Lourdes/Dzień czwarty/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Piotr szedł za Maryą i znajdował się w bliskości baldachimu tuż przy niej, jakby uniesiony tryumfalnym wirem, którego rej ona wiodła, ciągnąc za sobą wózek, świadka dotychczasowych swych katuszy. Nacisk tłumu stawał się chwilami tak nagły i gwałtowny, iż Piotr byłby niezawodnie padł, gdyby nie była go powstrzymała jakaś silna dłoń, co go ujęła za ramię.
— Nie obawiaj się i podaj mi rękę, bo inaczej nie zdołasz się utrzymać na nogach.
Odwróciwszy się do mówiącego, poznał ojca Massias, który, zostawiwszy w grocie ojca Fourcade, sam poszedł z procesyą. Podtrzymywała go i upajała gorączka, pędząca go wciąż naprzód; krzepki był jak opoka, oczy miał gorejące jak pochodnie, twarz roznamiętnioną egzaltacyą. Całe jego oblicze zalane było potem.
— Uważaj, podaj mi rękę!
Nowa fala ludzka o mało co nie uniosła ich i nie odrzuciła na bok. Piotr powierzył się teraz zadziwiającemu temu człowiekowi, który był jego kolegą z seminaryum. Jakże dziwne spotkanie i jakże mu zazdrościł posiadanej przez niego wiary; bezmiernej, zaciekłej wiary, wzdymającej pierś jego, wzbierającą łzami uniesienia, z której wyrywały się wciąż gwałtowne, żarliwe błagania:
— Panie Jezu, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie Jezu, daj uzdrowienie naszym chorym!
Po za baldachimem wciąż rozlegały się tego rodzaju okrzyki, domagano się namiętnie z uporną natarczywością, by dobroć boska szczodrobliwszą była w objawianiu zmiłowania swojego. Czasami błagalną prośbę słał głos gruby i załzawiony; to znów powtarzał ją ktoś piskliwie i rozdzierająco. Ojciec Massias wołanie swoje rzucał nakazująco, zrywając sobie piersi z wysiłku i wzruszenia.
— Jezu! Panie, daj uzdrowienie naszym chorym.
Pogłoska o spadłem z gwałtownością gromu uzdrowieniu Maryi obiegła już tłum cały i wiadomą była każdemu z mieszkańców Lourdes. Cud ten nadzwyczajny, mający zasłynąć w całym chrześciańskim świecie, doprowadzał teraz pątników do paroksyzmu szaleństwa; rwali się oni z całem natężeniem sił ku Przenajświętszemu Sakramentowi, niesionemu pod baldachimem, czyniąc procesyę wirem i przypływem rozhukanych fal morza ludzkiego. Każdy z pątników ogarnięty był bezwiedną żądzą ujrzenia tego dobra wszechrzeczy, każdy chciał go dotknąć chociażby spojrzeniem, by uzyskać odrodzenie swoje, szczęśliwość swoją. Nietylko chorzy pragnęli zdrowia od niesionego procesyonalnego Boga, każdy spragniony był jakiejś poszczególnej łaski a wszyscy nieśli mu serca swoje, by je opatrzyć zechciał, zaspokoić i szczęśliwością obdarować.
Berthaud, widząc nadzwyczajną egzaltacyę tłumu, sam szedł przy swoich ludziach, komenderując ich ruchami. Pilnował bezustannie, aby podwójny mur ludzki, jaki z nich uszykował naokoło baldachimu, nie ugiął się i nie przepuścił prących szaleńców.
— Trzymajcie się mocno, nie wypuszczajcie się z rąk, bliżej siebie, jeszcze, jeszcze, ściskajcie ramiona!
Straż w ten sposób zachęcana i wydostająca z siebie ostatki sił, wybraną została z pomiędzy najmocniejszych tragarzy i pomocników przytułków i szpitali. Mur przez nich utworzony, stojąc ramieniem do ramienia z rękoma oplatającemi naprzemian pas i szyję towarzyszów, giął się i chwiał, chyląc się co chwila pod nawałnicą szturmów mimowolnych, które przypuszczano w bezwiednej nieprzytomności. Nikt nie zdawał sobie sprawy, iż pcha kogoś będącego przed nim; byłoto bezustanne falowanie prądów, nadpływających bardzo zdaleka, lecz grożących zatopieniem i zniesieniem wszystkiego doszczętnie.
Gdy baldachim doszedł do środka placu św. Różańca, ksiądz Judaine pomyślał, iż nie zdoła iść dalej. Na olbrzymiej przestrzeni placu, potworzyły się sprzeczne z sobą prądy, falując, wirując, naciskając na raz ze stron wszystkich. Musiał się zatrzymać a baldachim kołysał się, chwiał jak żagiel, smagany wichrami na rozszalałej pełni fal morskich. Obu zdrętwiałemi rękoma unosił wysoko Przenajświętszy Sakrament, w trwodze najwyższej będąc, iż lada niespodziewane popchnięcie a padnie z nim razem. Czuł on dobrze, że święta monstrancya, złotem promienna jak słońce, pociąg i urok wywiera na ten lud podniecony, rozmodlony, spragniony Boga swojego oglądać i całować, chociażby później miał zginąć i zagładę ogólną wywołać swem nadmiernem uniesieniem.
Bezsilny i unieruchomiony, ksiądz Judaine, zwrócił zaniepokojone swe spojrzenie na Berthaud.
— Nie przepuszczajcie nikogo, słyszycie nikogo! — krzyczał Berthaud silnym głosem do straży. Rozkaz jest formalny — nie przepuszczać nikogo!
Głosy błagalne i pokorne, żebrały łaski, nędzarze wyli z nadmiaru unoszącej ich żądzy, wyciągali ręce, wyciągali usta w szaleństwie, które ich pędziło pod stopy księdza, niosącego Boga w swoich dłoniach. Upajali się myślą szczęśliwości, jakąby dla nich była śmierć, gdyby padłszy na ziemię, zdeptanymi być mogli, rozmiażdżonymi przez procesyę kroczącą po drgających ich członkach! Jakiś kaleka wychylał ponad głowy innych zeschłą swoją rękę i wrzeszczał, iż jest pewny odzyskania w niej władzy, jeżeli dotknąć będzie mu dozwolonem Przenajświętszego słońca złotej monstrancyi. Niema, lecz silna kobieta, rozpychała się w nadludzkich wysiłkach, by rozwiązać skrępowany swój język w świętym pocałunku. Inni, i jeszcze inni, wrzeszczeli, wyli, błagali, wreszcie zaciskali pięści, grożąc okrutnikom niedozwajającym im dostępu do Boga, dającego zdrowie ciału i szczęśliwość roztęsknionym za Nim duszom. Lecz nieprzepuszczano nikogo, lękając się grozy wydarzyć się mogących wypadków.
— Nie przepuszczajcie nikogo, nikogo, nikogo! — krzyczał, powtarzając wciąż jedno słowo, baczny na wszystko Berthaud.
W ciżbie tłoczących się była kobieta, której widok rozrzewniał serca. Ubrana była ubogo twarz miała zalaną łzami a promienie włosów owiewały jej głowę. Trzymała ona w swych ramionach dziesięcioletniego chłopczynę, którego obie nogi były sparaliżowane i wisiały, kołysząc się bezwładnie. Ciężar dziecka przechodził siły wynędzniałej kobiety, chociaż ona nie zdawała sobie z tego sprawy, uniesiona żądzą swej macierzyńskiej miłości. Przyniosła tutaj swego syna i błagała straż, by ją przepuszczono dla zdrowia jej dziecka. Lecz oni głuchymi być musieli na jej błaganie i ani łzy, ani jękliwa prośba tej matki nie przezwyciężały stawianego przez nich oporu.
Wtem, ksiądz Judaine spostrzegł ją, i skinął, by ją przepuszczno. Posłuszni jego woli, dwaj strażnicy rozsunęli się nieco, by litości celebrującego zadość się stało, pomimo niebezpieczeństwa, jakiem groziło to rozstąpienie się ochronnego ludzkiego muru. Kobieta wpadła wraz z dzieckiem i legła na ziemię przed stopami księdza. Ten dotknął podstawą Przenajświętszego Sakramentu głowę chorego chłopięcia. Matka przywarła doń spragnione i chciwe swe usta. A gdy po chwili procesya ruszyła naprzód, kobieta błagała, by ją zostawiono po za baldachimem, szła, dysząc ciężko, z włosami na wiatr puszczonemi, chwiejna i zgięta pod ciężarem, obrywającym zbolałe jej ramiona.
Z wielką trudnością przebyto plac św. Różańca. Procesya sunęła teraz pod górę, wzdłuż monumentalnej balustrady, ku bazylice rysującej się na tle nieba; z jej wysmukłej wieżycy o strzale chmur sięgającej, spływały i rozlegały się brzmienia wszystkich naraz dzwonów, głoszących chwałę N. Panny z Lourdes. Ku tej ostatecznej apoteozie, unoszono zwolna baldachim, ku wysokim podwojom świątyni, która otwartą być się zdawała na widnokrąg nieskończoności, panując ponad tłumami ludzkiemi, ścielącemi się jak morze u podnóża góry; ostatnie fale ludzkiego tego morza docierały do świętego przybytku, cała zaś olbrzymia jego masa rozpościerała się po placach, alejach i ogrodach, hucząc i szumiąc w oddali.
Bogato przystrojony szwajcar kościelny, poprzedzający procesyę, dochodził już do miejsca, gdzie balustrada na wysokości kopuły św. Różańca, rozszerzała się w plac przestrony, utworzony na płaskim dachu kościoła. Rozstawiły się na nim delegacye, z łona pielgrzymów wysłane i niosące chorągwie z jedwabiów i aksamitów różnobarwnych, powiewających obecnie w purpurowych blaskach zachodzącego słońca. Za delegatami zajaśniały białe komże i złote ornaty księży; posuwali się oni na tych wysokościach podobni do promiennych gwiazd nieba. Bezustannie chwiejące się kadzielnice, chmurkami wonnych dymów napełniały obraz, pośród którego przepływał baldachim, niewidzialnemi niesiony rękoma, jakby trzymany tajemniczą siłą i unoszony ku górze przez aniołów, otwierających przed nim bramy nieba i wiekuistej chwały.
Procesya, wydostawszy się z tłumu, postępowała w majestatycznym porządku; zaniechano już wołania o Boże zlitowanie, zastąpiły je śpiewy dziękczynne. Za objawione przed grotą cuda składano cześć i wielbiono potęgę niebios; głosy śpiewały pełnią piersi, dzwony napełniały i rozbijały dźwiękiem swym powietrze, radość weselna drgała i unosiła serca w górę.
— „Magnificat, anima mea, Dominum”.
Hymn ten dziękczynny prześpiewano już raz przed grotą, lecz teraz zabrzmiał on świeżo z radością tryumfu.
Podniecona nadmiarem własnej szczęśliwości, porwana radosnym i tryumfalnym pochodem procesyi, Marya stąpała wzdłuż balustrady pnącej się ku górze jak we śnie uroczym, coraz rozkoszniejsze roztaczającym widzenia. W miarę jak coraz wyżej pięła się ku jaśniejącej w górze Bazylice, zdawało się jej, iż wzrasta na siłach; zmartwychpowstałe jej nogi, tak długo obumarłemi będące, niosły ją lekką i zdrowiem promieniejącą. Wózek, który ciągnęła za sobą, był jakby skorupą złą, piekłem, z którego wydźwigniętą została miłosierdziem N. Panny; dyszel wózka poranił jej ręce, nienawykłe do żadnego wysiłku, lecz ciągnęła go z tryumfem, pragnąc go rzucić pod stopy Boga, jako oznakę odniesionego zwycięztwa. Śmiała się i płakała równocześnie a piersi jej, wezbrane radością i najwyższem uwielbieniem, oddychały przyśpieszonym rytmem. W czasie pochodu zgubiła pantofel a koronkowa jej chusteczka osunęła się z głowy na ramiona. Nic wszakże nie zdołało zatrzymać ją w pochodzie, szła jak bojownica ze złotym kaskiem jasnych swych włosów na słowie, z twarzą jaśniejącą i szczęśliwą a ciągnięty przez nią wózek turkotał po kamiennych płytach jak wózek dziecinny, toczący się po bruku ulicy.
Piotr, idący pod rękę z ojcem Massias, znajdował się w pobliżu Maryi. Nie był on w stanie zebrać myśli, tak dalece opanowało go wzruszenie. Ogłuszony był przytem silnym organem swego towarzysza.
— „Deposuit potentes de sede et exaliavit humiles“...
Po drugiej stronie, na prawo od Piotra szedł Berthaud, uspokojony już o losy kończącej się procesyi. Mur ludzki przez niego ze straży utworzony, stał się już zbytecznym, tragarze i pomocnicy szpitalni puścili się z uścisku i postępowali swobodnie wraz z innymi. Berthaud, zadowolniony ze spełnienia ciążących na nim obowiązków, wypoczywał, patrząc z przyjemnym zachwytem na morze ludzkie, ścielące się w dole a które dopiero co procesya przebywała z najwyższym trudem. Im wyżej się wspinano, tem wyraźniej zarysowywał się plac św. Różańca, aleje i trawniki ogrodów, szerokie bulwary, których powierzchnia czerniła się mrowiem ciał ludzkich. Patrząc z góry ku dołowi, tłum jeszcze bardziej olbrzymim się wydawał, malejąc w kształtach oddzielnych osób, rozlewał się szeroko, jakby naród cały zbiegł się tutaj ku oglądaniu Bożego objawienia.
— Patrz pan na tę wspaniałość!... na tę piękność! — przemówił Berthaud, zwracając się do Piotra.
Radował się on przedewszystkiem wielką ilością pielgrzymujących. Uważał Lourdes za ognisko propagandy przeciwko istniejącemu rządowi. Zapalony zwolennik monarchii, cieszył się niewymownie, ilekroć nadarzała się sposobność manifestowania, w sposób rządowi niemiły. Marzeniem jego było: wytworzyć demokracyę katolicką za pomocą zawładnięcia umysłami miejskiej klasy roboczej, którą pragnął widzieć w Lourdes, jako pielgrzymującą w coraz większej ilości.
— Tak, rok obecny wcale nieźle się przedstawia, mówił dalej Berthaud. W przeszłym roku było około dwukroć stu tysięcy pielgrzymów a w roku bieżącym, mam nadzieję, iż cyfra będzie nieco wyższa.
Pomimo, iż był zapamiętałym sekciarzem, Berthaud nawet w najpoważniejszych chwilach miewał wybuchy dobrego humoru, charakteryzującego zwykle jego usposobienie. Z rozweseloną naraz twarzą, zawołał prawie ze śmiechem:
— Tam na dole gdy nas pchano, rozgniatano i tłoczono, byłem rad... Mówiłem sobie: Dobrze idzie nasza sprawa, dobrze idzie!
Lecz Piotr nie słuchał słów jego uniesiony był bowiem imponującą wspaniałością widoku. W miarę jak dochodził do szczytu wzgórza, ukoronowanego strzelistą iglicą bazyliki, wzrastał w nim zachwyt, wstrząsający całą jego istotę, tak dalece piękny dla oczu roztaczał się obraz, gdy spoglądał ku dołowi pogłębiającej się wciąż doliny, rozszerzającej się zarazem a okolonej na skrajach horyzontu pysznie piętrzącemi się górami, podczas gdy tuż u podnóża z po za balustrady spływał na pierwsze plany nieprzebranej ilości tłum ludzki. Wzruszenie Piotra jeszcze spotęgowanem zostało, gdy spotkawszy wzrok Maryi, wskazywał jej piękno, widniejące w dole przed niemi. Lecz Marya uduchowniona egzaltacyą, rozpierającą jej serce, nie zrozumiała myśli Piotra, pragnącego jej ukazać materyalne piękno rzeczy. Mylnie wytłomaczyła sobie szeroki giest ręki Piotra, wskazującej pyszny widok ziemi, ona myślała, iż powołuje on ziemię na świadka wielkiej szczęśliwości, co spłynęła na nich, dzięki szczodrobliwości N. Panny, darzącej ich oboje łaskami, które wymodlić u Niej pragnęli wyobrażała sobie, iż Piotr równocześnie z nią cudu dostąpił; ona powstała z niemocy ciała a on, przyjaciel jej serdeczny, powstał odrodzony w wierze, zbawiony od dokuczliwości zwątpienia. Tenże sam promień łaski opłynął ich oboje i uniósł boską swą siłą. Bo mógłże Piotr być obecny nagłemu jej uzdrowieniu, i nie odzyskać wiary?... A wreszcie, czyż nie modliła się za niego noc całą przed Grotą?... Nadmiarem własnego szczęścia upojona, Marya widziała przemienienie Piotra dorównywujące swojemu; śmiał się i płakał, bo oddany był Bogu. Myślami temi podbudzoną była gorączka Maryi i z coraz bardziej wzmagającem się uniesieniem błogości, ciągnęła wózek, niepomna na zmęczenie, na bolejące dłonie; pragnęła ciągnąć ów wózek coraz to dalej, dalej i wyżej, jakby na nim wiozła męczeńskie znamiona katuszy ich obojga, spragniona złożyć je w ofierze Bogu, dobrotliwością ojcowską zbawiającemu równocześnie ciało i duszę ich dwojga.
— Ach Piotrze, Piotrze! — rzekła, jąkając się ze wzruszenia — jakież to szczęście, iż dostąpiliśmy łaski oboje razem, razem! Błagałam, aby tak się stało i N. Panna wysłuchać mnie raczyła. Dając mi zdrowie, uleczyła i twoją duszę zarazem! Tak, ja czułam, że twoja dusza zjednoczyła się z moją. Lecz proszę, powiedz, powiedz mi sam, że się tak stało, że zostałam wysłuchaną i otrzymałam twoje zbawienie, tak jak ty moje uprosić zdołałeś!
Piotr zadrżał z przerażenia, widząc, jak dalece myliła się co do niego.
— Żebyś ty wiedział — mówiła dalej — jak śmiertelnie smutną byłabym, otrzymując moje tylko uzdrowienie! Być wybraną i obdarzoną bez ciebie! Wstępować w jasność bez ciebie! Iść teraz ku górze, dziękować tylko za siebie samą! Lecz ja idę z tobą. Ty na równi ze mną jesteś szczęśliwy, dla tego taka rozkosz błogości jednoczy nasze serca! Jestem zdrowa i szczęśliwa, a silną czuję się tak dalece, iż świat cały podźwignąć jestem gotowa!
Czuł konieczność odpowiedzenia jej czegoś, a musiał kłamać, nie chcąc psuć jej radości, oburzony na samą myśl, zamącenia czystego jej wzruszenia.
— Tak, tak, bądź szczęśliwą, Maryo! Ja także jestem bardzo szczęśliwy i zmartwienia nasze okupione są dniem dzisiejszym.
Mówił te słowa, pomimo bólu, którego doznawał, słuchając Maryi. Zdawało mu się, iż spadł na niego cios, zadany gwałtownie brutalną dłonią zbrojną w siekierę, która cięciem straszliwem, przedzieliła serca ich nazawsze. Dotychczas cierpiącymi byli oboje; była ona dla niego towarzyszką lat dziecinnych, jedyną kobietą, której w niewinności budzących się uczuć pożądał, która pozostała jego, ponieważ niczyją być nie mogła. Lecz teraz ona odzyskała zdrowie, wyszła z piekła udręczeń, a on, osamotniony, pozostawał w niem nadal i już nigdy, nigdy napowrót do niego należeć nie będzie. Myśl ta niespodziewanie stanęła przed nim i napełniła go żalem tak piekącym, że odwrócił oczy zrozpaczony, iż może cierpieć tak bardzo pomimo szczęścia, jakiem promieniała cała postać uzdrowionej Maryi.
Procesya wspinała się coraz to wyżej, a ojciec Massias, nic dokoła nie słysząc, nic nie widząc, cały był oddany płomiennym dziękczynieniom, które słał do Boga, śpiewając ostatnią zwrotkę grzmiącym i upojonym ekstazą głosem:
— „Sicut locutus est ad patres nostros, Abraham et semini ejus in saecula“.
Jeszcze jeden zakręt balustrady pozostał do przebycia, jeszcze jeden wysiłek, by dotrzeć na szczyt, po ślizgich kamiennych płytach wykładających szeroką drogę. Pochód wspinał się zwolna, oświecony jaskrawą jasnością, zachodzącego wspaniale słońca. Wózek Maryi turkotał po kamiennych flizach, a na zakręcie zawadził o wystający brzeg granitowego chodnika. Lecz potoczył się teraz dalej, znów równo, ciągniony coraz wyżej i wyżej, jakby Marya doprowadzić go miała na niebios kończyny.
Wtem nagle, baldachim ukazał się na szczycie balustrady; widniał przed podwojami bazyliki, otwierającej się tutaj w rodzaju olbrzymiego granitowego balkonu, panującego nad obszarem doliny.
Ksiądz Judaine, trzymając oburącz wysoko Przenajświętszy Sakrament, wysunął się nieco naprzód. W pobliżu niego stanęła Marya trzymająca zawsze dyszel swojego wózka, serce jej biło gwałtownie ze wzruszenia i długiego pochodu; twarz jej płonęła rumieńcami, okolona złotem włosów, które rozplotły się i rozwiały. Po za Maryą i księdzem Judaine, stanęło duchowieństwo w białych komżach i złocistych ornatach, a różnobarwne chorągwie delegatów, kołysane powiewem wiatru, przystroiły kwiecistym wieńcem, białość marmurowej balustrady. Zapanowała chwila solenna i głęboka.
Patrząc z tej wysokości, widok był rzeczywiście wspaniały. Zaraz od dołu poczynając, cisnęły się nagromadzone tłumy pątników, a to morze ludzkie o ciemnych, bezustannie ruchliwych falach, pstrzyło się jaśniejszemi plamkami, były to twarze rozmodlonego ludu, twarze z zachwytem wzniesione w górę, ku bazylice, w oczekiwaniu błogosławieństwa, mającego spłynąć od jej podwoi. Jak okiem zasięgnąć, od placu św. Różańca do Gavy, pośród alei, bulwarów, ogrodów i placów, aż w zaułkach starego Lourdes, stały tłumy, a białe plamki twarzy ludzkich mnożyły się niezliczenie, zapatrzone i tęsknie łaknące, by od świętego progu bożego domu, niebo rzucić im chciało pożegnalne pocieszenie. Po za tłumami, napełniającemi dolinę, roztaczał się olbrzymi amfiteatr pagórków, wzgórzy coraz wyższych, gór i szczytów niebotycznych, topniejących w niebieskości powietrza. W stronie północnej, po za potokiem, zaraz na pierwszych pochyłościach, wysuwały się z po za drzew liczne klasztory: karmelitek, Wniebowzięcia, dominikanek, sióstr z Nevers; gmachy klasztorne słońce złociło różowym odcieniem swego zachodu. Po za niemi piętrzyły się lasy dochodzące do wierzchów Buala, z po za których sterczały szpony skał Julos, a po nad niemi, na dalszym już planie, wyrastały szczyty Miramont. Naprzeciw, na południe, rozwarte góry tworzyły głębokie doliny lub wąwozy, wijące się pomiędzy zwalonemi olbrzymiemi skałami, których podnóża już osłaniały niebieskawe cienie, chociaż wierzchołki ich jaśniały blaskami słońca, żegnającego je uśmiechem. Pagórki Visens gorzały purpurą, stanowiąc koralowy przylądek, wrzynający się w uśpione jezioro eteru, przezroczego barwami szafirów. Nawprost bazyliki, na wschodzie, horyzont rozszerzał się znacznie, tutaj bowiem zbiegały się ramiona siedmiu dolin. Starożytny, niegdyś obronny zamek, o wyniosłej wieży, wznosił się na skale, kąpiącej się w Gavie; stał on na przesmyku i za lat dawnych strzegł dostępu do dolin; dziś, walące się jego mury świadczyły o dawnej potędze, lecz nazawsze utraciły pierwotne swe znaczenie. Przed zamkową skałą rozpostarło się nowe Lourdes, wesołe i strojne; bogate jego domy, pałace i hotele — wychylały się z pomiędzy zieloności ogrodów, a w wielkich szybach, pośród jasności murów, zapalały się ognie odbijających się łun zachodu. Z po za skały i zwalisk średniowiecznego obronnego zamku wychylało się trwożnie stare Lourdes o dachach przygniecionych, biednych i wyblakłych, szarzejących w pyłach rudawego światła. Dwie barczysto rozsiadłe góry, mały Gers i wielki Gers, zlekka zaledwie porośnięte trawą, zarysowywały rozciągłe swe kadłuby w głębi, szarzejąc fioletowemi mgłami; stanowiły one jakby dwie ściągnięte ku sobie firanki, po za które zapadało teraz słońce, ścieśnić mające niebawem rozległość horyzontu.
Stojąc na zrębie góry, pośrodku balkonu, wysuniętego przed bazyliką, a mając przed sobą tę nieskończoność krajobrazu, ksiądz Judaine uniósł oburącz Przenajświętszy Sakrament, uniósł wysoko, jak mógł najwyżej i zwolna, majestatycznie powiódł nim od brzegu do brzegu horyzontu, kreśląc znak krzyża, znamieniem tem zajmując całe niebios przestworze. Na lewo krzyż ten dotknął klasztorów, wzgórz Buala, szponów skały Julos, niebotycznych szczytów Miramont — na prawo, znak krzyża sięgnął olbrzymich złomów roztrzaskanych gór, tworzących w swych zagłębieniach ponure doliny, dobiegające do purpurowych od zachodniej łuny pagórków Visens; naprzeciw, ramię krzyża dotknęło miasta Lourdes starego i nowego, średniowiecznego zamku po nad Gavą, małego i wielkiego Gersu, spoczywających już teraz w uśpieniu cieniów wieczornych; krzyż błogosławił lasy, potoki, góry i zanikające ich łańcuchy, o szczytach dalekich, błogosławił ziemię całą, po za widzialne horyzonty. Niechaj spokój spływa na ziemię, niechaj pocieszenie i nadzieja dane będą ludziom!...
Tłumy pątników, zgromadzone u stóp wzgórza piętrzącego się świętemi przybytkami, zawrzały pod tym wielkim znakiem krzyża, który opłynął wszystkich i wszystko. Jakby bożem tchnieniem poruszone, zakołysały się drobne fale bladych ludzkich twarzy, tworzących ocean, życiem wezbrany. Szmer uwielbienia buchającemi prądami wzbił się od dołu aż ku górze; wszystkie usta otwarły się, by głosić chwałę Pana nad Pany, a święta monstrancya, w której odbijało się zachodzące słońce, ukazała się w postaci słońca drugiego, szczerozłotego słońca, kreślącego znak krzyża płomiennemi smugami, rozchodzącemi się od nieskończoności w nieskończoność.
Teraz chorągwie, niesione przez delegatów, duchowieństwo, ksiądz Judaine pod baldachimem, szli zwolna do wnętrza bazyliki. Marya szła wraz z nimi, ciągnąc wózek za sobą, lecz gdy miała przestępować próg kościelny, zatrzymały ją dwie panie, płacząc i całując ją równocześnie. Była to pani de Jonquière, wraz z córką swą, Rajmundą. Chciały być obecne przy udzieleniu błogosławieństwa, a przybywszy tutaj, dowiedziały się o cudzie, jakiego dostąpiła Marya.
— Ach, dziecko moje kochane! — powtarzała pani de Jonquière — jakże jestem szczęśliwa twojem szczęściem i jakże jestem przytem dumna, iż mam ciebie w mojej sali! Nie potrafię ci wypowiedzieć, jak wszystkie jesteśmy rade i wzruszone tem, że ciebie N. Panna upodobała sobie i na ciebie zlała szczodrobliwą swoją łaskę!
Rajmunda, chwyciwszy rękę Maryi ściskała ją serdecznie mówiąc:
— Ja pragnę panią uważać za moją przyjaciółkę! Tak bardzo cię żałowałam, Maryo, widząc cię chorą, a tak niezmiernie cieszę się z twojego uzdrowienia! Napatrzyć się na ciebie nie mogę, widząc że chodzisz, żeś taka piękna i silna!.. Pozwól się ucałować jeszcze, to mi szczęście przyniesie!
Promieniejąca z zadowolenia, Marya nie wiedziała jak dziękować za okazywaną sobie życzliwość:
— Dziękuję, dziękuję z całego serca... Ach jakże jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa!...
— Pozostaniemy teraz razem — rzekła pani de Jonquière — słyszysz, Rajmundo? Pójdziemy z Maryą do kościoła i klękniemy przy niej. Po skończonej modlitwie odprowadzimy ją do miasta.
Panie przyłączyły się do orszaku i znalazły się w pobliżu baldachimu, za którym postępował Piotr pod rękę z ojcem Massias. Szli tak wszyscy razem, środkiem nawy kościelnej, a po bokach stojące ławki, już były napełnione przez delegacje pątników. Chorągwie ustawiono po obu bokach wielkiego ołtarza, do którego stopni podeszła Marya, ciągnąca swój wózek, hałaśliwie turkoczący po kamiennej posadzce kościoła. Dowiozła go tu, gdzie pragnęła; w chwili religijnego szału, jaki ją ogarniał, powzięła zamiar złożenia u stóp ołtarza, w jaśniejącym i wspaniałym przybytku bożym, tego nędznego towarzysza dotychczasowej swej niedoli, aby świadczył o potędze cudu, jakim niebiosa nawiedzają swych wiernych, wybawiając ich z cierpienia.
Kiedy orszak wkroczył w podwoje świątyni, organy zabrzmiały muzyką tryumfalną, jakby złączonym okrzykiem radości ludów, odnajdujących zagubioną szczęśliwość, a wraz z muzyką organów płynął śpiew czysty jak kryształ, nadziemski, jak głos anioła.
Ksiądz Judaine postawił na ołtarzu świętą monstrancyę, a przez podwoje bazyliki napływał tłum pątników; każdy zajmował miejsce upatrzone, oczekując nabożeństwa, kończącego uroczystość odbytej procesyi. Marya padła na kolana i modliła się ze łzami wdzięczności; po obu jej bokach klęczały pani de Jonquière i Rajmunda. Ojciec Massias, rozstrojony gorączkowem usposobieniem, które podtrzymywało się w nim modłami wywoływanej w grocie litanii i śpiewem w czasie pochodu ku bazylice, padł teraz na ziemię i zakrywszy twarz rękoma, płakał resztkami sił wszystkich, we łzach znajdując ujście dla nerwowej swej egzaltacyi. Po za nim stał Piotr, a tuż przy nim Berthaud, uważający, by wszystko odbywało się w należytym porządku; nie zaniedbywał swego obowiązku nigdy, nawet wtedy, gdy ulegał żywemu wzruszeniu.
Piotr czuł silne znużenie i zdenerwowanie, oszołomiony był przytem rozlegającą się muzyką organów; podniósłszy głowę, zaczął się przyglądać wnętrzu bazyliki. Środkowa jej nawa wązką się wydawała w stosunku do wysokości, a ozdoby jej bardzo były jaskrawe, tem więcej, iż liczne, wielkie okna przepuszczały nadmiar światła z zewnątrz. Boczne nawy tak były wązkie, iż stanowiły raczej rodzaj długich korytarzy, ciągnących się pomiędzy filarami a kaplicami bocznemi; ten rozkład wewnętrzny kościoła o niezmiernie wysokiej nawie środkowej, czynił zrozumiałem wrażenie wysmukłości, jakie z zewnątrz sprawiała bazylika, rysująca się na tle nieba delikatnemi, cienkiemi liniami. Chór ze stojącym pośrodku wielkim ołtarzem, oddzielony był od reszty kościoła złotą kratą, misternie rzeźbioną i delikatną jak koronka. Wielki ołtarz, cały z białego marmuru, posiadał mimo swej wspaniałości coś dziewiczego w swym wdzięku. Główny wszakże podziw wywoływało nadmierne nagromadzenie porozwieszanych darów, które skutkiem nadzwyczajnej swej ilości, przemieniały kościół w wystawę sklepową haftów, świecideł, chorągwi, wotów; od dołu do góry ściany znikały pod napływem darów, wyściełających je złotem, srebrem, aksamitem, jedwabiem. Do przybytku tego, wdzięczność ludzka znosiła podarki ze świata całego, a ilość ich, oraz bogactwo świadczyły o potędze roznieconych uczuć, stanowiły chóralny akt wiary i dziękczynienia.
Obfitość wiszących tutaj chorągwi czyniła je podobnemi do niezliczonych liści drzew. Spływały one od stropu, wiązkami złożone, okalały kościół, zbite setkami, tworzyły różnobarwne zwoje, wysunięte na różną wysokość i długość, wychylały się z po za filarów i ozdobnych gzemsów. Wyściełały mury, powiewały w kaplicach, rozpięte po nad chórem tworzyły nad nim namiot z jedwabiu, atłasu i aksamitu. Ilość ich męczyła i zniechęcała oczy, chcące je zliczyć lub podziwiać. Niektóre z nich słynęły tak dalece kunsztownością swego wyrobu, iż najbieglejsze w swym kunszcie hafciarki zjeżdżały tutaj umyślnie, by je oglądać. Do takich arcydzieł sztuki hafciarskiej, zaliczała się chorągiew Matki Boskiej z Fourvières, z herbem miasta Lyonu; chorągiew alzacka z czarnego aksamitu wyszytego złotem; chorągiew lotaryńska z Matką Boską, przysłaniającą swym płaszczem dwoje małych dzieci; chorągiew bretońska biała z niebieskiem, oraz z sercem gorejącem i promiennem pośrodku. Wszystkie cesarstwa, wszystkie królestwa ziemi były tu widome w postaci chorągwi. Krainy najodleglejsze, jak Kanada, Brazylia, Chili, Haiti, nadesłały swoje przez specyalnych posłanników i pielgrzymów, z poleceniem złożenia ich na znak czci i uwielbienia Królowej Niebios.
Liczniejszemi jeszcze od chorągwi, były złote i srebrne serca, pozawieszane tysiącami i lśniące jak gwiazdy na firmamencie. Potworzono z nich róże mistyczne, festony i wieńce, okręcające się wzdłuż filarów, okien i drzwi kaplic, z których wnętrza połyskiwały jak nieznanej obfitości konstelacye. Serca te ułożono w olbrzymie litery, które następnie, ustawione w słowa, głosiły zdania wypowiedziane przez Najświętszą Pannę do Bernadetty; połyskiwały one ponad kościelną nawą, przejmując dziecięcą radością pobożnych pątników, sylabizujących je z mozołem. Nieskończona ilość tych serduszek, przygnębiała myśl chcącą uprzytomnić sobie ręce, które je tutaj złożyły, ręce, co drżały rozrzewnieniem wdzięczności. Lecz inne, bardziej zadziwiające wota, zawieszono w nieskończonej liczbie ku ozdobie świętego przybytku. W ramkach pod szkłem naskładano setkami wieńce ślubne, krzyże legii honorowej, biżuterye, fotografie, różańce a nawet ostrogi. Były również szlify oficerskie, pałasze a między niemi szpada drogocenna i niezwykle pięknie ozdobiona, złożona w podzięce za cudowne nawrócenie.
Lecz inne, większe jeszcze bogactwa olśniewały oczy, promieniejąc ze stron wszystkich w postaci marmurowych posągów, koron szczerozłotych, wysadzanych brylantami; zwracał uwagę kolosalnych wymiarów dywan, narysowany w Blois a złożony z pozeszywanych z sobą części, nad któremi pracowały najdostojniejsze damy Francyi; w pobliżu ołtarza stała złota palma z emaliami, był to dar nadesłany N. Pannie z Lourdes przez Ojca św. Od stropu świątyni zwieszały się lampy z drogocennych kruszczów a niektóre masywne, szczerozłote i najróżnorodniejszych kształtów. Zliczyć je było trudno, lśniły się u sklepienia jak gwiazdy. Ponad cymboryum widniała lampa, ofiarowana przez Irlandyę; było to arcydzieło sztuki snycerskiej. Inne, złożone w darze przez Walencyę, Lille a zwłaszcza nadesłana z głębi Chin, z Macao, były przepysznemi klejnotami ze złota i drogich kamieni. Olśniewający był rzeczywiście widok, gdy zapalono dwadzieścia wieloramiennych świeczników w chórze a setki innych lamp i gromnic gorzało równocześnie, iluminując kościół w czasie wielkich uroczystości wieczornych. Całe wnętrze bazyliki zdawało się płonąć; tysiące płomyków słało swe ognie z bocznych kaplic a te tysiące pozapalanych świateł odbijało się w setkach tysięcy serc złotych i srebrnych, wykładających kościół połyskującą inkrustacyą. Wnętrze bazyliki zdawało się być wtedy wielkiem ogniskiem; mury tryskały drobnemi płomykami a kościół zamienił się w nadziemski przybytek, pełen olśniewającej chwały; w łunie od niego bijącej drżały niezliczone chorągwie z jedwabi, atłasów, aksamitów, na których występowały jaskrawe hafty wyobrażające serca krwią zbroczone, serca promienne, twarze i postacie świętych, Przenajświętszą Dziewicę, o łagodnym uśmiechu, zbawcze cuda swej łaski obiecującą swym dzieciom.
Ileż najokazalszej wspaniałości roztaczano w bazylice w czasie wielkich uroczystości! A nabożeństwa, modlitwy i śpiewy nie ustawały tu nigdy... Każdodziennie kłębiły się tumany wonnych kadzideł, grzmiały organy a tłum wiernych słał modły ku niebu. Msze następowały jedne po drugich, nieszpory, kazania, błogosławieństwa i nauki, prócz nadzwyczajnych okazyj, gdy przepych i wystawność zadziwiały najbardziej z niemi obytych. Każda rocznica dostarczała powodu do roztoczenia nadzwyczajnego przepychu. Każda nadciągająca do Lourdes partya pątników unosiła z sobą zachwyt, starano się o to z nieustającą gorliwością. Wszak należało tak czynić względem tych biedaków, tych cierpiących, dążących tutaj w nadziei ulgi i pocieszenia; zdawało się każdemu z nich, iż ujrzał nagle odsłaniające się przed nim rozkosze niebiańskiego życia. Przepych pozaświatowej krainy, gdzie Bóg króluje w swej chwale, olśniewał dusze wiernych a wspomnienie widzianej świetności, dostarczało wątku do religijnej ekstazy na resztę doczesnego ich żywota. Rozrzucone po świecie całym istnieją nędzne lepianki, nędzne o gołych ścianach izby, najwstrętniejsze barłogi a z nich unoszą się marzenia tych, których ciało przekroczyło progi bazyliki, jaśniejącej w Lourdes na szczycie wybranej skały; ci dawni pątnicy żyją wywoływaniem wspomnień o widzianych dziwach i bogactwach nadzwyczajnych; wierzą, iż podobnemi skarbami uposaży ich życie pozagrobowe, dające nagrodę za krzywdy na ziemi doznane.
Piotr patrzał na bogactwa nagromadzone w Bazylice, lecz ani ich podziwiał, ani doznawał jakiegokolwiek bądź pocieszenia. Chmara czarnych myśli wrzała w nim burzą straszliwą, wzmagającą się co chwila, wyjąc w żywiołowej walce uczuć z rozsądkiem. Odkąd Marya powstawała z niemocy, przykuwającej ją do wózka, który zwała swoją trumną, odkąd rozległ się jej głos obwieszczający nagłe uzdrowienie, odkąd widział ją chodzącą, silną i zakwitającą niewieścią pięknością, Piotr poczuł rozpacz, zbudzoną w swem sercu. A wszakże kochał ją braterską miłością i doznał niezmiernego szczęścia, widząc, iż przestała cierpieć. Dlaczegóż teraz konał z rozpaczy, patrząc na jej szczęście?... Klęczała i modliła się z rozrzewnieniem, dziękując za doznaną łaskę; promienną była radością pomimo łez spływających po twarzy, piękną była naraz odzyskaną dawną urodą a serce Piotra krwawiło się męką, ilekroć oczy jego padły na ukochaną jej postać. Chciał wszakże pozostać, lecz oczy od niej odwracając, szukał sposobu odwrócenia swych myśli i skupił swą uwagę na ojcu Massias, leżącym na kamiennej posadzce i łkającym konwulsyjnie płaczem, co mu rozdzierał piersi; jakże byłby pragnął módz się tak oddać i pogrążyć w iluzyi nadprzyrodzonych wierzeń i miłości! Przez chwilę Piotr zdawał się zajmować jedną z chorągwi i począł pytać Berthaud, żądając, by mu objaśnił jej pochodzenie.
— Która?... czy ta koronkowa chorągiew tam na boku?...
— Tak, na lewo.
— Jest to chorągiew, ofiarowana bazylice przez miasto Puy. Herby Puy i Lourdes, złączone są na niej św. różańcem... Jest to arcydzieło w swoim rodzaju, zrobiona jest z nici tak cienkich, iż zwinięta, pomieścićby się mogła w zaciśniętej dłoni.
Ksiądz Judaine rozpoczął ceremonię przy wielkim ołtarzu. Zabrzmiały organy i zaintonowano hymn, podczas, gdy wśród bieli ołtarza błyszczący Przenajświętszy Sakrament zaćmiewał swym blaskiem tysiączne złote serca, świecił jak słońce, otoczone nieskończonością gwiazd firmamentu.
Piotr nie czuł się na siłach pozostawania tutaj dłużej. Ponieważ Marya miała dwie towarzyszki: panią de Jonquière oraz Rajmundę, mógł więc być spokojnym o nią, i poszukać samotnego kąta, gdzieby wolno mu było wypłakać ból doznawany. Uprzedził ją w paru słowach, że wychodzi z kościoła, ma bowiem umówioną schadzkę z lekarzem Chassaigne. Lecz spostrzegł, iż chcąc wyjść napotka wiele trudności, ścisk modlących się pątników wprost uniemożliwiał przedostanie się do drzwi wchodowych. Wpadł na pomysł przejścia przez zakrystyę i spuszczenia się do krypty bocznemi, wązkiemi schodami.
Uskuteczniwszy ten zamiar, znalazł się nagle w grobowej ciszy i ciemni, co tem więcej go uderzyło, iż w górnym kościele z którego wychodził, brzmiały pienia radosne, rozpływające się w powodzi świateł. Krypta wykutą była w skale i składała się z dwóch korytarzy, okalających potężną masę granitu, podtrzymującą nawę górnego kościoła; na zakręcie, w rodzaju framugi była kaplica, oświetlona dniem i nocą małemi lampkami. Majaczące wśród niepewnego ich światła liczne filary, mnożyły się i rosnąć się zdawały jak las zadziwiający skamieniałej flory; powiewała od niego pełna mistycyzmu trwoga, pogłębiona półcieniem i drżącą tajemniczością czarnych zaułków. Ściany krypty były gołe, wprost wyciosane w kamieniu; czyniła wrażenie grobowca, chłodnego i ponurego jak ten, wśród którego legnie każdy żyjący, by spocząć snem wiecznym. Wiodące do kaplicy korytarze wyłożone były od dołu do góry marmurowemi tablicami wotywnemi, a dołem ścian przylegały konfesyonały, ciągnące się po obu ich bokach. Spowiadano tutaj bowiem, pośród tej śmiertelnej ciszy niczem nieprzypominającej życia na ziemi; w konfesyonałach zasiadali księża, mówiący wszystkiemi językami, by dawać odpuszczenie grzesznikom przybywającym z czterech krańców świata.
Właśnie teraz, gdy w górnym kościele tłoczono się, duszono wśród powodzi muzyki i światła, w krypcie panowało głuche milczenie; ani jedna ludzka istota nie zabłąkała w to pustkowie. Piotr, spuściwszy się w tę ciszę i chłód grobowca, zagłębił się wzdłuż korytarzy i padł jak do modlitwy na oba kolana. Zagnała go tutaj i ukorzyła nie chęć modłów i samotnej rozmowy z Bogiem, lecz padł pod ciężarem bezmiernego znużenia, umęczenia, jakie powodowała tocząca się w jego sercu nowa dla niego walka. Złamany nią, pragnął dojrzeć jasno jej przyczynę. Ach, czemuż nie może pogrążyć się w głębszą jeszcze bezdeń rzeczy! Dlaczegóż musi myśleć, rozważać i na tej drodze szukać ukojenia!
Przeżywał obecnie śmiertelne katusze. Starał się uprzytomnić sobie najdrobniejsze szczegóły, zaszłe od chwili, gdy Marya powstała wskrzeszona z łoża swej nędzy. Dlaczegóż obok braterskiej wielkiej radości, poczuł on wtedy i ból tak okrutny, jakby rażony został równocześnie śmiertelnym ciosem nieszczęścia?... Czyż jej zazdrości łaski, jaką została obdarzona?... Czyż cierpi tak dotkliwie skutkiem pominięcia jakiego doznał, on, również chory na duszy, jak Marya chorą była dziś jeszcze na ciele?... Pamiętał, iż ostatni termin, ostatnią swą nadzieję odzyskania utraconej wiary złożył na dziś, na godzinę czwartą w czasie procesyi, jeżeli Marya zostanie uzdrowioną. Marya odzyskała zdrowie, lecz on nie odnalazł utraconej wiary; teraz już zgasła dla niego ostatnia nadzieja, nigdy nie stanie się wierzącym!... Tem właśnie była brocząca się krwią jego rana. Z okrucieństwem bólu targała nim ta prawda: Marya dostąpiła zbawienia a on pozostaje nazawsze potępieńcem. Mniemany cud, który zbudził ją do życia, zadał ostatni cios tęsknemu jego pragnieniu uwierzenia w rzeczy nadprzyrodzone. Jadąc do Lourdes, marzył jeszcze o możliwości odzyskania naiwności wiary, pragnął posiąść ufność dziecięcia, chciał chociażby tylko wzmocnić i odnowić walące się w gruzy dawne porywy; lecz teraz już zapóźno... nigdy już objawienia i łaski nie zakwitną dla niego; ocenił ich wartość, był świadkiem uzdrowienia Maryi; spadło ono niespodziewanie jak grom, lecz warunki spłynięcia cudu były mu szczegółowo znane, przewidział je w całości doktór Beauclair w Paryżu. Nie, on nie zazdrościł Maryi, czuł się tylko odartym z nadziei i śmiertelnie był smutnym wśród zimnej pustki swego rozsądku; opłakiwał ostateczną zatratę iluzyi, kłamliwych ułud, uniesień i nadziemskiej miłości, dostępnych dla tylu, a jemu wzbronionych, na zawsze w jego sercu zanikłych!...
Fala goryczy dławić go poczęła i rzewne łzy trysnęły mu z oczu. Osunął się na kamienne płyty posadzki, obezwładniony wewnętrznem przerażeniem. Przypomniał sobie teraz dawno ubiegłe czasy, gdy Marya, odkrywszy tajemnicę katuszy, jakie cierpiał skutkiem zwątpienia, ofiarowała mu się być orędowniczką i pośredniczką, w odzyskaniu wiary; brała go za rękę i ściskając ją w swych dłoniach, zapewniała onieśmielonym od wzruszenia głosem, iż modlić się będzie za niego szczerze, z całej duszy. Pamiętna na dane przyrzeczenie zapominała w swych modlitwach o sobie, błagając N. Pannę, by łaskę swą spuściła raczej na niego, jeżeli mocną jest tylko jedno z nich uzdrowić. A później inne stanęło przed nim wspomnienie; owe błogie nocne godziny, razem spędzone w ogrodzie w pobliżu groty, w cieniu drzew niebotycznych i ciemności w czasie procesyi z pochodniami. Wszak jeszcze wtedy, a tak było to niedawno, modlili się wzajem za siebie, gubili się i topnieli sercem złączeni, pragnąc przedewszystkiem jedno dla drugiego wybłagać szczęśliwość; jedność ich porywu tak była wielką, iż dosięgnęli szczytu miłości, oddającej się z zaparciem własnego istnienia. Lecz oto teraz, długoletnie ich przywiązanie łzami uświęcone, wonne sielanką uczuć, wzmocnione cierpieniem, dobiegło kresu i brutalnie się rozrywał. Ona, promienna zdrowiem i radością modli się w bazylice, grzmiącej dziękczynnemi hymny a on, zbłąkany i samotny, jęczy z bólu, wśród grobowego chłodu i pustkowia krypty, łkając w swym żalu i nędzy, którą zbiegł ukryć w podziemnych ciemnościach. Piotr żegnał się z Maryą, jakby ją teraz nazawsze i po raz drugi utracił.
Raz sformułowana w nim myśl powtórnego pożegnania pchnęła go w serce, jakby nóż morderczy. Zrozumiał teraz przyczynę swego bólu, widział jasno powody, rozdzierającej go walki. Tak, poraz pierwszy utracił on Maryę w dniu, gdy przywdział sutannę; mówił sobie wtedy, iż może się wykreślić z liczby ludzi żyjących normalnie, zrzeka się być mężczyzną, skoro ona nigdy nie będzie kobietą. Lecz oto teraz, powstała ona z nieuleczalnej swej choroby, tamującej jej rozwój naturalny, z kaleki przemienioną została w kobietę; i widział ją w odrodzonej jej postaci, silną, piękną, pociągającą i zdolną macierzyńskie spełnić zadanie. On jednak jest trupem i nigdy już nie będzie mężczyzną! Nie wydźwignie się on z grobowca i z pod ciążącego na nim głazu, którym przywalił się na zawsze, by zmiażdżyć wolę ciała. Ona wyfrunęła ku życiu a on do końca dni swoich pozostanie samotny. Świat stoi przed nią otworem, szczęście się do niej uśmiecha, oczekuje ją miłość, wyjście zamąż i dzieci zapewne... On zaś, po ramiona zapadł się w ziemię i tylko mózg posiada swobodny, by módz myśleć i cierpieć sroższe męczarnie.
Dotychczas, ona nie mogła być niczyją, była zatem jego więcej niż innych i dla tego nie cierpiał tak boleśnie, nie konał z żałości, jak oto teraz, od godziny, od chwili gdy uzdrowioną została; ten powrót zatraconego zdrowia jest zarazem hasłem pożegnania i wiecznej ich rozłąki...
Wściekłość porywała i miotała Piotrem. Chciał biedz na górę, do gorejącej światłami bazyliki i jednym tchem wypowiedzieć Maryi prawdę, chciał pełnią głosu, wyrywającego się ze zbolałej piersi, zawołać, iż cud jest kłamstwem, dobroć i miłosierdzie Boże czczą tylko i bezsensowną iluzyą, że uzdrowienie swoje zawdzięcza naturze, wszechpotężnemu życiu, które raz jeszcze odniosło zwycięztwo! Byłby jej wyłożył rzecz całą, objaśnił i poparł dowodami i Marya musiałaby uwierzyć, iż życie zamienia częstokroć w zdrowie najdolegliwsze ludzkie cierpienia. Przekonawszy ją, byłby ją uniósł gdzieś daleko, bardzo daleko i szczęśliwość stałaby się ich udziałem. Lecz marzenie Piotra zmącone zostało spadającą nań trwogą. Jakto?... on miałby się targnąć i zniweczyć spokój gołębiej jej duszy? Miał ołtarze jej wierzeń zamienić w gruzy, uczynić ją zbuntowaną a zarazem nieszczęsną i jak on cierpiącą zwątpieniem?... Zamach podobny wydał mu się zbrodnią. Popełniwszy tak wielkie świętokradztwo, obmierzłym byłby dla samego siebie, bo czyż pewnym być może, iż on jeden zastąpi jej całą wiarę i wypływające z niej błogości?... A możeby częściowo tylko dała posłuchanie jego słowom. Czyż zgodziłaby się wtedy być żoną wiarołomnego księdza — ona, wierząca, iż cudem uleczoną została, ona, zachowująca słodycz wspomnienia przebytej religijnej ekstazy? Nie, woli milczeć. Słowa, odsłaniające prawdę, wydały mu się teraz szaleństwem, potwornością, kałem. Ofiara ta przyciszyła nieco jego zmysły, wrzące namiętnością buntu; czuł się niewymownie znużony; serce miał pożerane goryczą i wściekłością a rana ta okrutna — beznadziejnie miała być otwartą!
Teraz dopiero odczuł swoje osamotnienie i zupełne sieroctwo. Cóż pocznie z sobą?... Brała go ochota uciec i nigdy Maryi nie widzieć; chwiejnym był i trwożnym, przewidując nowe dla siebie męczarnie. Wszak będzie musiał kłamać wobec Maryi, utrzymywać ją w mniemaniu, że równocześnie dostąpili łaski, darzącej ją zdrowiem ciała a uzdrawiającej jego duszę. W czasie pochodu do bazyliki, Marya, ciągnąc swój wózek, mówiła o wielkiej swej radości, wypływającej z obopólnego ich odrodzenia. Ach, dostąpić tego razem, razem — być złączonemi nieskończonością tak wielkiego szczęścia, jednoczącego ich w jedność nierozerwalnej potęgi; lecz skłamał już wtedy, nie przecząc jej słowom, i musi teraz kłamać zawsze, nie chcąc burzyć piękności i czystości jej złudzeń.
Piotr opanowywał się zwolna i przysiągł sobie, iż zdobędzie się na siłę udawania spokoju i radości z odzyskanej wiary. Wymógł na sobie wielką tę ofiarę, pragnąc, by Marya mogła być zupełnie szczęśliwą, niczego nieżałującą, niewątpiącą, ufną w słodycz boskiego miłosierdzia i ufną zarazem, iż N. Panna pobłogosławić zechciała duchowy ich związek, mistyczne ich małżeństwo. Cóż to szkodzi, iż on cierpieć będzie katusze?... Może zczasem ból się ukoi... W obecnej chwili myśl o zupełności szczęścia Maryi, była mu pocieszeniem, a pewność, iż znaczna część tego dobra spływa na nią z uczynionej przez niego ofiary, pokrzepiła go orzeźwiającą radością.
Piotr leżał wciąż na kamiennej posadzce krypty, wyczekując chwili uspokojenia się trawiącej go gorączki. Nie myślał i nie istniał, pogrążony w nicości, następującej zwykle po zbyt gwałtownych wzburzeniach. Wtem zdało mu się, iż słyszy zbliżające się ludzkie kroki, więc powstawszy z trudnością, udawał, iż czyta napisy wyryte na marmurowych wotywnych płytach pokrywających ściany. Zawiódł go słuch, nikt bowiem nie nadchodził; czytał wszakże dalej, zrazu machinalnie, szukając sposobu rozerwania prądu swych myśli, powoli zaś dał się unieść nowemu wrażeniu i wzruszeniu.
Ilość oraz treść napisów zadziwićby musiała każdego. Na tych setkach, na tych tysiącach płyt marmurowych, ileż było wiary, uwielbienia i wdzięczności, wyrytej złotemi, połyskującemi literami! Były wyznania, wywołujące uśmiech swoją naiwnością. Jakiś pułkownik kazał wyrzeźbić podobiznę swojej nogi a pod nią napisał: „Oddałaś mi ją, spraw, by Ci służyła“. Dalej widniała płyta z napisem: „Niechaj Jej opieka rozpościera się nad szklarstwem“. Można było domyślać się z napisów, wyrażających podziękowania, o treści prośby, wysłuchanej przez N. Pannę z Lourdes: „Ojciec rodziny, Maryi Niepokalanej za zdrowie odzyskane, proces wygrany, i etat podwyższony“. Ilością przeważały dziękczynienia, składane przez serca kochające. Para kochanków prosiła: „Paweł i Anna, błagają N. Pannę z Lourdes, by pobłogosławić raczyła ich związek“. Matki, wdzięcznością przejęte, wołały: „Dzięki niech będą Maryi, trzy razy uzdrowiła moje dziecko“. „W imię wdzięczności za zesłanie mi Maryi-Antoniny, którą powierzam opiece Maryi, jak i resztę rodziny, oraz siebie“. „P. D. mający lat trzy, uzdrowiony został ku radości swych rodziców“. Inne napisy świadczyły o podzięce lub prośbie chorych, stroskanych żon, lub dusz pocieszonych: „Nie wypuszczaj ze swej opieki mojego męża, spraw, aby zawsze zdrowie mu służyło“. „Byłam kaleką na obie nogi, jestem uzdrowiona“. „Przybyliśmy i nie tracimy nadziei“. „Modliłam się, płakałam a Ona wysłuchać mnie raczyła“. I tak bez końca napisy, i jeszcze napisy a między niemi niektóre nasuwały na myśl długie tęsknoty i miłosne uściski kochanków: „Złączyłaś nas, wspieraj nas dalej“. „Dla Maryi, za udzielenie najwyższego dobrodziejstwa“. Na setkach i tysiącach płyt marmurowych wciąż powtarzały się te same słowa, płonące wiarą: podzięka, wdzięczność, uwielbienie, hołd, cześć za doznane łaski. W marmurze wyryte słowa utrwalały na długo chór głoszonego aktu miłości; z głębi krypty wznosił się ku N. Pannie hymn dziękczynny, hymn płynący z serc zbolałych zastępu wiernych Jej wyznawców, którym Ona udzieliła pocieszenia.
Piotr wczytywał się z pewną zawziętością w te napisy, ciągnące się wzdłuż ścian krypty; na ustach swych czuł gorycz coraz wyraźniejszą i coraz gwałtowniejszą; przygnębiała go rozpacz. On więc jeden miał być odtrącony i w beznadziejnej pozostawać samotności?... Tylu doznało ulgi i pocieszenia a on nigdy nie dostąpi łaski zarównej?... Chciał objąć teraz myślą ogrom modłów, słanych ku niebu z Lourdes, gdzie modlono się tak namiętnie i tak bezustannie. Rozpamiętywał kolej tych modłów: dniami całemi płonęły niemi dusze pątników przed grotą, nocami unosiły się z kościoła św. Różańca; wrzały one w czasie uroczystości w bazylice, w czasie procesyj, opromienionych słońcem, w czasie procesyj wieczornych przy bladem świetle gwiazd migotliwych. Obliczenie tych bezustannych modłów, było wprost niemożebne. Pobożni pątnicy nużyli niemi uwagę Stwórcy, ilością ich i ogromem pragnęli przemódz i uzyskać zmiłowanie Boże, udzielające łaski i przebaczenie. Księża mówili, iż należy czynić pokutę, pokutę ze skruchą najgłębszą, aby okupić grzechy całej Francyi a gdy suma tej pokuty dosięgnie naznaczonej przez niebo wysokości, Francya posiądzie szczęśliwość i przestanie być smagana chłostą zasłużonej kary. Jakże okrutną jest ta wiara w potrzebę bicza bożego, pokuty i odkupienia! Jakże bezlitośną była imaginacya, mogąca stwarzać podobne pojęcia! Wyrosnąć one mogły tylko na gruncie przesyconym najczarniejszym pesymizmem. I jakże życie musi być ciężkie i twarde, by dać początek do zwrotu myśli tak nieubłaganej, żebrzącej w pokorze zmiłowania z niebios spłynąć mającego!
Opanowany bezbrzeżnym smutkiem, Piotr poczuł rodzącą się w swem sercu litość i współczucie. Nędza bytu ludzkiego wzruszała go do głębi; bo jakże nieszczęsną, nagą, słabą i osierociała jest dola ludzka, by w szale rozpaczliwości swego losu szukać zapomnienia w halucynacyi marzenia, w niem już tylko pokładając nadzieję możliwego pocieszenia, szczęśliwości o czem powątpiewa rozsądek, którego ta biedna ludzkość wyrzeka się z nadmiaru cierpienia. Łzy nabiegły mu do oczu, płakał nad sobą, płakał nad innymi, nad każdą jednostką skazaną na męczarnię i goniącą za obłędem dającym uspokojenie, za znieczuleniem bólu, wynikającego z rzeczywistości życia. Zdawało się Piotrowi, iż słyszy dziesiątki tysięcy pielgrzymów, modlących się głośno przed grotą, płomienne ich błagania unosiły się w górę aż ku słońcu, chcąc kadzidłem swych hymnów przezwyciężyć oporność miłosierdzia bożego. Roznamiętnieni całodzienną modlitwą przed grotą, pątnicy spędzali noce w nowej formie ekstazy religijnej; w ciszy i zamknięci w sobie, tłumem zalegali kościół św. Różańca i słuchając mszy bezustannych, przystępując do Stołu pańskiego, wpadali w zachwyt widzeń; żar duszy unosił się płomieniem, odrywając ich od ziemskiej katuszy.
Pełnią głosów słane ku niebu modły przed grotą, nieustające uwielbienie wiernych w kościele św. Różańca, utrwalały się w krypcie, ryte na marmurowych tablicach. W kamień ujęte słowa okrzyków rozpaczy, długiemi wiekami słać będą w niebo swą skargę żałosną; mury krypty zdają się modlić i błagać litości, jakby wzruszenie nad ludzką niedolą kamienie opanować zdołało, dreszcz współczucia nawet opokę poruszył i przeniknął! Wszakże ułudą wierzeń bezprzytomni pątnicy ślą swe modły wyżej i coraz jeszcze wyżej; opanowali górę i tłumnie zbici na jej szczycie, zalegają mury wyniosłej bazyliki, jarzącej się od świateł, brzmiącej pieniami wiernych, których potężne tchnienie jednoczy się w szale frenetycznego uniesienia, grzmiącego całą potęgą wezbranych uczuć niezatraconych jeszcze nadziei.
Myśl Piotra biegła za temi przejawami modłów, powstałych przy ziemi a przenikających kościoły piętrzące się jeden nad drugim i wykwitające smukłą wieżycą bazyliki. Poczuł się uniesiony prądem modlitwy, sięgającej coraz do wyższych ołtarzy, wzruszającej nawet głazy ścian pańskich przybytków i tryskającej ku niebu tą strzałą białej wieży, która jak płomień najwyższy strzela w niebiosa, rozpadając się wznak krzyża zatkniętego na kończynie, złotem lśniącej igły. Boże Wszechmocny! Bóstwo najwyższe! Siło miłosierna — czemkolwiek jesteś, ulituj się nad niemocą i katuszą ludzkiego bytu! Daj się wzruszyć i ukróć cierpienie!...
Nagle Piotr został olśniony. Przeszedł on lewy korytarz krypty i wyszedł na światło dzienne. Zaledwie się tu ukazał, stanąwszy na placu, do którego dobiegały górne ramiona balustrady, a pochwycony został w uścisk serdeczny. Witał go w ten sposób lekarz Chassaigne, o którym chwilowo był zapomniał, jakkolwiek się z nim umówił, że spotkają się tutaj, by pójść razem zwiedzić izdebkę Bernadetty i kościół księdza Peyramale.
— Ach moje dziecko — jakże szczęśliwym musisz być obecnie!... Wiem o wielkiej nowinie, wiem, jaką łaską nadzwyczajną Matka Boska z Lourdes nawiedzić raczyła towarzyszkę twej młodości... Pamiętasz, co ci mówiłem onegdaj?... O teraz jestem o ciebie spokojny, i ty doznałeś uzdrowienia!
Piotr pobladł, była to bowiem nowa kropla goryczy. Wymógł wszakże na sobie uśmiech i odrzekł łagodnie:
— Tak, dostąpiliśmy uzdrowienia. Jestem bardzo szczęśliwy...
Wchodził więc na drogę kłamstwa; powodowany litością, nie chciał drugim odbierać iluzyj stanowiącej ich szczęście.
Oczy Piotra napotkały wspaniały i wzruszający widok. Podwoje bazyliki były na oścież otwarte a promienie zachodzącego słońca wnikały w całą głębokość kościelnej nawy. Wszystko w niej płonęło bogactwem pożaru. Płonęła złota krata chóru, srebrne i złote wota, lampy, wysadzane drogiemi kamieniami, chorągwie jaskrawo haftowane, trybularze kołysane rytmicznie i wśród kłębów kadzidła, podobne do kul olbrzymich drogocennych, unoszących się w powietrzu. Wśród tych płomiennych światłości, w samej głębinie nawy, przed wielkim ołtarzem jaśniejącym białością i otoczonym złotolitemi ornatami księży, Piotr widział wyraźnie postać Maryi. Włosy miała rozwiane a długie ich promienie opływały ją płaszczem, połyskującym złotemi blaskami. Gra organów rozlegała się z królewskim majestatem a lud zebrany słał głośne hołdy uwielbienia Panu nad Pany. Ksiądz Judaine, ująwszy w obie ręce Przenajświętszy Sakrament, dotychczasowo stojący na ołtarzu, uniósł go poraz ostatni, uniósł wysoko, jak mógł najwyżej. Lśnił się w chwale promieni słońca, w świetle tysiącznych świateł płonących w bazylice, której wszystkie dzwony radośnie rozkołysane, dzwoniły tryumfalnie, głosząc apoteozę dnia dzisiejszego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.