Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wytłumaczyłem mu powód moich odwiedzin: uśmiał się szczerze i uścisnąwszy mi rękę w ciemności, życzył silnych wrażeń.
Wychodząc, natknąłem się na cóś twardego, zapaliłem woskową zapałkę: był to żółw. Popatrzyłem do koła i ujrzałem w odległości dwu kroków olbrzymią ropuchę, która zdawała się przyglądać mojéj osobie. Na chwilę doznałem pokusy zaniechania dalszéj wędrówki, ale ciekawość wstręt przemogła i poszedłem naprzód.
Wkrótce znalazłem się przed namiotem Nadzorcy.
Podczas gdym się nachylał aby podglądać, jakaś postać wysoka i biała stanęła pomiędzy mną a drzwiami i rzekła głosem grobowym: „Śpi.“ Cofnąłem się w tył tak szybko jakbym spostrzegł upiora. Lecz natychmiast ochłonąłem z przestrachu. Był to arab, już od lat kilku znajdujący się w służbie u pana Morteo i mówiący trochę po włosku, który, pomimo mego białego płaszcza, poznał mnie od razu. Jak Selam, i on spał również przed namiotem swego pana z szablą przy boku. Życzyłem mu dobréj nocy i poszedłem daléj.
W sąsiednim namiocie znajdowali się: dragoman Salomon i lekarz obozowy, którego obecność zdradzała ostra i silna woń medykamentów, rozchodząca się na dziesięć kroków w około. W namiocie paliło się światło. Dragoman spał; lekarz, siedząc przy stoliku, czytał. Ten lekarz, człowiek młody, przystojny, wykształcony, pełen szlachetności w postawie i ruchach,