Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/692

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy baldachim doszedł do środka placu św. Różańca, ksiądz Judaine pomyślał, iż nie zdoła iść dalej. Na olbrzymiej przestrzeni placu, potworzyły się sprzeczne z sobą prądy, falując, wirując, naciskając na raz ze stron wszystkich. Musiał się zatrzymać a baldachim kołysał się, chwiał jak żagiel, smagany wichrami na rozszalałej pełni fal morskich. Obu zdrętwiałemi rękoma unosił wysoko Przenajświętszy Sakrament, w trwodze najwyższej będąc, iż lada niespodziewane popchnięcie a padnie z nim razem. Czuł on dobrze, że święta monstrancya, złotem promienna jak słońce, pociąg i urok wywiera na ten lud podniecony, rozmodlony, spragniony Boga swojego oglądać i całować, chociażby później miał zginąć i zagładę ogólną wywołać swem nadmiernem uniesieniem.
Bezsilny i unieruchomiony, ksiądz Judaine, zwrócił zaniepokojone swe spojrzenie na Berthaud.
— Nie przepuszczajcie nikogo, słyszycie nikogo! — krzyczał Berthaud silnym głosem do straży. Rozkaz jest formalny — nie przepuszczać nikogo!
Głosy błagalne i pokorne, żebrały łaski, nędzarze wyli z nadmiaru unoszącej ich żądzy, wyciągali ręce, wyciągali usta w szaleństwie, które ich pędziło pod stopy księdza, niosącego Boga w swoich dłoniach. Upajali się myślą szczęśliwości, jakąby dla nich była śmierć, gdyby