Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

arabskiego, polegającą na dziwnej manii rozkazywania. Zbytecznemi byłyby wszelkie objaśnienia, aby rozpoznać od razu, śród tłumu uwijających się ludzi, głównego dozorcę mułów, zwiérzchnika tragarzy, naczelnika służby przeznaczonéj do obsługi namiotów i naczelnika żołnierzy poselstwa. Ktokolwiekbądź posiadał jakąś władzę, dawał ją uczuć i spostrzedz, czy to zachodziła tego potrzeba, czy bez żadnéj potrzeby, głosem, ruchem rąk, oczami, słowem całą siłą duszy i ciała. A każdy kto takiéj władzy nie posiadał, niemniéj korzystał z lada sposobności, aby wydać jakiś rozkaz równemu sobie, aby łudzić siebie, że jest czémś więcéj od innych. Najbardziéj obdarty z posługaczy wydawał się zupełnie szczęśliwym, gdy mógł choć na chwilkę przybrać rozkazującą postawę. Najprostsza czynność, bo taka naprzykład jak zawiązanie sznura lub podniesienie z ziemi kuferka, dawała powód do wymiany grzmiących okrzyków, piorunujących spojrzeń, ruchów oburzonego sułtana. Nawet i Civo, nasz skromny Civo, nastawiał się butnie dwu arabskim wieśniakom, którzy ośmielili się spoglądać zdaleka na pakunki jego pana.
O dziesiątéj zrana, w skwarze słonecznym długa karawana zaczęła powoli zstępować na równinę.
Konsul hiszpański i jego dwaj towarzysze pożegnali nas o wschodzie słońca; z osób nienależących do wyprawy nie pozostawało pośród nas nikogo, oprócz konsula amerykańskiego z synami.
Od miejsca, na którem noc spędziliśmy, zwane go po arabsko Ain-Dalia, to jest fontanną wina, od