Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/720

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

talnie się rozrywał. Ona, promienna zdrowiem i radością modli się w bazylice, grzmiącej dziękczynnemi hymny a on, zbłąkany i samotny, jęczy z bólu, wród grobowego chłodu i pustkowia krypty, łkając w swym żalu i nędzy, którą zbiegł ukryć w podziemnych ciemnościach. Piotr żegnał się z Maryą, jakby ją teraz nazawsze i po raz drugi utracił.
Raz sformułowana w nim myśl powtórnego pożegnania pchnęła go w serce, jakby nóż morderczy. Zrozumiał teraz przyczynę swego bólu, widział jasno powody, rozdzierającej go walki. Tak, poraz pierwszy utracił on Maryę w dniu, gdy przywdział sutannę; mówił sobie wtedy, iż może się wykreślić z liczby ludzi żyjących normalnie, zrzeka się być mężczyzną, skoro ona nigdy nie będzie kobietą. Lecz oto teraz, powstała ona z nieuleczalnej swej choroby, tamującej jej rozwój naturalny, z kaleki przemienioną została w kobietę; i widział ją w odrodzonej jej postaci, silną, piękną, pociągającą i zdolną macierzyńskie spełnić zadanie. On jednak jest trupem i nigdy już nie będzie mężczyzną! Nie wydźwignie się on z grobowca i z pod ciążącego na nim głazu, którym przywalił się na zawsze, by zmiażdżyć wolę ciała. Ona wyfrunęła ku życiu a on do końca dni swoich pozostanie samotny. Świat stoi przed nią otworem, szczęście się do niej uśmiecha, oczekuje ją miłość, wyjście zamąż i dzieci zapewne... On zaś, po ramiona zapadł