Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/703

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tach, a różnobarwne chorągwie delegatów, kołysane powiewem wiatru, przystroiły kwiecistym wieńcem, białość marmurowej balustrady. Zapanowała chwila solenna i głęboka.
Patrząc z tej wysokości, widok był rzeczywiście wspaniały. Zaraz od dołu poczynając, cisnęły się nagromadzone tłumy pątników, a to morze ludzkie o ciemnych, bezustannie ruchliwych falach, pstrzyło się jaśniejszemi plamkami, były to twarze rozmodlonego ludu, twarze z zachwytem wzniesione w górę, ku bazylice, w oczekiwaniu błogosławieństwa, mającego spłynąć od jej podwoi. Jak okiem zasięgnąć, od placu św. Różańca do Gawy, pośród alei, bulwarów, ogrodów i placów, aż w zaułkach starego Lourdes, stały tłumy, a białe plamki twarzy ludzkich mnożyły się niezliczenie, zapatrzone i tęsknie łaknące, by od świętego progu bożego domu, niebo rzucić im chciało pożegnalne pocieszenie. Po za tłumami, napełniającemi dolinę, roztaczał się olbrzymi amfiteatr pagórków, wzgórzy coraz wyższych, gór i szczytów niebotycznych, topniejących w niebieskości powietrza. W stronie północnej, po za potokiem, zaraz na pierwszych pochyłościach, wysuwały się z po za drzew liczne klasztory: karmelitek, Wniebowzięcia, dominikanek, sióstr z Nevers; gmachy klasztorne słońce złociło różowym odcieniem swego zachodu. Po za niemi piętrzyły się lasy dochodzące do wierzchów Buala, z po za których sterczały szpony skał