Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/693

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

padłszy na ziemię, zdeptanymi być mogli, rozmiażdżonymi przez procesyę kroczącą po drgających ich członkach! Jakiś kaleka wychylał ponad głowy innych zeschłą swoją rękę i wrzeszczał, iż jest pewny odzyskania w niej władzy, jeżeli dotknąć będzie mu dozwolonem Przenajświętszego słońca złotej monstrancyi. Niema, lecz silna kobieta, rozpychała się w nadludzkich wysiłkach, by rozwiązać skrępowany swój język w świętym pocałunku. Inni, i jeszcze inni, wrzeszczeli, wyli, błagali, wreszcie zaciskali pięści, grożąc okrutnikom niedozwajającym im dostępu do Boga, dającego zdrowie ciału i szczęśliwość roztęsknionym za Nim duszom. Lecz nieprzepuszczano nikogo, lękając się grozy wydarzyć się mogących wypadków.
— Nie przepuszczajcie nikogo, nikogo, nikogo! — krzyczał, powtarzając wciąż jedno słowo, baczny na wszystko Berthaud.
W ciżbie tłoczących się była kobieta, której widok rozrzewniał serca. Ubrana była ubogo twarz miała zalaną łzami a promienie włosów owiewały jej głowę. Trzymała ona w swych ramionach dziesięcioletniego chłopczynę, którego obie nogi były sparaliżowane i wisiały, kołysząc się bezwładnie. Ciężar dziecka przechodził siły wynędzniałej kobiety, chociaż ona nie zdawała sobie z tego sprawy, uniesiona żądzą swej macierzyńskiej miłości. Przyniosła tutaj swego syna i błagała straż, by ją przepuszczono