedział, iż skaleczył się jedną z wielkich głów cukru, które przynieśli arabowie składający monę. Podrzuciłem ją, powiedział mi z miną bardzo poważną, i złapałem na głowę. Widząc jednak, że nic nie rozumiem, wytłumaczył mi rzecz całą w następujący sposób. „Robię to, aby wzmocnić sobie głowę. Z początku padałem zwykle na ziemię jak nieżywy, teraz wszystko się ogranicza do paru kropelek krwi. A z czasem to nawet już i skóra mnie nie zaboli. Wszyscy arabowie robią tak samo. Mój ojciec łamał na swojéj głowie cegły grubości dwu palców, jakby skorupkę chleba. Prawdziwy arab, dodał z dumą na zakończenie, uderzając się pięścią po ciemieniu, powinien mieć głowę z żelaza.“
Obóz, tego wieczora, przedstawiał się inaczéj niż wczoraj, bo każdy zaczynał już być w nim więcéj jak w domu. Malarze poustawiali swoje sztalugi przed namiotami i zabierali się do malowania. Kapitan poszedł robić spostrzeżenia nad miejscowością, w któréj stanął obóz, wicekonsul zbierać owady, były minister hiszpański polować na przepiórki; Poseł i komendant grali w szachy pod namiotem przeznaczonym na salę jadalną; posługacze skakali jeden przez drugiego, opierając sobie ręce na plecach; żołniérze eskorty rozmawiali, siedząc w kółko na ziemi, reszta nas europejczyków pisała, czytała lub przechadzała się po obozie; zdawaćby się mogło, żeśmy się tu