Lekarz swojego honoru (Calderón, tłum. Porębowicz, 1887)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Lekarz swojego honoru
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Tytuł orygin. El médico de su honra
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LEKARZ SWEGO HONORU.
(EL MÉDICO DE SU HONRA).
[napisano r. 1637.]


OSOBY:

Król Don Pedro.
Infant Don Henryk.
Don Gutierre Alfonso.
Don Arias.
Don Diego.
Kokin, lokaj.
Ludovico, cyrulik.
Dońa Mencia de Acuńa.
Dońa Leonora.
Ines, pokojówka.
Hiacynta, niewolnica.
Dwór.
Żołnierze.
Muzyka.
Służba.

Rzecz dzieje się w Sewilli i w okolicy.





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
(Zgiełk polowania; wjeżdża na koniu Don Henryk i pada, za nim wbiegają Don Arias i Don Diego, nakoniec król Don Pedro).
Henryk.

Imię Chrysta, ratuj-że mię!

Arias.

Łaski Nieba!

Król.

Co się stało?

Arias.

Koń się spłoszył, pomknął strzałą
I runął z infantem na ziemię.

Król.

Jeśli ma murom Sewili
Takie wybijać pokłony,
Lepiéj mu było w te strony

Nie zachodzić, a siedzieć w Kastylji.
Henryku, bracie mój!

Diego.

Królu!...

Król.

Ocknął się?

Arias.

W jednéj minucie
Stracił puls, kolory, czucie.
Jaki nam cios!

Diego.

Ile bólu!

Król.

Śpiesz, don Ariasie, bezzwłocznie
Do téj kwinty niedalekiéj,
Gdzie nam należnéj opieki
Nie odmówią; infant spocznie
Po upadku, przyszedłszy do siebie.
Mnie zaś zaraz konia dawać:
Trudno mi tutaj zostawać
Dłużej, bo choć w téj potrzebie
Winienbym, aż się przesili
Stan ten, nad brata wezgłowiem
I nad tem szacownem zdrowiem
Czuwać, dziś chcę być w Sewili.
Tam pomyślnych wiadomości
Oczekuję.

(Odchodzi).
Arias.

Król surowy:
Tu oto dokument nowy
Hartu czyli nieczułości.
Kiedyż-bo tak brat rodzony
Nieludzko i niełaskawie
Odchodzi brata?...

Diego.

Szalony!
Zmilcz i zważ, że jeśli ściany
Mają uszy, las też żyje
I ma wzrok, my mamy szyje,
A katowi topór dany.

Arias.

Jeżeli wam się podoba,

Don Diego, mieszkańcom owym
O wypadku infantowym
Donieście. Nie, — raczéj oba
Nieśmy go, gdzie się ocuci.

Diego.

To najroztropniejsza rada.
Chciałbym rzec: Niech świat przepada,
Gdy mój pan do życia wróci.

(Wynoszą infanta).



SCENA II.
(Kwinta don Gutierra. Wchodzą dońa Mencia i Hiacynta niewolnica).
Mencia.

Z dworującéj ponad kwintą
Wieży wzrokiem za nim biegłam,
I choć twarzy nie spostrzegłam,
Czuję, że się, Hiacynto,
Stało nieszczęście. Rwał cwałem
Junacki rycerz po błoniu
Na tak rozhukanym koniu,
Że się na wietrze zbujałym
Zdał ptakiem; — a mówię ptakiem,
Bo mu pierze pióropuszu
Furkało na kapeluszu,
Niby skrzydła nad rumakiem.
A łąka z słońcem się na téj
Girlandzie o dank spierały,
Bo nieba blaski jéj dały,
A łąka dała jéj kwiaty,
Z taką ochotą zazdrosną
Bawiąc się z tym wiatru gońcem,
Że raz wydawał się słońcem,
A raz wydawał się wiosną.
Wtem koń gwałtowniéj podfrunął
I upadł; — ze skutkiem takim,
Że co przedtem było ptakiem,
Skoro ptak na ziemię runął,
Stało się różą; i w ślad
Zawichrzyło się na łące

Niebo, wiatr, ziemia i słońce,
Ptak i rumak, promień, kwiat.

Hiacynta.

Do pałacu wchodzi, pani...

Mencia.

Kto taki?

Hiacynta.

Gromada ludzi.

Mencia.

Jakiś we mnie strach się budzi..
Niosą go?... Ludzie nieznani.




SCENA III.
(Wchodzą don Arias i don Diego z infantem, którego sadzają w krześle).
Diego.

W domach z szlacheckiemi godły
Taki ma walor wysoki
Krew królewska, że w téj porze
Wprost do waszego nas kroki
Niezawahanych powiodły.

Mencia.

Ha! Co to spostrzegam? Boże!...

Diego.

Spójrz, pani. Infant don Henryk,
Króla Piotra brat dostojny,
Z koniem padł u waszéj bramy.
Tu bez zmysłów go dźwigamy.

Mencia.

Boże mój, wypadek jaki!

Arias.

W któréj mu pani komnacie
Chwilowy spoczynek dacie,
Nim odzyska dech i zbierze
Omdlałe siły. Lecz co to?
Seńora?...

Mencia.

Don Arias?...

Arias.

Wierzę,

Że mi sen po zmysłach pisze,
To co widzę i co słyszę.
Więc gdy lube marząc plany
Gorejący, zakochany
Infant zjeżdża do Sewili,
U twych wrót, w téj saméj chwili
Powitanie, — w stanie tym...
Sen że?...

Mencia.

Bogdaj było snem!

Arias.

Twa bytność tutaj co znaczy?

Mencia.

Cicho; dowiesz się; — a raczéj
Myśl odwróćmy na sposoby
Trzeźwienia czesnéj osoby
Infanta.

Arias.

Któżby przewidział
Tak niefortunne spotkanie!

Mencia.

Przebóg! Słowa o tem nie rzec.

Arias.

Czemu?

Mencia.

Czci méj salwowanie
W tem. — Do sąsiedniéj komnaty,
Gdzie damasceński kobierzec,
Na dywanie w złote kwiaty
Nieść go; zbyt to podłe łoże,
Lecz na téj skromnéj pościeli
Wypocznienie znaleść może.
— Nagotuj bielizny świeżéj,
Aromatów do kąpieli,
Hiacynto, jak należy
Dla tak zaszczytnéj usługi.

(Hiacynta wychodzi).
Arias.

Infanta twojéj opiece
Oddaję, pani; sam lecę
Na skrzydłach w don Diega ślady
Szukać leków, szukać rady.

(Wychodzą oba).
Mencia.

Odeszli. Zostałam sama.
Ha, któż w tak okropną próbę
Śmie honorowi na zgubę
Dozwolić, by się łzom brama
Ócz otwarła; kto śmie słowy
Rozbić wrota téj śniegowéj
Wieży, gdzie żar był zakuty,
Co dziś w popioły rozsuty
Jest ruiną i powiada:
Tu była miłość... Com rzekła?
Miłość... Echa dźwięk przepada...
Zwiał się. Znów jestem, czém byłam.
Nie! Niech tajemnicę wróci
Wiatr, co mi z wargi uciekła,
Bo choć rozwiana, stracona,
Mogłaby wyszeptać ona,
Czego ja nie domówiłam
I o czem myśleć się boję
Nawet, bo dziś z praw przykazu
Uczucie moje — nie moje;
Bo dziś w tę chwilę mozolną
Jeśli jeszcze czuć mi wolno,
To by chęć przytłumić lubą.
Dziś cnota stali się próbą,
Jak złoto w ogniowéj fali
I jako magnes na stali,
Dyament na dyamencie
I w ogniu ruda metali.
Tak mój honor w tym momencie
Hartuje się tém zdławieniem
Serca, gdzie tkwią wszystkie szały.
Jeszcze był niedoskonały!...
Łaski nieba!... Niech więc żyje
Milczeniem, co mnie zabije. —
Henryku! Seńor!

Henryk.

Kto woła?

Mencia.

Bogu dzięki!

Henryk.

Ha! Gdzie jestem?

Mencia.

Tu, gdzie znajdzie Miłość Wasza
Kogoś, co nad własne zdrowie
Szczęścia życzy jego głowie.

Henryk.

Wierzę w nie, póki anioła,
Co jest przy mnie, wiatr szelestem
Powietrznych skrzydeł nie spłasza.
Dłonie po oczach przesuwam
I myślę: We śnie-li prawię,
Czy-li to marzę na jawie,
Czy razem i śnię i czuwam.
Sza, bo fantazyą ostudzę
I kwiat czarodziejstwa zwarzę.
Jeśli to prawda, że marzę,
Niechaj się nigdy nie budzę,
A niechaj nigdy nie zasnę,
Jeśli jawą jest to jasne
Zjawienie; o niech z niem zwiążę
Duszę moję!...

Mencia.

Zamilcz, książę,
A dbaj o zdrowie i życie,
Które niech w wieków rozkwicie
Trwa feniksem własnéj chwały,
Co raz po raz zmartwychwstały
Ptakiem, płomieniem i żarem,
Stosem, urną i popiołem,
Rodzi się, żyje, trwa, kona
Ojciec i syn sobie społem.
— Czyj ten dom, wnet się dowiecie.

Henryk.

Nie chcę, bo czar się rozplecie.
Gdy żyję i patrzę w ciebie,
Dość szczęścia, bo jestem w niebie;
Dość szczęścia, bom dobył nieba,
Gdy prawdą jest, żem za grobem.
Chwały-ż jeszcze szukać trzeba,
Gdzie żyją anieli tacy?...
Toż i niecham próźnéj pracy
Dochodzić, jakim sposobem
Tu się wziąłem, czyje modły
Ciebie mi, piękna, przywiodły;

I nowem życiem rozkwitam,
Żyjąc tu, gdzie ty oddychasz.
Reszty nie słucham, nie pytam.

Mencia.

Czas te łaski rozczaruje
I te blaski porozprasza.
Teraz proszę, jak się czuje
Na zdrowiu Wysokość Wasza?

Henryk.

Nigdy się nie miałem lepiej.
Ból w nodze, gdy się ukrzepi,
Zniknie.

Mencia.

Ratunek cudowny:
Na upadek tak gwałtowny
Spokój wiele dopomoże.
Już właśnie, dostojny panie,
Przygotowano posłanie:
Ubogie darujcie łoże
I zbytnią niegodność domu
Zechciejcie usprawiedliwić.

Henryk.

Mencio, zaczynam się dziwić:
Przemawiasz, jak zamku pani.
Jest-żeś nią?

Mencia.

Nie jestem, książę.
Dom ten ma tego za pana,
Komu ja sama poddana.

Henryk.

Ha! Któż on?

Mencia.

Kawaler zacny,
Don Gutier Alfonso Solis,
Wasz sługa, mój mąż i pan.

Henryk (zrywając się).

Wasz mąż?

Mencia.

Tak jest, mąż mój, książę.
Uważ seńor na twój stan.

Wszak utrzymać się na nodze
Nie możesz.

Henryk.

Co? Mogę, mogę.




SCENA IV i V.
(Wchodzi don Arias).
Arias.

Do stóp waszych, panie, dążę,
Ucałować je podchodzę,
Dzięki składając losowi,
Którego łaska stanowi
O naszém życiu.

(Wchodzi don Diego).
Diego.

Wysokość Wasza niech w komnaty owe
Zejść raczy; wszystko gotowe
Z takiéj pieczołowitości
Pani domu, że nic zgoła
Fantazya przydać nie zdoła.

Henryk.

Don Arias, dajcie mi konia,
Dajcie mi konia, don Diego,
Precz za te mury złowieszcze.

Arias.

Co mówisz?

Henryk.

Konia — raz jeszcze.

Diego.

Książę...

Arias.

Uważ...

Henryk.

Płonie Troja
Duszy mej; jak Eneasza
Strachem pożaru wypłasza.
Ach, Arias, przygoda moja
Nie przygoda, ale znak

Méj śmierci; i słusznie tak,
Że mię niebieskie dekrety
Umrzeć w to miejsce zesłały,
I za to dzięki im, — gdzie ty
Ożeniona i szczęśliwa,
Aby jedne śpiewy brzmiały
Ślubom twym i mojéj trumnie.
Rumak pod tych murów cieniem
Ujrzawszy się, zachciał dumnie
Poderwany uniesieniem,
Że w drodze słońce spotykał,
Sądząc się przedzierzgnion w ptaka,
Tak iść o lepsze z promieniem,
Jak się z wiatrami borykał.
Ha! Nie blask zbił mi rumaka.
Zwalił się pod twoje progi,
Bo mu dom ten w poprzek drogi
Górą zazdrości się spiętrzył,
A niema na ziemi zwierza,
By się takim nie rozjętrzył
Widokiem i nie zgryzł wędzidła
I jeźdźca nie wyparł ze strzemion.
Twojéj cudownéj mi skrzydła
Krasy osłoniły życie,
Lecz stoję przed nią oniemion
I smutny widząc, że na to
Śmierci mię wydarła wprzód,
Bym życiem płacił za cud,
A smutny to cud, o nieba,
Gdy mu śmiercią świadczyć trzeba.

Mencia.

Ktoby słyszał Wysokości
Waszéj skargi, żal, wymówki,
Mógłby o méj dobréj sławie
Powziąć pewne wątpliwości,
Zarówno i was krzywdzące.
Jeśli wiatr, co je rozprószył,
Szumem dźwięków nie przygłuszył
I coś na świat się uroni,
Niech je ma odpowiedź zgoni:
Z zarzutem w jednéj być cenie
Winno usprawiedliwienie: —
Książę w uczuciach swych hojny

I w swym wyborze łaskawy
I w swych żądaniach przystojny,
Jeśli mię duma nie mroczy,
Raczyłeś obrócić oczy
Swe na mnie. Dobréj mi sławy
Nie odmówi twój szacunek,
Doświadczywszy, że cześć moja
Była zawsze górą lodu,
Od któréj kwietna armata
Grzeczności skrzepła śród lata.
Z jakiegoż więc dziś powodu
Wiedząc, żeś szukał daremnie
Przedmiotu swych chęci we mnie,
Bom im nigdy nie schlebiała
Na kochankę za ambitna,
A na małżonkę za mała, —
Żalisz się i skarżysz książę?
A teraz, gdy tak niewieściéj —
Przebacz — chciałam bronić cześci,
Pokorną instancyą wnoszę:
Nie odchodź z naszego — proszę —
Domu, na szwank tak widoczny
Narażajac cenne życie.

Henryk.

Tuż je utrzymam, sądzicie?




SCENA VI.
(Wchodzą Don Gutierre i Kokin).
Gutierre.

Do stóp Waszéj Wysokości
Gnę się, jeśli mię nie zrani
Twój blask, o słońce Hiszpanii
I sławo hiszpańskich włości!
Smutku pełna i radości
Głowa ma k’tobie się chyla,
A dusza śród lęków tyła
To patrzy, to lśnię i kona,
W tym blasku w orlicę zmieniona,
W tym ogniu zmieniona w motyla,
Smutna z owego zdarzenia

Co osłoniło w téj chwili
Żałobą ziemię Kastylji,
A wesoła z ocalenia
I z tego że się nie zmienia
Jasność, coć siada nad czołem.
Patrz, jaki we mnie te społem
Uczucia wywarły skutek:
Kto widział w radości smutek,
Kto widział smutek wesołym,
Niechaj na próg mój poziomy
Dostojności twéj powaga
Wstąpić, panie, się nie wzdraga.
Tak słońce oświeca domy
Złote i topazy słomy
Na strzesze chaty wieśniaczej.
Niech twe słońce zatem raczy
Tu odpocząć; wszak z własności
Praw tam pałac, gdzie król gości,
Sfera słońc, gdzie ją słońce znaczy.

Henryk.

Mile w waszym cnym umyśle
Widzę takie chęci szczere,
Wierzę téż w nie, don Gutierre,
I tak je w pamięci kreślę,
Jak o ich prawości myślę.

Gutierre.

Z łaskawości jesteś słynny.

Henryk.

Więc chociaż ten dom gościnny
Stał się — powiadam niekłamnie —
Sferą przedostojną dla mnie,
Jak nią jest dla gwiazdy innej,
Rzucić go jestem skazany;
Upadek mój, jak się trwożę,
Życie mię kosztować może
Nie tylko z powodu rany,
Ale z téj zahamowanéj
Chęci, co duszę zbezsila,
Każąc łask się wyrzec tyla.
Póki pewnego zwątpienia
Nie zbędę, w wiek mi się zmienia
Każda tu przebyta chwila.

Gutierre.

Macież tak ważne powody,
Panie, że dla nich musicie
Narażać to cenne życie,
Które w poświacie pogody
Niech laur stroi wiecznie miody?

Henryk.

W Sewili dzisiaj być muszę.

Gutierre.

Zbyt śmiały, jeśli się kuszę
Na książęce wpływać plany,
Lecz jako wierny poddany...

Henryk.

A jeśli wierzyć was zmuszę
Racyą mą?...

Gutierre.

Żądać nie śmiałem.
Szaleństwem jest godnem kary,
Wglądać w wysokie zamiary.

Henryk.

Słuchaj: Przyjaciela miałem,
Co był i duszą i ciałem
Mną drugim.

Gutierre.

Szczęsnym go mienię.

Henryk.

Odjeżdżając, całe mienie:
Kobietę, którą wielbiłem,
Świat mój — jemu powierzyłem;
Słuszna-ż, że mi przyrzeczenie
I wiarę, jak zdrajcy prości,
Kłamał w méj nieobecności?

Gutierre.

Nie.

Henryk.

Innego zrobił panem
W sercu, mnie dotąd oddanem,
I inny teraz w niém gości.
Ona też w zachwycie cala,
Weń się już tylko wsłuchała.
I możeż nie trysnąć z pod powiek.
Łzami kochający człowiek,
Serca nie wykrwawić z ciała?

Gutierre.

Zaiste, książę.

Henryk.

Więc skoro
Tak los na mnie urok rzucił,
Że gdziekolwiek-bym się zwrócił
W oczy mi się każdą porą
Zazdrość ciska krwawą zmorą
I otrząsać ją daremno...
Ot, znowu stoi przede mną
Precz goniąc, — toż choć w otchłanie
Skryję się, choć i zostanie
Ona, jéj cień pójdzie ze mną.

Mencia.

Pierwsza — powiadają — rada
Kobiecie z prawa należy.
Niech przysłowiu książę wierzy,
I tej, któréj na mnie spada
Mus przestrodze, co powiada:
Nie traćcie w zazdrościach miary.
Druhowi, który wam wiary
Nie dotrwał, dajcie cierpliwi,
Niechaj się usprawiedliwi.
Nie każda jest godna kary
Wina — i niech was nie łudzą
Owéj popędy zazdrości;
Śmiałym jest, kto prawo rości
W głąb’ przepatrzyć duszę cudzą.
Gdy się rozwagą ostudzą
Żale, może go nie zganią.
Wysłuchajcie wasze panią
Potem; uległa i ona
Pewno przemocą zmuszona;
Ja prawie, że ręczę za nią.

Henryk.

Nie, nie!

Diego.

Koń waszéj książęcéj
Mości już czeka przed drzwiami.

Gutierre.

Jeśli ten, co upadł z wami,
Nie dosiadajcie go więcéj.
Ja łagodności jagnięcéj

Mam w stajni konia, srokacza.
Gwiazdka na czole oznacza —
Bo i nad stadnicze gniazda
Świeci zła lub dobra gwiazda —
Że się w służbę wam przeznacza.
Rumak, panie, istny cud:
Jędrnych piersi, mocnych bark,
Krótką głowę ma i kark,
Jak z marmuru kuty przód,
Smukłą nogę, lekki chód,
Elementa wszystkie zlały
Nań swą dzielność i zapały.
Bo ma z przyrodzenia cech
Ziemią ciało, żarem dech,
Morzem pianę, wiatrem cały.

Henryk.

Doprawdy, nieladajaka
Rzecz, co lepsze, dojść odrazu:
Czy rumak według obrazu
Zmienion w rybę, płomień, ptaka,
Czy obraz takiego rumaka.

Kokin.

Tu ja wchodzę, więc precz konie.
Niech mi wasza poda dłonie
Mość książęca, albo nogi.
Korzę usta do podłogi...

Gutierre.

Odejdź stąd, głupcze, wygonię.

Henryk.

Pozwól, — nie jest bez humoru.

Kokin.

Żądano tutaj srokacza.
A z czego sens się wytacza,
I mnie, jego sobowtoru.

Henryk.

Ktoś jest?

Kokin.

Nie poznasz z ubioru
I stylu, jaki mój czyn?
Kokin, Kokinowy syn,
Pałacu tego masztalerz,
Krajczy koński, bo swój talerz
Z jego garniruję blin,

Kradnąc mu połowę siana.
A że to waszego dzień
Imienia, serdecznych tchnień
Składam hołd.

Henryk.

Mój dzień?

Kokin.

Rzecz znana.

Henryk.

Swoim zowę taki dzień,
Co jest wedle moich chceń.
Obsypany nieszczęść rojem,
Przez cóż mogę zwrać go swoim?

Kokin.

Prze to, żeście padli weń.
Mówię, jak kalendarz gada;
Jeśli się w nim tak nie czyta,
Bo ma odtąd stać — i kwita:
W dniu tym don Henryk przypada.

Gutierre.

Niech Wasza Wysokość siada
W siodło. Słońca rubinowa
Twarz do zimnych wód się chowa,
Zwełnionego boga gość.

Henryk.

Zabawili nas tu dość.
Piękna pani, bądź mi zdrowa!
Byś zaś wiedziała, że cenię
Radę, wnet niestałéj damy
O wymówkę zapytamy.
Źle leczę moje cierpienie,
Gdy mu zadaję milczenie.
Ha! już trudno; próżny płacz.
Ot, wyszedłem tu jak gracz.
Rzec nie mogę, abym źle grał.
On kochankę mi odegrał,
Ja mu odegrałem klacz.

(Wychodzą: Infant, don Arias, don Diego i Kokin).
Gutierre.

Moja urocza królowo,
Z którą istność życia dzielę,
Bo dwie dusze w jednem ciele,
A w dusz dwojgu jednakową

Myśl chowamy; patrz, o nową
Łaskę moja miłość prosi.
Kiedy nam niebo przynosi
Króla, śpieszy w czesne progi
Królewskie uściskać nogi
Wszystko, co się szlachtą głosi.
Pozwól odejść na przyjęcie,
Zwłaszcza, że księcia Henryka
Gdy go wypadek spotyka
Taki, odejść w tym momencie
Nie można; to wywichnięcie
Było przyczyną zaszczytu,
Jaki nam sprawił.

Mencia.

U świtu
Szczęścia mrok. Skądże się bierze
Nagły wyjazd?

Gutierre.

Mówię szczerze.

Mencia.

Wiem, — znajdziesz po dniach przesytu
U Leonory zbawienie...

Gutierre.

Luba, nie wspominaj o niéj.

Mencia.

Mężczyźni, tacy już oni!
Miłość, — po niéj zapomnienie.
Szały, — po nich zniechęcenie.

Gutierre.

Mencio, gdym nie widział słońca,
Uwielbiałem blask miesiąca.
Dziś, gdy słońce mię zachwyca,
Czemże przy niem twarz księżyca?
Słuchaj, jakie mi się wtrąca
W mój argument porównanie:
Świeci w noc na niebios stropie
Pochodnia w lazurów zatopię
Jak żagiel na oceanie...
Rozmajaczy się zaranie,
Niebo zapala latarnie
I wraz ciemność się rozgarnie,
Księżyc mroczy się i mieni,
Bo śród słonecznych promieni

Świecić nie wolno bezkarnie.
Tak mnie ona omamiła:
Nie wiedziałem, że ją piększy
Tylko odblask gwiazdy większéj,
Co mi dotąd lice kryła.
Tak, pochodnia mi świeciła,
Lecz tylko pochodnia owa,
Którą ty, ogniów królowa,
Zaćmiłaś, świateł pryzmacie,
Bo przy słonecznéj poświacie
Gwiazda najżywsza się chowa.

Mencia.

Tak twych gwarzeń słuchać lubię;
Lecz, poeto, hamuj wodze!

Gutierre.

Nie gniewasz się, że odchodzę?

Mencia.

Żądasz zbyt wiele; w téj próbie
Siłę mą i wolę gubię.

Gutierre.

Na cóż takie niepokoje?
Myślą będziemy oboje
Razem: ja w tobie, ty we mnie.

Mencia.

Już opierać się daremnie.
Bądź zdrów.

Gutierre.

Żegnaj, słońce moje.

(Wychodzi).
Hiacynta.

Tak smutne pani masz oczy...

Mencia.

Smutne tak, jak powód smutny.

Hiacynta.

Niby jakiś żal okrutny...
Ach, patrz, łza się za łzą toczy,
Jak perełki... Co cię tłoczy
Pani? Masz troski?

Mencia.

Istotnie.

Hiacynta.

Przychylność mą wielokrotnie
Wypróbowałaś...

Mencia.

Chcesz zatem,
Bym się wydała z méj światem
Duszy, czcią, i niepowrotnie
Straconém szczęściem? Niech będzie.
Słuchaj: Odkąd mię w Sewili
Ujrzał don Henryk, od chwili
Owéj prześladuje wszędzie.
Służył, ufał, że posiędzie.
Ojciec wierząc, że stanowi
O mem szczęściu, Gutierrowi
Dał mą rękę. Henryk wrócił,
Wspomnienie lube ocucił,
A teraz lubemu snowi
Honor grozi; — oto powieść.

(Odchodzi powoli).



SCENA VII.
(Pałac królewski. Wchodzą Dońa Leonora i Ines w mantylach).
Ines.

Już do kaplicy król w wielkiéj kompanii
Zbliża się; tu mu prośbę wręczysz pani.

Leonora.

Niech się nadzieja święci
Zemsty. Powtarzam krzywdę mą w pamięci.

(Wchodzą król, petenci, służba).
Głosy.

Miejsca!

Pierwszy petent.

Racz przejrzeć miłościwy panie,

Król.

Dobrze.

Drugi petent.

Majestat wasz niech me podanie uwzględni.

Król.

Zbadam.

Trzeci petent.

Zważ, co mię spotyka,
Mościwy królu!

Król.

Wystarczy suplika.

Żołnierz.

Przelękły, prośby nie umiem tłomaczyć...

Król.

Przelękły, czego?

Żołnierz.

Nie dość cię obaczyć?

Król.

Tak, prawda. Czego chcesz?

Żołnierz.

Wojskowo służę:
Awansu.

Król.

Nazbyt żądałeś niewiele,
By się ubierać w tchórze.
Daję ci rotę.

Żołnierz.

Do twych nóg się ścielę.

Starzec.

Ubogi jestem, proszę pożalenia.

Król.

Weź brylant, więcéj nie mam.

Starzec.

Z królewskiéj ręki!...

Król.

Żałować pierścienia?
By się próśb pozbyć wszystkich jednym razem,
Chciałbym świat widzieć brylantowym głazem.

Leonora.

Królu, do waszéj dobroci ogniska
Zbliżam się cała w trwodze.
Przychodzę prosić o wrócenie części
Słowy, co mówią jękami boleści,
Boleścią, która łzami z ócz mi tryska.
Przychodzę prosić u was, lub u nieba.

Król.

Podnieś się, pani, tak prosić nie trzeba.

Leonora. (podnosząc się).

Jestem...

Król.

Zbyteczna, aby was słuchali
Owi; — odejdźcie z sali.

(Suplikanci wychodzą).
Leonora.

Pedro, którego sprawiedliwym mieni
Świat; kastylijskie przedostojne słońce,
Gdzie na ziem nieprzemierzonéj przestrzeni,
Hiszpański Jowisz władając, ślesz gońce
Naokół — z miecza skrzesane, promieni
Krwawe kolisko, co śród chmur ze złota
Na karki Maurów ogniami miota.

Eleonora łaski twéj przyzywa;
Imieniem pięknéj Andaluzya czci mię,
A nie z piękności ten zaszczyt mi spływa,
Moja zła gwiazda dała mi to imię:
Kto mówi piękna — mówi nieszczęśliwa,
Bo biedna, któréj taki blichtr się imie!
Choćby jéj piękność była cieniem cienia
Już jéj niedolę niesie i cierpienia.

Wlubił się we mnie z pierwszego spotkania
Jeden z rycerzy waszych, który oby
Był bazyliszkiem mojego kochania,
Zazdrośną żmiją méj wiośnianéj doby.
Za spojrzeniami poszły pożądania;
Za niemi czułość, tak, że już sposoby
Wszelkiemi świadczyć zaczął swéj tęsknicy
Zorze witając i zmierzch w méj ulicy.

Jakże opowie dusza moja smętna,
Że na zaloty te patrzeć skazana,
Z powodu ludzkich oczu zrazu wstrętna,
O tych szczerości westchnień przekonana,
Zrazu mu wdzięczna, a potem już chętna,
Z chętnéj się stałam tkliwa, zakochana.
Bo miłość zanim szczytu rang swych dopnie
Przechodzi różne hierarchiczne stopnie.

Mała iskierka roznieca pożogi,
Wiatru dech lekki wiedzie z sobą burze.

Mały obłoczek zbóż zatapia brogi,
Blade jest niebo, zanim złote róże
Słońca oświecą horyzontu progi.
Taka i miłość; — z małych smutków duże.
I na to iskra, wiatr, obłok, tęsknota,
By się z nich ogień brał, burze, zgryzota.

Przysięgą świętą klął się, że zaślubi...
O, to na serca kobiece przynęta,
Zdradziecki rybak wie, co serce lubi.
Aż w sieć te biedne zwabi i opęta
I precz odrzuci, ledwo przyhołubi.
Mówić nie mogę daléj żalem zdjęta,
Na wargach mi się drżących skarga gubi,
Że mię oszukał... jakby było nową
Rzeczą złamane w takich ustach słowo.

Z takim warunkiem wszedł do mego domu;
A choć mój honor, królu, dotąd czysty,
Bowiem w miłości hojna, strzegłam sromu
I kroczyłam w nim, jak w zbroi ognistéj, —
Że nie przychodził do mnie pokryjomu,
Tak bardzo błąd mój stał się oczywisty,
Że lepiéj było cześć stracić wistocie,
Niż czysta — światu jawić się w sromocie.

Żądałam prawa — lecz jestem uboga.
Wnosiłam skargi — lecz on możny w wpływy,
Teraz co począć, nie wiem — ja nieboga,
Bo pojął żonę, królu miłościwy.
Więc tu mi żądać daj u tronu proga:
Niech tak skrzydziwszy, koszta niegodziwy
Za mój internat w klasztorze poniesie.
De Solis — królu — don Gutierre zwie się.

Król.

Pani, słuszność waszéj strony
Rozumiem, będąc Atlasem,
Który barki swe poddawa
Całemu brzemieniu prawa.
Don Gutierre ożeniony
Pretensyj, jakie wasz rości
Honor, wypełnić w całości

Nie może. Choć w każdéj mierze
Sprawiedliwość ja wymierzę,
Własny wasz rozsądek czuje,
Że wracać nie potrzebuje
Czci, którą chowacie całą,
Sprawiedliwą też się zdało
Wysłuchać uniewinnienia,
Gdyż przemawiać za swą sprawą
Obie strony mają prawo.
Odejdźcie uspokojona,
Leonoro, że sam pilnéj
Staranności tu dołożę;
Nie będziesz pani zmuszona
Rzec raz drugi, że on silny,
A ty słaba, gdym ja królem.
Lecz oto Gutier nadchodzi.
Mógłby, widząc cię tu, pani,
Domyślić się, o co chodzi.
Skryjcie się w owéj komnacie,
Za kotarą poczekacie
Aż do skończenia rozprawy.

Leonora.

Słucham was, królu łaskawy.

(Kryje się).



SCENA VIII.
(Wchodzi Kokin).
Kokin.

Jak cień chodzę z kąta w kąt:
Gdzieś mi pan się zawieruszył;
Sam nie umiem wyleść stąd.
O! do przeniebieskich kul,
Co spostrzegam? toć to król.
Ujrzał mię; już się napuszył.
Daj Bóg, by tam była miętka
Ziemia, gdy mu przyjdzie chętka
Przekolibać mie z balkonu.

Król.

Kto jesteś?

Kokin.

Ja, panie?

Król.

Tak.

Kokin.

Jestem zawsze tem, czem zechce
Abym był, majestat tronu.
Czem innem być mię nie łechce,
Bo mi jeden mędrzec radził,
Abym życie tak prowadził,
Bym był zawsze, czem król każe.
Więc tak z królem chodząc w parze,
Byłem, będę, zawsze jestem
Za królewskim gotów giestem,
Cały uchem, nogą cały
Ruszać uszy i pedały.
Więc za pozwoleniem waszem
Schodzę wam, panie, z widoku,
Jeżeli nie krokiem pewnym,
To przynajmniéj pewny w kroku[1].

Król.

Pomyślę, że waść jest kpem;
Mówisz mi to, o czém wiem,
A kto jesteś, — cię pytałem.

Kokin.

Ja téż odpowiedzieć chciałem
Na wasze ważne pytanie,
Lecz się zląkłem, wielki panie,
Byś usłyszawszy, com zacz,
Nie zechciał mię bez pardonu
Przerzucić na dół z balkonu,
Że ku królewskiéj osobie
Przystąpiłem — ot, tak sobie,
Oraz, że urząd piastuję,
Którego nie potrzebujesz.

Król.

Jakiż to urząd piastujesz?

Kokin.

Jestem niezbędnym biegusem,

Wszech nowin roznosicielem,
Wszech stosunków stręczycielem,
A oszukam jednym susem
Nowicyusza i przeora.
Według tego, kto da więcéj,
Przedstawiam w skórze jagnięcéj
Lub wilczej, kogo się zdarzy,
W każdym domu ma komora.
Tymczasem stoję na straży
Posiadłości don Gutiera,
Gdzie swoje racye odbiera
Z mojéj dłoni południowe
Jedna andaluska klacz.
Mam sobie spokojną głowę,
Ni się nudzę, ni się nużę,
Kiedy mojéj klaczy służę.
Oto, panie, com jest zacz.
Jestem, królu, śmiechu mistrzem,
Jestem uciechy ochmistrzem,
Jestem gustu szambelanem.
Widzisz przecie, jak mu służę; —
A nie dziw się téż, że tchórzę
Przed tak przedostojnym panem,
I żem rychło odejść rad.
Myślę: Król, co się nie śmieje,
Mógłby, sądząc mię włóczęgą,
Plecy kijem skropić tęgo,
Lub poświęcić nogą zad.
Ot, co jest.

Król.

Więc mi powiadasz,
Że na śmiechu zęby zjadasz?

Kokin.

Tak, mój królu; i gdy chcesz,
Żebym to pokazał dzisia,
Zaczynam rolę trefnisia.

(Nakrywa głowę).
Król.

Bardzo dobrze, — ani słowa,
A kiedy cię korci głowa,
Zróbmy zakład.

Kokin.

Zakład jaki?

Król.

Trwasz w tém mniemaniu do końca,
Że rozśmieszać umiesz?

Kokin.

Jużci.

Król.

Każdy raz, gdy ci się uda
Rozśmieszyć mię, dam sto skudów;
Lecz jeśli w ciągu miesiąca
Nie dokażesz, zamiast skuda,
Wszystkie zęby wybić każę.

Kokin.

Widzę — niech mi Bóg odpuści —
Omyłkę w takim podziale,
I szanse nierówne wcale.

Król.

Czemu?

Kokin.

Bo będę na dudka
Wystrychniony; jak? — rzecz krótka:
Kiedy kogo chichot ruszy,
Powiadają: zęby suszy.
Więc suszyć twe memi łzami
Jest to znowu drwić z natury.
Król — mówią — tak jest ponury,
Że lubi wyszczerzać zęby,
Więc śmiech zawsze mając w ustach,
Chcesz w moich czynić wyręby?
Ale przystaję; niech będzie.
Przynajmniéj mi się udało
Mieć czas jakiś skórę całą,
Bo przez miesiąc będę wszędzie,
W pałacu, czy na ulicy
Bezpieczny, że na pętlicy
Nie dam zwisnąć swéj osobie
I brodzie pozwolę zaróść.
A potem — niechaj już sobie
W gębie méj zamieszka starość.
Śpieszę się, panie mój słodki,
Przygotować me łaskotki,
I zawczasu już się cieszę,
Że rozśmieszę, że rozśmieszę.

(Wychodzi w podskokach).



SCENA IX.
(Wchodzą: Don Henryk, don Gutierre, don Diego, don Arias i służba).
Henryk.

Racz mi, najjaśniejszy panie,
Podać dłoń, niech ucałuje.

Król.

Jakże cię, bracie, znajduję?

Henryk.

Zażyłem nadspodziewanie
Więcéj obawy, niż bólu.

Gutierre.

I mnie, miłościwy królu,
Pozwól, niechaj choć niegodny
Téj wielkiéj łaski dostąpię.
Kraj, który twa noga depce,
To oceanu step wodny,
Kędy swoje blaski kąpie
Pochodnia niebios dwoista.
Witajże nam, pozłocista
Gwiazdo dnia w pięknéj kolebce
Andaluzyi, któréj syny
Głowie twéj chcą pleść wawrzyny.

Król.

Właśnie na was, don Gutierre...

Gutierre.

Cofasz rękę, miłościwy
Panie?

Król.

Żal mi tu zanoszą.

Gutierre.

Musi być niesprawiedliwy.

Król.

Kto jest, proszę cię, szlachcianka
Dońa Leonora z Sewili?

Gutierre.

Odrzec nie waham się chwili:
Nad wszystkie sewilskie rody
Słynie z cnoty i urody.

Król.

Jakie to zobowiązania,

Których waszmość nie dotrzymał
Z niegrzeczności czy pustoty?...

Gutierre.

Nie będę kłamstwa się imał,
Bo się kłamstwem nie zasłania
I to wobec tronu zwłaszcza,
Kto zna cześć rycerskiéj cnoty.
Służyłem jéj i w zamiarze
Przywiedzenia przed ołtarze.
Na czasu nieprzewidzianéj.
Rafie zbiły się me plany.
Z stosunkiem tym się nie kryłem
I do domu jéj wchodziłem
Otwarcie, lecz obowiązek
Żaden na méj czci nie cięży.
Potém jak dwoje gałązek,
Kiedy się ich splot rozpręży
Rozeszliśmy się; ja wolny
Pojąłem żonę w Sewilli;
Dońę Mencyą de Acuńa.
Mieszkam z nią w podmiejskiéj willi,
Szczęście nasze niezmącone.
Za złą radą, — bo źle radzi,
Kto na niesłuszne prowadzi
Uroszczenia, — Leonora
Żalów wypełniwszy łzawnik,
Chcę mię przywieść do rozwodu;
A choć nie znajdzie powodu
Doń najwykwintniejszy prawnik,
Ona z podejrzeń obłędu
Dopatruje się w tém względu
Dla mnie; — lecz pięknéj kobiecie
Czy brakło kiedy na świecie
Względów, ilekroć zechciała?...
W takiem zaślepieniu cała
Pragnie, władco mój i panie,
Skargę swą do tronu wnieść
Za zgwałconą rzkomo cześć.
Z drugiéj strony, ja w pokorze
Ku stopom waszym się korzę:
Niech za honor odpowiada
Głowa ma, za prawo szpada.

Król.

Jakiż to niespodziewany
Powód tak nagiéj odmiany?

Gutierre.

Królu! czyż to nie codzienny
Wypadek, że człowiek zmienny?

Król.

Lecz w takie ostateczności
By wpaść po takiéj miłości,
Racya musi być niezwykła.

Gutierre.

Nie nalegaj, miłościwy
Panie; ja szlachcic godziwy
Mówić źle o nieobecnéj
I niebronionéj kobiecie
Za czyn zawsze miałem niecny.

Król.

Więc istnieją przecie racye!

Gutierre.

Istnieją; lecz pozwolicie
Rzec, że gdyby od wyznania
Zależało nawet życie,
Wypowiedzieć mi zabrania
To, co wiem, rycerska prawość.

Król.

A jeżeli ja chcę wiedzieć?

Gutierre.

Błagam was, panie!...

Król.

Ciekawość.

Gutierre.

Zważcie!...

Król.

Dość proszę; — nie sięgaj
Za mą dobroć, bo na duszę!...

Gutierre.

Błagam, królu, nie przysięgaj.
Strwożony tym gniewu giestém,
Wolę przestać być, czem jestém,
Niż cień widzieć na twém czole.

Król (n. s.).

Głośno wyznać go zniewolę,
Prawdę zdołam tak wybadać.

Będzie mogła kłam mu zadać
Leonora, jeśli kłamie;
Jeżeli zaś prawdę powie, —
Słysząc, przynajmniéj się dowie
Leonora, że wiem o niéj.
(Gł.) Słucham.

Gutierre.

Czoło mi się płoni,
Lecz rzec muszę, gdy król gniewny.
Wchodząc do niéj nocy pewnej,
Usłyszałem szmer w przyległym
Pokoju, a gdy podbiegiem,
Miałem jeszcze czas zdaleka
Spostrzedz jakiegoś człowieka,
Jak z balkonu na dół skoczył.
Goniłem, — w ulicę zboczył
I znikł, — twarzy nie dostrzegłem.

Arias (n. s.).

Co to słyszę? Wielkie nieba!

Gutierre.

Ona, choć na potępienie
Miała usprawiedliwienie
I słuszne, — chcę zawsze wierzyć, —
Nie mogłem związku powierzyć
Naszego takiéj powadze.
Miłość i cześć, to dwie władze
Tak nierozerwalne w duszy,
Że ten, kto honor naruszy,
Obraża razem i miłość,
Bo każda na jednéj skaza
Drugiéj niechybna obraza.




SCENA X.
(Wychodzi z ukrycia Leonora).
Leonora.

Przebacz, najjaśniejszy panie,
Lecz mi odwagi nie stanie
Dotrzymać téj nieszczęść fali,
Co się na mnie nędzną wali.

Król (n. s.).

Zgadłem, kłamał, — na Bóg żywy!
Dowód spadł w porę jak grom.

Leonora.

Znękanej, uległéj łzom
Żaden przymus niegodziwy
Ludzkich praw już niezapłoni.
Niech prawda z łez się wyroni
Resztką; choćby memu czołu
Wykwitł stąd rumieniec sromu,
Mniéj mi życie stracić znaczy,
Kiedy mój honor w rozpaczy,
Niż cześć i życie pospołu.
Don Arias był w moim domu.

Arias.

Wstrzymaj się, seńona, proszę,
A ty, najjaśniejszy panie,
Pozwól, niechaj się ogłoszę
Mścicielem nad świętokradcą,
Coby drasnął cześć téj pani.
Była w domu Leonory
W ów dzień pewna dama młoda,
Któréj zyskałem fawory,
I któréj przedślubny wianek
Śmierć wzięła z czoła dziewiczy.
Ja natarczywy kochanek
Jak ten, co następstw nie liczy,
Bo mu rozum się przesłania,
Wszedłem za nią do mieszkania
Leonory, nim zdołała
Przeszkodzić. — Nagle przybywa
Don Gutierre. Zlękła cała,
Gniewna, w bocznym mię ukrywa
Pokoju;... źle cześć swą mieści,
Kto w takich razach pozwala
Powodować się niewieściéj
Trwodze. Wszedłem, a głos męski
Słysząc, nie ważąc już skonu,
Skoczyłem na dół z balkonu.
Lecz jeślim wtedy z orężem
Nie stanął, myśląc, że mężem
Jest pani, dziś błąd poznawszy
Rozprawy pragnę z nim krwawszéj.

Niech wasz majestat wyznaczy
Szranki; potwarca obaczy,
Że Leonora niewinna.
Myślę zaś, że szlachcicowi
Ta wolność z praw się stanowi.

Gutierre.

Ja tu zaraz...

(Dobywają szpad).
Król.

Co to jest?
Taki nieskromiony giest?
Ręce do szpad i przede mną?
Czyż na mą zmarszczoną brew
Patrząc, w oczach wam nie ciemno?
Gdzie ja, tam buta i gniew?
Precz! — Niech mi obu zabierze
Straż; zaprowadzić na wieżę.
Jeszcze jestém nie surowy,
Że nie strącam z karku głowy.

(Wychodzi).
Arias.

Gdy przeze mnie dobréj sławy
Pozbyła, na mnie trud cięży
Przywrócić ją; to jest prawy
Rygor szlacheckich oręży.

Gutierre.

Nie tak bardzo mię rozczula
Gniew i nieżyczliwość króla,
Jak się fatalnością smucę,
Że do Mencyi dziś nie wrócę.

(Wychodzą pod strażą).
Henryk (n. s.).

Mencyą dzisiaj pod pozorem
Łowów, gdy męża tu strzegą,
Mogę odwiedzić wieczorem.
Chodźcie ze mną, don Diego;
Muszę zamiar mój wykonać:
Już zwyciężyć mi — lub skonać.

(Wychodzi).
Leonora.

Mrę z gniewu. Niech cię skarze Bóg,
Fałszywéj wzorze poczwary,
Niewdzięczny, zmienny, okrutny,

Bez czci, bez Boga, bez wiary,
Żeś niewinnéj mnie i smutnéj
Cześć pogrzebał w wzgardy trunie.
Niech na ciebie zemstą runie
Niebo! Oby ból cię truł
Ten samy, co mnie dziś truje,
Byś zmaczawszy we krwi ręce,
Wił się tak w śmiertelnéj męce,
Jak w téj chwili ja się wiję.
Ten sam grot niech cię zabije,
Którym ty zabijasz. Amen.
Łaski nieba, cześć straciłam!
Śmierć znalazłam, łaski nieba!






DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Kwinta don Gutierra. Wchodzą Hiacynta i don Henryk, po ciemku).
Hiacynta.

Racz zachować książę ciszę.

Henryk.

Własne kroki ledwo słyszę.

Hiacynta.

Wstępujemy do ogrodu;
Pod nocnéj skrzydłem opony,
Kiedy pan mój uwięziony,
Lękać się nie masz powodu.
Z moją pokorną zachętą,
Śpiesz, książę, na lube święto.

Henryk.

Jeśli, słodka Hijacynto,
Przyobiecaną nagrodę
Uważasz może za małą,
Nie ociągaj się, — mów śmiało.
Duszą hojności dowiodę.

Hiacynta.

W téj tu bluszczowych wiszorów
Kotarą bronnéj altanie
Pani spędza część wieczorów.

Henryk.

Cicho, by nasze szeptanie
Nie doleciały jéj ucha.
Boję się, że wiatr nas słucha.

Hiacynta.

Aby z mego oddalenia
Nie powzięła podejrzenia
Moja pani, że się godzę
Na wasz, książę, gwałt, — odchodzę.

(Wychodzi).
Henryk.

Kiedy już nade mną władnie
Amor, niech mi sił dodaje.
Za drzew kotarą zieloną
Ukryję się i przyczaję,
Skryty za wasze ramiona,
Co słońca promienie kradnie.
Broń mię duchu Akteona!

(Kryje się za drzewa).



SCENA II.
(Wchodzą: Dońa Mencia i służące).
Mencia.

Sylwia, Fedora, Jacynta!

Hiacynta.

Pani?

Mencia.

Przynieście tu świéce,
Moje lube swawolnice.
Myślą jestém przy Gutierze, —
Smutek mię za serce bierze...
Jak tu wszystko jest dobrane,
Jak natura błyszczy piękniéj
Nad obrazy malowane!...
Fedoro!

Fedora.

Co pani mojéj?

Mencia.

Zaśpiewaj-no! Piosnka koi;
Rozweselcie!...

Fedora.

Lutnię stroję,
Lecz co znaczą piosnki moje?

(Przynoszą świece, Mencia opiera się na poduszkach. Śpiew).
Fedora.

Słowiczeńku, śpiewaj pięknie.
Pod cyprysów szatą ciemną,
Śpiewaj jeszcze, zostań zemną,
Lub mi serce z żalu pęknie.

Hiacynta.

Przestań piosenki, Fedoro.

(Patrząc na śpiącą Mencię).

Na tę głowę smutkiem chorą,
Sen pocichuteńku spłynął
I w podrażnionéj fantazyi
Smutek przed nim skrzydła zwinął.
Odejdźmy wszystkie, — nie budźmy.

Fedoro.

Nie dajmy szmerom okazyi
Zostając tutaj.

Hiacynta (n. s.).

My wróćmy
Do okazyi, co tam czeka.
Westchnienia słychać zdaleka.
O sługi! Ileż to cnót
Od waszych zginęło psót!

(Wychodzą).



SCENA III.
(Wchodzi don Henryk).
Henryk.

Została sama; me zmysły
Całe w lęku nad nią zwisły,
Że mi zniknie jak śród marzeń.
Korzystajmy ze skojarzeń
Losu; stan jéj wspiera śmiałość.
Piękna Mencio!

Mencia (budząc się).

Ha, mój Boże!...

Henryk.

Niechaj cię — piękna — nie trwożę.

Mencia.

Co takiego?

Henryk.

Zuchwałość,
Którą tyle lat tłómaczy
Méj nadziei i rozpaczy.

Mencia.

Wy książę...

Henryk.

Nie lękaj się!

Mencia.

Śmieliście...

Henryk.

Nie gniewaj się!

Mencia.

W ten sposób...

Henryk.

Wstrętem mię nie karz!

Mencia.

Do mego domu zawlekasz
Wstyd, kobietę upokarzasz
Uczciwą i tak znieważasz
Z zacném imieniem wasala?

Henryk.

Twoje słowo mię ocala,
Wszakże radziłaś mi sama
Zbadać, czy się owa dama
Nie uniewinni, tak srodze
Dotknąwszy mię; — więc przychodzę.

Mencia.

Ten mój błąd rzeczy nie zmienia.
Jeśli chcę uniewinnienia,
To nie myśl wysokość wasza,
Bym płaciła je honorem.

Henryk.

Ważąc się na to szaleństwo
Koniecznie-ż muszę obrażać
Twoje cześć i dostojeństwo?
Łowy me były pozorem.
Nie przybyłem oczywiście
Za uśpioném ptactwem łazić.
Albo czekać, rychło miłym
Ćwierknie śpiewem na dnia przyjście
Do ciebie, czaplo, śpieszyłem,
Co tak dumnie wzniósłszy głowę

Prując pole lazurowe,
Skrzydłem śród blasków kaskady
Trącasz w nieba balustrady.

Mencia.

Grzecznie przypisujesz książę
Czaplom takie z słońcem gony.
Mówią — ptak ten obdarzony
Podobno instynktém takim,
Że powietrznym pędząc szlakiem
Bez pobłysku ptasi promień,
Bez życia puchowy płomień,
Kometa bez ogniowéj grzywy
I z instynktém obłok żywy,
Chociaż z takiem dumnem czołem.
Przed królewskim mknie sokołem;
Już przeczuwa w przelęknionéj
Głowie, że mu wpadnie w szpony;
I tak, nim ją porwie jeszcze,
W przerażenia wpada dreszcze,
Że śmierć uprzedzając pewną,
Dziobem własne krwawi łono.
Taką czaplą przelęknioną
Byłam ja, kiedym zamilkła
Na wasze zjawienie, książę.
I przestrach język mi wiąże.
Bo mówi mi w téj minucie
Nieomylone przeczucie,
Z czyjéj ręki śmierć odbiorę.

Henryk.

Szukałem, znalazłem porę
I okazyi nie dam minąć.

Mencia.

Boże, pozwolisz mi ginąć?
Krzyknę...

Henryk.

Słudzy się wyroją.

Mencia.

Nie przyjdą-ż mi z lasów nocy
Dzikie bestye ku pomocy?

Henryk.

Zniecierpliwić mię się boją.




SCENA IV.
(Don Gutierre za sceną).
Gutierre.

Potrzymaj mi, Kokin, siodło
I każ niech bramę otworzą.

Mencia.

Don Gutier, na miłość bożą!...
Ha! przeczucie mię nie zwiodło;
Śmierć czuję, w oczach mi ciemno.

Henryk.

Przekleństwo na mojéj głowie!

Mencia.

Patrz książę, co mąż mój powie,
Gdy was w swym domu zastanie?

Henryk.

Cóż mam począć?

Mencia.

Skryj się książę!

Henryk.

Tak męskiéj ubliżać cześci?

Mencia.

To pilnować czci niewieściéj
Obowiązek was nie wiąże?
Jak wyjść? — (Dusza we mnie zmarła) —
Przebiedz mimo — myśl szalona,
Bo służba nieuprzedzona
Już pewno bramę otwarła.
Widzę, idzie; służba za nim.

Henryk.

Gdzież nareszcie głowę skłonię?

Mencia.

W tamtym — książę — pawilonie,
Co się łączy z mem mieszkaniem,
Przystań, póki się nie powie.

Henryk.

Nie wiedziałem do téj pory,
Co strach; ha! odwagi spory
Zapas muszą mieć mężowie.

(Kryje się).
Mencia.

Jeśli nieszczęście znajduje
Niewinna na równéj drodze,
Jak musi w ciągłéj być trwodze,
Która do się winę czuje!




SCENA V.
(Wchodzą don Gutierre, Kokin, Hiacynta).
Gutierre.

Droga ma rywalko wiośnie,
Niechaj szyję twą oplotę.

Mencia.

A ja twą, jak nitki złote,
Które się wiążą na krośnie
Tak mocno i tak miłośnie.

Gutierre.

Serca rzekły ci rachuby,
Że przyjdę?

Mencia.

Jesteś, mój luby,
Kochankiem czułym i stałym.

Gutierre.

Kochankiem być nie przestałem,
Chociaż mię związały śluby.
Czy pozwolą wdzięki twoje
By się czułość ma zluźniła?
Owszem, w dwójnasób jéj siła
Wzmogła się, bo miłość mą dwoję,
Kiedy ją na próbach stroję,
Gdy grom po jéj strunach przebieży.

Mencia.

Méj wdzięczności powód świeży.

Gutierre.

Uwięziono mię; dozorca,
Dawny druh, wybrany z korca
Maku, wyjść pozwolił z wieży
Na słowo; uwolnił ciało,
A uwięził za to duszę,
Bo go wiecznie kochać muszę.
Namiętną pędziłem strzałą.

Mencia.

Szczęście większe czy spotkało
Kogo, niż mnie?

Gutierre.

Niż mnie, żono.
Choć jeśli mię wypuszczono,
To tylko dla odmienienia
Postaci mego więzienia.
Tam bez duszy moje łono
Stało niby puste krwi;
Trzeba było téj przysługi,
Ażeby mi po raz drugi
Ciało, co zakrzepło już
Ogrzał zaplot naszych dusz.
Będąc z tobą, w tym zachwycie
Więźniem jestém, lecz na szczycie
Szczęścia; bo co za katusza,
Gdy w jednym więzieniu dusza,
A w drugiem więzieniu życie.

Mencia.

Mówią, że dwa instrumenty
Kiedy równo nastrojone,
Jednym tonem rozżalone
Opiewają swe lamenty,
Bo muzyka dłonią tkniętéj
Strunie drganie odpowiada
Wiatru i na drugiéj gada.
To samo czuję do siebie:
Gdyby tam cios dotknął ciebie,
Tu-by śmierć mi o tém rzekła blada.

Kokin.

Uracz-że go pani trocha
Ust miodowych cukrem trunku.
Daj rączkę do pocałunku,
Gdy miłuje tak i szlocha,
Nie wiedząc, dlaczego kocha,
Czego beczy; i czeka śmierci
Nie wiedząc, kiedy wywierci
Dziurę w brzuchu.

Mencia.

Gadasz jeszcze?

Kokin.

Gadam, bo się z słowem pieszczę,

Dzieląc dyskurs mój na ćwierci.
Wiem, — król mi już szyje buty.
To dobrze; lecz pan mój zamrze
Don Kichotem; śmiać się mam-że?
Ja w butach — a on bez buty!

Mencia (do Gutierra).

Obiad twój nie będzie suty;
Oczekiwałam tak długo,
Że będzie wielką zasługą,
Jeśli teraz ucztę złożę.

Gutierre.

Sługa która iść nie może?

Mencia.

A ja nie jestém twą sługą?
Być nią wszak miłość mi każe.
Hiacyntę ku pomocy
Biorę.
(N. s.). Honorze mój, mocy
Dodaj mi, bo się na wraże,
Na szalone dzieło ważę.
Co życie kosztować może,

(Odchodzą obie).
Gutierre.

Ty się bawisz znakomicie,
Kokin, a nie myślisz o tém,
Że musimy być z powrotém
W naszéj wieży już o świcie,
Patrzaj, nocy ciemność blednie.
Ja pójdę, a ty do rana
Zostań.

Kokin.

Mam ja tu dla pana,
Choć pod moją czaszką biednie,
Koncept przedniejszy nad przednie.
Życie panu nim ocalę.
Koncept, niechże go zachwalę...

Gutierre.

Cóż?

Kokin.

Koncept bez uszkodzenia
Na ciele jak wyjść z więzienia.

Gutierre.

Jakiż?

Kokin.

Nie wracać tam wcale.
To-ć się przedstawia wyraźnie:
Zostawiając tu pedały,
Będziesz żywy, będziesz cały.

Gutierre.

Zachowaj dowcipy, błaźnie,
Bo nareszcie się rozdraźnię.
Ani mi w głowie postanie.
Mam oszukać zaufanie
I przyjaźń mego alkada?
Nie, nie mogę; — podłość, zdrada.

Kokin.

Zaczynam lękać się, panie,
Że was jakoś nie rozczula
Chropowaty humor króla.
Że zaś jego praw klauzula
Nie odnosi się do sług,
Myślę, — jak mi miły Bóg —
Samego pana zostawić.

Gutierre.

Opuścisz?...

Kokin.

Cóż długo prawić!

Gutierre.

A co na to powie świat?

Kokin.

Więc to mam być śmierci rad,
Aby mię chwaliła gawiedź?
Gdyby na śmiertelne schody
Można było wejść i zleść,
Tobym na nie — pal go sześć —
Choć to człek niepewien szkody,
Piął się dla pańskiéj wygody.
Ale niech pan na to zerka,
Że życie to poniterka;
Ciągnę, wszystkie punkta tracę
I nie miedzią, — życiem płacę
Bez odgrywki. Śliczna gierka!
Przegrało się i przegrało.

Nie odegrasz się, choć chwat,
Za tysiąc i jeden lat.




SCENA VI.
(Wbiega Mencia pomieszana).
Mencia.

Mężu, ratuj mię struchlałą!

Gutierre.

Nieba! Mencio, co się stało?
Czegóż się strasznego dowie
Moje ucho...

Mencia.

Tam w alkowie
Mężczyzna zamaskowany.
Broń mię, broń, mężu kochany!
Strach, — jakie przeszło mię mrowie...

Gutierre.

Na taką zeszłem sromotę?
Odwagę mu każdy przyzna. —
Zamaskowany mężczyzna?

Mencia.

Widziałam.

Gutierre.

Ha! mam ochotę...

(Do Kokina).

Weź światło.

Kokin.

Ja?

Gutierre.

Głupcze, zgniotę!
Ruszaj, wszakże idziesz ze mną.

Mencia.

Tchórza popychać daremno.
Weź szpadę, moja kobieca
Bojaźń mniejsza... Zgasła świeca.

(Gasi i upuszcza świece umyślnie).



SCENA VII.
(Wchodzą Hiacynta, za nią Henryk).
Gutierre.

Jeszcze i to? Teraz ciemno,
Ale radę sobie dam.

(Wchodzi do alkowy).
Hiacynta (na stronie do Henryka).

Niech się miłość pan nie lęka,
Za mną; oto moja ręka.
Wszystkie w domu wyjścia znam.

(Gutierre wchodzi przez jedne drzwi, Hiacynta wyprowadza Henryka przez drugie. Gutierre spotyka Kokina i chwyta go).
Kokin.

Gdzie pójdę?

Gutierre.

Ha! łotra mam.
Ktoś jest?

Kokin.

Ja? Niech pan nie bije!

Gutierre.

Jak się łotr w mych rekach wije,
Na Bóg żywy, trzymać będę,
Aż ci odpowiedź dobędę
Z gardła, a potém zabiję.

Kokin.

Patrz-że...

Mencia (n. s.).

Boże, jak się lękam,
Jakże straszno mi w téj chwili.
Jeśli to on...




SCENA VIII.
(Wchodzi Hiacynta ze światłem).
Gutierre.

Zaświecili.
Ktoś jest?

Kokin.

Tu przed tobą klękam,
Ja-m jest.

Gutierre.

Ha! Z wściekłości pękam.

Kokin.

Jakto? Czyż nie powiadałem?

Gutierre.

Żeś się odzywał, słyszałem.
Lecz tamten uszedł mi z rąk.
Dusza moja pełna mąk.
Cierpliwość wścieka się szałem.

Mencia (do Hiacynty).

Wypuściłaś go z mieszkania?

Hiacynta.

Tak pani.

Mencia (do Gutierra).

Patrz, co się dzieje:
Zbadaj cały dom; złodzieje,
Gdy im wstępu nikt nie wzbrania,
Wchodzą sobie bez wahania.

Gutierre.

Zbadam dom. Gniew mi się zżyma
W piersi. Ha, niech go powstrzyma
Bóg, bym nie odkrył gadziny,
Co tak składa odwiedziny
Domowi, gdy mnie w nim niema.

(Wychodzi z Kolanem).
Hiacynta.

Potrzeba było szalenie
Czuć się odważną, seńora;
Za chwilę było nie pora.

Mencia.

Życia mego ocalenie
W tém czułam.

Hiacynta.

Jakież natchnienie!

Mencia.

Cudowne. Księcia Henryka
Pomyśl, — Gutierre spotyka
U mnie. Logiką nie zbłądzi,
Gdy mię spólniczką osądzi.
Tak niebezpieczeństwo znika,

Bo udawszy przerażenie
Mogłam — i w tém mię nadzieja
Nie zwiodła, — krzycząc na złodzieja,
Użyć fałszu na złudzenie.




SCENA IX.
(Wchodzi don Gutierre, trzymając pod płaszczem sztylet).
Gutierre.

Jakie mary, jakie cienie
Fantazyą ci opętały?
Pilnie dom obszedłem cały,
Nie znalazłem w całym gmachu
Ani śladu z twego strachu.

(n. s.)

Przebóg! Z twarzy mojéj białéj
Pozna łacno, że jéj kłamię;
Bo znalazłem ten puginał,
Co się odtąd będzie wrzynał
W serce me, aż je wyłamie.
Na teraz niech milczy ramię.

(Do Mencii).

Mencio, droga moja żono,
Już noc swoje chmurne łono
Pod ponury płaszcz ukrywa
I ucieka bojaźliwa
Przed jutrzenką przebudzoną.
Boleję i z żalu ginę,
Że znów same cię zostawię
I opuszczę w téj obawie;
Lecz na spóźnioną godzinę
Bacz.

Mencia.

Niech szyję twą obwinę,
Ręce jak bluszcz cię oplotą

Gutierre.

Luba moja...

(Mencia spostrzega sztylet).
Mencia.

Mężu, co to?

Na mnie wznosisz to żelazo?
Jakąż nieznaną obrazą
Zasłużyłam? Ha! tyś po to
Przyszedł... Łaski!...

Gutierre.

Co się stało,
Mencio? Mówisz dziś jak we śnie.

Mencia.

Nie wiem... Coś tknęło boleśnie...
Przeczucie... Już mi się zdało,
Że tu moje blade ciało
We krwi...

Gutierre.

Wziąłem dla obrony,
Gdybym został zaskoczony.

Mencia.

Wyobraźnia moja żywa...

Gutierre (n. s.).

Jezu, jaka myśl straszliwa!

Mencia.

Szukając w myśli obrazy...

Gutierre.

Jakie to dziwne wyrazy!

(n. s.)

Tylko kiedy się odzywa
Wina, sny takie myśl trwożą.

Mencia.

Moje smutki, ma tęsknota,
Rozdrażnienie, bezochota,
Ciągłe strachy wre mnie mnożą.

Gutierre.

Dziś w nocy z pomocą bożą
Jeśli stróż puści, przybędę.

Mencia.

A ja tu smutna zasiędę
Czekać. Idź! (n. s.) O smutne zorze!

Gutierre (n. s.).

Ha, mam ja z tobą, honorze,
Treści na długą gawędę.

(Wychodzą przez przeciwległe drzwi).



SCENA X.
(Sala w pałacu. Wchodzi król w barwnym płaszczu, zdejmuje go i zostaje w czarnym stroju — Don Diego).
Król.

Odbierz ten puklerz, Don Diego!

Diego.

Późno wasz majestat wraca.

Król.

Ba, niełatwa była praca
Przyjrzéć się każdéj ulicy,
Chciałem wiedzieć, co nowego
Porabiają Sewilczycy.
Bo jest to miasto, jak słyszę,
Które w swych rocznikach pisze
Co noc nową awanturę.
Chciałem mieć fakta naoczne,
Nim się namyślę, co pocznę,
By tę szeroką naturę
Okiełzać i loty bujne,

Diego.

Słuszna. Król winien mieć czujne
W państwie oko, argusowe.
Dowodem te oczy w berle,
Wzrok królewski w każdéj perle.
I cóż widział król jegomość?

Król.

Pookutanych galanów
I damy nieśpiące do dnia,
Bale, tańce, serenady
I rozhukane tawerny,
Skąd przez okna gwar niezmierny
Wytryskał z szumem kaskady,
I szyldy, które przechodnia
Zapraszały: „tu się gra“.
Potém junaków gromady,
Młokosów buńczuczne bractwo.
A nie znam równie nieznośnéj
Rzeczy, jak takie junactwo,
Co mi się tutaj rozrosło
Po mieście, — istne rzemiosło.

A by nie ganili rajce
Grodu, że nie chcę wyzwalać
Owéj sławetnéj czeladzi,
W jednym zaułku dotrwałem
Całéj tych rębaczy szajce.

Diego.

Szaleństwo.

Król.

Wzmianki nie warte.
Egzamin poszedł najgładziéj:
Krwią ich własną podpisałem
Każdemu frycowską kartę.




SCENA XI.
(Wchodzi Kokin).
Kokin.

Nie chciałem wchodzić do wieży,
Żeby tu zachwycić świeżéj
Wieści co do pańskiéj kozy,
Lecz co widzę. — Pss... i cicho.
Jest tu najzgryźliwszy pies[2]
Z całéj kastylijskiéj rasy.
Mogą być, Kokinie, basy.

Król.

Kokin!

Kokin.

Królu?...

Król.

Cóż tam słychać?

Kokin.

Odpowiem na to, jak student.

Król.

Jakże?

Kokin.

De corpore bene
Jeno De pecuniis male.

Król.

Jakże-to? Straciłeś wenę?
A dokazywałeś cudów!
Rozśmiesz — dostaniesz sto skudów.

Kokin.

Dostanę, to cię pochwalę
W komedyi, którą napiszę,
A któréj tytuł: Król Anioł.
Przedtém jednak zakład wygram
Produkując tutaj powieść,
A po powieści epigram.

Król.

Własny, — to pięknie; lecz dowieść
Trzeba, że nagrody wart.

Kokin[3].

Widziałem kapłona wczora,
Co się umizgał do kwoki.
Nie pęknąż ci — królu — boki
Od śmiechu, że mizdrzy-kurka
Chciał udać Wielkiego Turka?
Napisałem nań epigram.
Niechże cię już raz rozigram;
Nie chcę winnic, Piotrze Wielki,
Za nic mam kapitał wszelki.
Trochę śmiechu niech pochwycę
W tę wstydliwą rękawicę.
A oto epigram mój:
Florku, pusta twa chałupa
I powybijane szyby;
Drzwi pod ryglami, jak gdyby
Prosto z niéj wynieśli trupa.
Jakto? Bez ziarna skorupa
I bez konfitury słój?
Florku, próżny mozół twój.
Kto sad kopie pod sałatę,

Musi miéć bodaj łopatę,
A ty co masz, Florku mój?

Król.

Chłodny.

Kokin.

Już mi piec wygorzał.




SCENA XII.
(Wchodzi Infant).
Henryk.

Królu mój, rękę mi podaj.

Król.

Jakże się masz dziś, Infancie?

Henryk.

Czuję się zdrowym i bodaj
Z twojego widoku, bracie,
Zawsze w swoim majestacie
Jasnego; toż prośbę wnoszę
Do tronu. Don Arias — proszę...

Król.

Do ciebie jego osoba
Należy; więc niech odbierze
Wolność na przyjaźni świeże
Związki. Życie-ć winni oba.

Henryk.

Twego niechaj Niebo strzeże
Za taką szlachetność serca.
Żyj przez wieki, spadkobierca
Własnéj chwały.

(Król wychodzi).

Idź, don Diego,
Na wieżę, gdzie więźniów strzegą,
Niech ich wypuszczą alkadzi.

(Don Diego wychodzi).

O niechaj mi niebo radzi,
Bo utonę w tym nawale
Wzruszeń, w tym ogniu się spalę.
Ty Kokin? Jesteś tu jeszcze?

Kokin.

A wolałbym być we Flandryi.

Henryk.

Jakto?

Kokin.

Tu biorą mię dreszcze.

Henryk.

Czemu?

Kokin.

Przez natury nierząd
Król jest dziwolągiem zwierząt.

Henryk.

Zwierząt?

Kokin.

Kazała natura,
Że lew ryczy i byk ryczy,
Że koń rży a osioł krzyczy,
Że wilk wyje a pies szczeka,
Kot miauczy, baran pobeka,
Świnia krzaka a kruk kracze,
Że gęś gęga, kura gdacze, —
A śmiech jeno się stanowi
Z jéj przykazu człowiekowi.
Toż u Arystotelesa
Zowie się: Śmiejące zwierzę.
I skądże tutaj u biesa
Taki dziwotwór się bierze?
Król mi się roześmiać nie chce,
Nieba! Czemże go połecheę?
Podajcież mi wszystkie środki
Humoru na te łaskotki!

(Wychodzi).



SCENA XIII.
(Wchodzą don Gutierre, don Arias i don Diego).
Diego.

Oto tu więźniowie stoją.

Gutierre.

Niech się do twych kolan schylę.

Arias.

Życie wracasz nam w mogile.

Henryk.

Król — niechaj go nieba stroją
W laury — wzruszon prośbą moją
Ku wieczystéj nierozłęce
— Cieszę się, że dzień ten święcę —
Uwalnia was.

Gutierre.

W wiecznéj lidze
Cześć ma z Wami... Ha, co widzę!

(Porównywa sztylet ze szpadą księcia).
Henryk.

Więc podajcie sobie ręce.

Arias.

Tu moja.

Gutierre.

Tu moje daję
I poprzysiądz jestém gotów,
Że śmierć nie zniszczy tych splotów,
Chyba je w sztuki pokraje.

Arias.

Niechaj nieprzyjaźń odtaje
Nasza, niby wiosną lody.

Henryk.

Dajcież szczerości dowody
Pierwsze; a jako rycerze
Raz z sobą wszedłszy w przymierze,
Nie zadraśnijcie téj zgody
I trwajcie wiarą wzajemną,
Bowiem nią się honor znaczy.
A ktoby sądził inaczéj,
Miałby do czynienia ze mną.

Gutierre.

Przysięgam nienadaremno.
Daję słowo, — to na życie
I dziś się nie omylicie,
Książę. Wasza miłość raczy —
Tuszę — brać mię nieinaczéj,
Niżli jakim mię sądzicie.
Jesteście potężnym wrogiem!
Gdyby mię nie powodował
Honor, strach-by mię hamował.

Draźnić Was, świadczę się Bogiem!
W Waszem przymierzu tak drogiem
Naprzeciw mieczów i grotów
Downeść zawsze jestém gotów,
Na co się przyjaźń ośmiela.
Lecz mieć w Was nieprzyjaciela!...
Ha! Duch mój z samych zawrotów
Myśli blednie. To widziadło
Taką we mnie budzi trwogę,
Że — ot — i teraz nie mogę
Patrzeć, by lice nie zbladło.
A gdyby jeszcze wypadło,
Iżbym za nieznaną zdradę
Bezwiednie miał zetrzeć szpadę,
Wolałbym, by zgasło słońce,
Niż w te oczy pałające
Patrząc, widziéć swą zagładę.

Henryk (n. s.).

Taki wybuch namiętności
Nie wróży mi nic dobrego.
Don Ariasie, coś pilnego
Miałbym Wam na osobności
Powierzyć.

Arias.

Służę Wam, Mości
Książę.

(Wychodzą Henryk, don Diego i don Arias).
Gutierre.

Zamilkł. Już się boję,
Że pojął aluzye moje,
A ja na nieznaną zbrodnię
Skarżyć się mogę swobodnie,
Skarżyć!... Czyż się uspokoję?
Sam jestém, język mój wolny.
O Boże, któż będzie zdolny
W jednym wyrazie pomieścić,
W jedném małém zdaniu streścić
Takie krzywd i cierpień roty
I takie armie sromoty,
Co jak węże do ócz skaczą,
Jak kruki nad głową kraczą.
Ha, teraz, teraz, honorze,
Niechaj się w jękach wybroczy

Serce, niech mu się otworzą
Bramy duszy, któremi są oczy,
I niech się wyleje łzami,
Przed ludzkim ukryta szydem.
Łza — czci moja — cię nie splami,
Ani cię zapłoni wstydem.
Ha, teraz, teraz, odwago,
Potrzeba, byś zaświadczyła,
Jak cię boleść nauczyła
Rankor hamować rozwagą.
Nie — niechaj zamilkną żale,
Niechaj honoru i cześci
Dostojność nieméj boleści
Niemą wielkością utrwalę,
Bo schlebia katuszom ciosu,
Kto sprawozdania zeń żąda u głosu.
Sza... Przystąpmy do wypadku,
Może znajdziemy odpowiedź.
Ach, gdybym ją mógł wysłowić,
Gdybym ją tylko miał w mocy!
— Wróciłem do domu w nocy.
Bramę zaraz otworzono,
A ja rozmawiając z żoną
Nie widziałem w niéj zmieszania.
Wszedł. — Czy sama go wpuściła?
Wszak mię pierwsza uprzedziła.
Nie, — niepodobieństwa klecę.
Dlaczego zgasiła świecę?
Czy sama? Nie; — gdzież jest świadek,
Że jéj nie zgasił przypadek?
Potém, potém ten puginał.
Może go tam zgubił sługa?
Tak, — lecz zgodność broni obu
Tego samego wyrobu?...
Nie! Do czego złość ma zmierza?
Nie istnieje-ż taka druga
Broń? Wszak mogą być ich krocie
Ręki jednego płatnerza.
Lecz przypuśćmy, że wistocie...
Na tę same myśl już mrowie
Przebiega mię; — że w alkowie
Był on; że mi dom zeszpecił
Infant; — choć żem go nie schwycił,

Dziwno mi; — to pytam, czemu
Mencia ma być winna tému?
Wszak jak kluczem sztuką złota
Wszystkie się otwiera wrota,
Wszak nie dziwne sług przekupstwo.
Jak uczyniłem wybornie,
Żem się ułożył pokornie.
Skończyłem rozhowor. Głupstwo,
Gdy wszystko na to wychodzi,
Że Mencia jest tém, czém była,
A ja też jestém, czém byłem,
Kiedy się najmniejszym pyłem
Jéj cnota nie przypruszyła.
A przecież... kiedy po słońcu
Mała chmura się przetoczy,
Choć nie zgasi, już je mroczy,
Już obraża, już je plami...
Jakich praw paragrafami
Niewinnym tylko ból i wstyd są dane?
Jesteś, mój honorze, chory
I widmo śmiertelnéj zmory
Ustawnie zagraża tobie.
Jedną nogą stoisz w grobie,
Z nadzieją życia niewielką
Póki jest twą karmicielką
Kobieta, Ja cię wyleczę
I kiedy paroksyzm pierwszy
Taką na cię niemoc wlecze,
Pierwsze, jakie ci zadamy
Lekarstwo, jest: Zamknąć bramy;
Aby u twojego dworu
Choroba znalazła metę.
Więc Lekarz swego honoru
Przepisuję ci dyjetę
Milczenia, na popędliwość
Dając po pierwsze — cierpliwość.
Po drugie, mam być dla żony
Uprzejmy i umilony,
Usłużny, czuły, pochlebny,
Bowiem jest tu fałsz potrzebny,
Aby z tkliwości zmienionéj
Naraz w chłód, to złe nie wzrosło.
Niechęci, żale i złości,

Podejrzenia i zazdrości
Zwłaszcza wobec własnéj żony
Pogarszają stan, nie leczą.
Potém konieczną jest rzeczą
Dzisiaj, nie mówiąc nikomu
Cichaczem wrócić do domu,
Głębią rany wysondować
I zawinąć i zasnować,
Aby na jaw nie wytrysły
Podejrzenia i domysły,
Ta żałość i głupie płacze,
Ta boleść i te rozpacze,
Ten szal, co mię parzy piekłem,
Ta zazdrość... ha! zazdrość rzekłem?
Źle zrobiłem. Niechaj wróci
W łono głos. Nie, niech nie wraca,
Bo skoro to jad, co kłóci
Wszystkie mego wnętrza wodze,
To jeśli nie zabił w drodze
Z piersi do ust, to wracając
Z ust do piersi śmierć mi zada.
Jak o żmii się powiada,
Że się własnym jadem truje,
Gdy gad drugi ją ukłuje.
Zazdrość rzekłem? Zazdrość rzekłem?
Dość, — bo spalę się tém piekłem.
Kiedy mąż w sobie doszuka
Zazdrości, już blednie sztuka
I nie ma w środkach wyboru
Stanowczy lekarz swojego honoru.

(Wychodzi).



SCENA XIV.
(Wchodzą don Arias i Leonora).
Arias.

Nie myśl, piękna Leonoro,
Bym dla twéj nieobecności
Śmiał się zaprzeć powinności,
Którą-m ci dłużny; a skoro

Na szczęsną trafiwszy chwilę.
Dłużnik znalazł wierzyciela,
Nie sądź znów, że się ośmiela
Mniemać, iż ma środków tyle,
Że będzie zdolen szalony
Powinności téj dogodzić
I dług cały wynagrodzić
Wysokością niezmierzony.
Lecz jeśli ich nie posiadam, —
Że się dłużnikiem wyznaję,
Że się z wyznaniem nie taję,
Oto, co na zakład stawiam.

Leonora.

Chcę uprzedzić waszmość pana,
Że w waszym nieszczęsnym sporze
O mój honor byłam może
Głównie interesowana.
Straciłam — wszak waszmość winny
Ukochanego człowieka:
Zrządziła boża opieka,
Że mię cios ominął inny;
Bo lepiéj ostatnie tętna
Życia stracić, honor stracić,
Niźli miłością przypłacić,
Niźli żyć — mężowi wstrętna.
Niech sama karę ponoszę,
Jeśli moja była wina.
Jam pobłądziła jedyna
I moja gwiazda...

Arias.

O, proszę,
Nie mów tak, piękna pani.
Zaprzeć mi się winy w sobie,
To nadzieje wszystkie w grobie
Pochować. Jeśli w otchłani
Mych uczuć widzisz mą mękę,
Zrozumiesz, że mię popycha
Miłość, co pragnie i wzdycha
Tu prosić cię o twą rękę,
Kiedy cię w takiéj żałobie
Moja wina pogrążyła,
Gdyś męża przezemnie straciła,
Przyjmij go w mojéj osobie.

Leonora.

Seńor, uwierzcie, że cenię
Szlachetność waszéj ofiary;
Toż, że waścine zamiary
Uważam za poświęcenie,
Pozwólcie, bym wynurzyła
Słów kilka i z mojéj strony:
Nie mogę. — Nie aby żony
Waszéj godność mię raziła
Małą ceną; lecz że skoro
Wasz ów postępek stanowi
To, co właśnie Gutierrowi
Stało się okropną zmorą
Méj winy, gdyby obecnie
Widział mię żoną waszmości,
Nie miałby wątpliwości,
Że go oszukałam niecnie.
A mając mojéj niecnoty
Taki dowód oczywisty,
Sam-by przedstawił się czysty,
A mnie wydał na ramoty.
Ą wolę przeżyć w żałobie
Żywot już niczem niezdobny,
Niż mu podać powód drobny,
By słuszność przyznawał sobie.
Dziś go sądzą, że zawinił,
Tak ma być daléj i już nie
Powiedzą, że czynił słusznie,
Gdy ja wiem, że źle uczynił.

Arias.

Odpowiedź ta była płocha...
Zważcie, piękna Leonoro:
Jeśli wasze ową porą
Serce mówiło, że kocha,
Zrzeczenie się téj miłości
Usprawiedliwi was skorzej;
Bo o ileż będzie gorzej,
Jeśli nabierze pewności
O waszéj rzkomo niewierze,
Nie wiedząc, by jéj ktoś kłam
Śmiał zadać...

Leonora.

Żal do was mam,

Don Arias. Nie sprzyja szczerze
I zdradliwe to kochanie
Radzić na złe. — Więc zaniechaj.
To, co było krzywdą, niechaj
Nadal krzywdą pozostanie.
A byłoby stokroć gorzej,
Gdybym utraciła prawo
Wołać, że mię zelżył krwawo.
To zaś i wam nie przysporzy
Chwały.

Arias.

Dobrze, — niech się stanie.
Twa niewinność dla mnie święta.
Toż ma wiara nieugięta
Na każde wasze wezwanie
Świadczyć jéj gotowa orężem.
Już to pewnik niezawodny:
Nigdy zalotnik niegodny,
Zazdrośny, zostawszy mężem,
Nie skryje się niebios karze.
Że rozumne to przysłowie
Niech sam don Gutierre powie,
Bo kiedy rzuca potwarze,
I kiedy węszy dom cudzy,
We własnym wstydu nie czyta.
Ha, ha, wkrótce się dopyta,
Co u niego czynią drudzy.

Leonora.

Don Arias, próżno tém licem
Drwiącém skłonić mię się silisz,
Bo łub kłamiesz, lub się mylisz.
Don Gutierre jest szlachcicem,
Co nie zarumieni czoła,
I — na Bóg żyw — każdéj chwili
Czy językiem dumnym, czyli
Szpadą bronić się podoła.
Człowiek, co honor uzdrowi
Stalą, milczenia nie sprzeda,
I co się pokrzywdzić nie da
Kastylskiemu infantowi!
Jeśli sądzisz, że obmowa
I pochlebstwo siecią będzie
Na mnie, — seńor — jesteś w błędzie.

Sposób trafny, — ani słowa!
Patrzaj, nie dopiąłeś celu.
Gdybyś czuł honor szlachcica,
Wiedziałbyś, że nie zaszczyca
Plotka o nieprzyjacielu.
Patrzaj — ja jestém skrzywdzona,
Tutaj widząc go, jam drżała
Zdradne życie wydrzeć z ciała,
Lecz zaparłam w głębi łona
Niecne słowo o honorze.
Bo wiedz to, że każda z nas
Skoro ukochała raz,
Nieszczęsna już mścić się nie może.

(Wychodzi).
Arias.

Nie umiałem słowa bąknąć.
Popełniłem gruby błąd.
Harda jéjmość! — Ale skąd
Paragrafami nasiąknąć
Mogła tak — i o honorze?
— Wymówię się infantowi.
Niechaj sobie innych łowi
Myszkować w cudzéj komorze.
Czeka tam na mnie; dzień kona,
Lecz niech pokraje na ćwierci,
Nie powącham już do śmierci,
Gdzie do wzięcia cudza żona.

(Wychodzi).



SCENA XV.
(Kwinta don Gutierra. Ogród. Don Gutierre przeskakuje przez mur).
Gutierre.

Śród martwoty milczenia,
Co błogosławię, choć mi noc odmienia
W cmentarz, na nędzną głowę
Kładąc się cieniem jak niebo grobowe,
Jak złodziéj tu pod płotém
Czając się, wracam do domu z powrotem
W podłém upokorzeniu.
Mencia nic nie wie o mem uwolnieniu.

Chcę ją nieuprzedzoną
Zejść — o domysłach, co mi trują łono.
Gdy się lekarzem zowę
Swego honoru, niechże mu surowe
Lekarstwo przyłagodzę.
Pacyenta mego odwiedzić przychodzę
W ten sam czas, co i wczora,
Czy téż powtórzy mi cześć moja chora
Ów paroksyzm zazdrości?...
Boleść mi drogę ku prawdzie umości:
Przez ten mur ogrodowy
Przeszedłem, nie chcąc do bramy wchodowéj
Pukać. Mój Boże, co za świat plugawy,
Aby w nim nie śmiał swéj obelgi krwawéj
I krzywdy szukać człowiek,
By mu strach wstydu nie zamrużył powiek.
Kto wstydem zwał to, — skłamał,
Bo niepodobna, by się nie wyłamał
We łzach ten ból mozolny.
Kto mówi, że czul zazdrość i był zdolny
Zamilczeć, kłamie, lub jéj nie czuł szczerze.
Czuć zazdrość w łonie i milczeć?... nie wierzę.
W owéj oto altanie
Zwykle wieczorem siada na dumanie.
Więc zlekka, moja cześci,
Od echa kroków niech liść nie szeleści;
Choć wściekłość ją popycha,
Zazdrość się skrada niby złodziéj cicha.

(Patrzy na Mencię śpiącą).

Piękna jak senne mary.
O Mencio, tak mi dochowujesz wiary?
Nie, nie mogę; — powrócę;
Wszakże mój honor cały; po co kłócę
Spokój tą podłą wojną?
Wszak ją oglądam samą i spokojną.
Lecz dlaczego przy śpiącej
Gdy jest z nią zawsze, — nie widzę służącéj?
Szpieguje!... Myśli podła,
Już się buntujesz, jużeś mię powiodła
Na nowe podejrzenia!
Stało się; nie chcę ich mieć ani cienia.
Do reszty z nich oczyszczę

Duszę, choćbym w niéj pozostawił zgliszcze:
Zagaszę naprzód świecę.

(Gasi światło).

Bez światła i bez rozumu w dół lecę,
Ślepiec, ślepiec dwa razy.
By nie poznała, przytłumię wyrazy.
Mencio! (Budzi ją).

Mencia.

Ha!

Gutierre.

Cicho, nie zdradź się szelestem.

Mencia.

Kto to?

Gutierre.

Czy nie znasz mię, luba? Ja jestem.

Mencia.

Poznaję: czyjaż inna
Stopa śmiała-by...

Gutierre (n. s.).

Oddycham, — niewinna.

Mencia (n. s.).

Wszedł tutaj pokryjomu.
(Gł.) Wstąpić do tego domu?
Innemu jużbym w mojéj czci obronie,
I dotąd nieskalanéj
Cnoty, ten sztylet utopiła w łonie.

Gutierre (n. s.).

Dzięki, dzięki! Świt rany
W czeluściach duszy méj zapalił głownie.

(Głośno)

Przebacz mi, Mencio; wszedłem tak gwałtownie.

Mencia (n. s.).

Serce mi bije; — jakie przelęknienie!...

Gutierre.

Odwagę twoje i roztropność cenię.

Mencia.

Czém zawiniłam?...

Gutierre.

Już niczém!

Mencia.

.
Że wasza
Wysokość w méj mię samotni przestrasza?

Gutierre (n. s.).

Wasza wysokość? więc nie ja? Co słyszę?
Znowu w ciemnościach wiszę,
Męczarnia, piekło, walcie na mnie góry!

Mencia.

Chcesz mię narazić na śmierć po raz wtóry?
Myślisz, że każdéj nocy...

Gutierre (n. s.).

O, wściekłości!

Mencia.

Zdołasz się ukryć...

Gutierre.

O niebieskie mocy!

Mencia.

Zgasiwszy światło..

Gutierre.

Ha! zabij, zazdrości!

Mencia.

I wyjść po takiéj próbie
Wobec Gutierra?

Gutierre (n. s.).

Hamulce pogubię!
Jaż-to, ten sam, co byłem?
Jeszcze oddechem swym jéj nie zabiłem?
Więc drzwi nie zapewniła,
By nie wszedł; nawet przed nim się nie kryła
I tylko ją przeraża
Niebezpieczeństwo, co znowu zagraża
Téj ukochanéj głowie?
Więc tak. — Méj krzywdzie zemsta ma odpowie.

Mencia.

Błagam cię, wróć się, książe.

Gutierre (n. s.).

Wszystkie mi nerwy taki grom rozwiąże.

Mencia.

Niech tu już noga wasza nie postanie!

Gutierre (n. s.).

Któżby nie odszedł na takie błaganie!

Mencia.

Don Gutier wraca zwykle o téj porze.

Gutierre (n. s.).

Dławię się, ale cierpliwość ułożę.
Niechaj idzie roztropnie

Zemsta ma, — celu przy okazyi dopnie
(gł.) Nie przyjdzie, już w tém byłem.
Tam przyjaciela w bramie postawiłem.
I nikt nas nie zaskoczy: —
Luba, napasę tobą moje oczy.

(Obejmuje ją).



SCENA XVI.
(Wchodzi Hiacynta).
Hiacynta.

Ktoś tam jest, czy nie złodziej?
Szmery słyszałam.

Mencia.

Co to? Ktoś nadchodzi.

Gutierre.

Co zrobię?

Mencia.

Skryć się trzeba.
Nie do mych komnat; tutaj... wielkie nieba!

(Don Gutierre kryje się za drzewo).

Hej!

Hiacynta.

Pani?...

Mencia.

Patrzaj, wiatr co nakształt ducha
W fałdach zielonych tych firanek dmucha,
Podczas kiedy ja zdrzymnęłam się nieco,
Zagasił światło. Każ tu przyjść ze świecą,

Gutierre (n. s.).

W mym ogniu się zapali
Ta świeca; nie wiem, co mam począć daléj.
Jeżeli tu zostanę,
Dowie się Mencia, że wszystko mi znane,
A tak doznam dwa razy
Hańby: jednéj z obrazy,
Drugiéj stąd, że ją zdziwię,
Że wiem o wszystkiem, znoszę cierpliwie,
Patrzę i nie zabiję.
Oto, — co zrobię, że się nie wykryje:

(Przebiega na drugą stronę i woła głośno).

Hola! czemu się światło tu nie pali?

Mencia.

To Gutier; nowy cios na mnie się wali.
Ostatecznie mię zmoże.

Gutierre.

Nie wniosą świateł? O tak późnéj porze?




SCENA XVII.
(Wchodzi Hiacynta ze światłem, don Gutierre zbliża się z drugiéj strony).
Hiacynta.

Tu oto światło.

Gutierre.

Witaj, słońce lube.

Mencia.

Witam cię, mężu, szczęście me i chlubę.

Gutierre (n. s.).

Jakie podłe udanie!
Serce me, niechaj odwagi ci stanie.

Mencia.

Którędy wszedłeś?

Gutierre.

Klucz miałem w kieszeni.
Z ulicy w ogród a potém do sieni.
Zono ma, ma królowo,
Co tu robiłaś?

Mencia.

W tę tu ogrodową
Altanę zszedłszy, wsłuchana w krynicę
Siadłam, — tymczasem wiatr mi zgasił świécę.

Gutierre.

Ani mię to zdumiewa.
Lecz wiatr, co chodzi dziś pomiędzy drzewa,
Nabrał gdzieś takiéj mocy,
Że mi się zdaje oddechem północy;
A gdy mrozem swym buchnie,
Nietylko światło — i życie zadmuchnie,
I gdyś tu bez opieki
Spala, mógł życie ci zgasić na wieki.

Mencia.

Mężu mój, szydzisz ze mnie.
Chcę cię zrozumieć, — silę się daremnie.

Gutierre.

Czy nie widziałaś ty nigdy płomienia
Jak gaśnie nagle, gdy wiatr go rozkraje?
A płomień jeno siedlisko odmienia,
Na drugiéj świecy niepłonącéj wstaje,
Stąd biorąc życie, czem owy umiera.
Patrz, tu podobnie ta wietrzna chimera
Śmierć mogła zadać tobie
A mnie rozjaśnić.

Mencia.

W tym samym sposobie
Mówisz; jesteś nieznośny...
Rzekłabym — że zazdrośny.

Gutierre (n. s.).

Dość téj męki okropnéj;
Zduszę; — w zazdrości nikt nie był roztropny,
(gł.) Zazdrośny? Wiesz ty, co to zazdrość? wiesz ty?
Boja — ja nie wiem. — Zwaryuję do reszty.
Bo gdybym się dowiedział,
Gdybym..

Mencia.

Ach!

Gutierre.

Spytał siebie i powiedział:
Czuję zazdrość... co zazdrość!
Gdyby zazdrości był atom, cień, mara,
Ot, tyle, ile wydała ust para
Mojego niewolnika: —
To porwałbym nędznika,
Témi rękoma ducha-bym mu zdławił
I serce mu wykrwawił
I ogniem i krwią żądzę mą zabawił,
Podłe ciało rozdeptał,
Serce zębami darł i krew mu chłeptał
I wyrwałbym mu duszę
I — na Bóg żywy — oddał na katusze,
Gdyby czuć mogła dusza, tak jak ciało!...
— Jak dziwnie mówię.. Ha! Co mi się stało?....

Mencia.

Jak straszny jesteś, mężu! Ja się boję.

Gutierre.

Com mówił, życie moje?...
Tyś moje dobro, niebo, moja chluba,
Mencio moja luba,
Przebacz, moje kochanie,
Ten wybuch śmieszny. Myśli wyuzdanie
Stworzyło wyobraźni
Jakiejś gwałtownéj uczucie bojaźni.
Przysięgam i powtarzam,
Że cię uwielbiam, kocham i poważam,
Za słowa me się wstydzę.
Jezu, co mi się stało? Sam nie widzę.

Mencia (n. s.).

Strach, przerażenie wstrząsają mém łonem.
Czuję po ciele dreszcze jak przed skonem.

Gutierre (n. s.).

Skoro się zowę honoru lekarzem,
Hańbę mą dzisiaj pokryję cmentarzem.






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Sala w pałacu. Wchodzą: Król, don Gutierre i dwór).
Gutierre.

Pedro, któremu dziedzina
Indyj z blasków wije wieńce,
Niech ucałuje twe ręce.

Król.

Odejdźcie.

(Dwór wychodzi).

Cóż za przyczyna?...

Gutierre.

Do cię, ziem tych Apollina
I do Atlasa Kastylji,
Który barki swoje chyli
Śród pogody i śród miru
Pod ziem naszych glob szafiru
I dyamentu, — w téj chwili
Podchodzę i życia szczęty
Składam, — źle bronnego życia,
Któremu pośród rozbicia
Cień bytu nawet odjęty,
Nie dziw się, że wypryśnięty
Żal się oczu wylał łzami.
Mówią ludzie, że gdy nami
Honor, albo miłość wstrzęsie,
Wolno zwisnąć łzie na rzęsie
I że taka łza nie plami.

Patrz, oboje żyją we mnie;
Honor od pierwszego tchnienia,
Miłość od tego spojrzenia,
Co mię skuło nierozjemnie
Z żoną lubą. Lecz daremnie
Ufałem, żem od zła skryty.
Zaszła chmura na błękity,
Co zmroczyła niezmącony
Dotąd lazur cnót méj żony
I mój honor niespożyty.
Bolesna to dla mnie sprawa
I zmieszany cały stoję,
Bo wymówić ją się boję.
Niech mi honor sił dodawa:
Żądam surowości prawa
Na waszego, Królu, brata.
Nie bym wiedział, że poświata
Już się starła z mojéj tarczy;
Ale pomyśleć wystarczy,
W kim się honor z życiem splata.
Szukam dla mego kaleki
Rady w Was; témi sposoby
Uprzedzając bieg choroby
Wczesne gotuję mu leki.
Bo gdyby z febryrcznéj spieki
Choroba weszła w złe fazy,
Na radę wszystkie obrazy
Wezwałbym, zadał truciznę,
W śmiertelną odział bieliznę,
Pod grobowe schował głazy
Krwią zmytego... Nie marszcz czoła,
Krwią jedynie piersi mojej.
O brata niech król się nie boi:
Bo infant bezpieczny zgoła,
Cześć ma na świadka powoła
Ten sztylet. Patrz: téj stalowéj
Klingi język brylantowy
Jego jest. A gdy mi jasny
Książę sztylet zwierza własny,
Snać jest pewien swojéj głowy.

Król.

Pochwalam to, don Gutierre,
Że nosicie takie szczere,

Jak zwierciadło części znamię,
Że się o nie słońce łamie
Swym blaskiem; toż pewni bądźcie,
Że wasz honor...

Gutierre.

O, nie sądźcie,
Panie, żem tu przyszedł po to,
By mi słów królewskich złoto,
Jak gdyby mnie już zabrakło,
Ozłociło cześć mą zblakłą.
Żywy Bóg! chwalić się mogę
Skarbem takiéj zacnéj żony,
Że jéj ustąpią korony
Lukrecya, Porcya, Tomirys.
Mówię tylko na przestrogę.

Król.

Dobrze, że tak czci swéj strzegłeś,
Don Gutierre, dzielną strażą,
Rozsądku oblókłszy kirys.
Co wiesz i czego dostrzegłeś?

Gutierre.

Niczego; ludzie jak ja,
Wystarczy, jeśli wymarzą,
Jeśli odgadną, przeczują.
Jeśli z powietrza wysnują,
Jeśli — nie wiem, jak mam rzec.
Niema słowa, coby zwlec
Zdołało z ust mych pojęcie
Rzeczy, co nawet atomem
Nie jest. Chciałem w tym momencie
Wam tu, najjaśniejszy Panie,
Oznajmić złe, nim się stanie,
Nim mi zawiśnie nad domem.
Gdybym to, czego się płonię,
Znał już, lekarstwo-bym zadał
Sam, miast tu przychodzić po nie.

Król.

Skoro się lekarzem zowiesz
Honoru, przynajmniéj powiesz,
Coś mu dotąd przepisywał,
Gdyś go pierwszy raz wybadał?

Gutierre.

Wiele, — jeno-m nie przyzywał

Zazdrości; miłość udałem
Czulszą; z kwinty, gdzie mieszkałem,
Choć wygodnéj i uroczéj,
Widząc, że tak na uboczy
Smutek żony mojéj wzrasta,
Dom przeniosłem tu do miasta,
Gdzie — mogę to wyznać szczerze —
Ma wszystko, czego zapragnie.
Łagodny jestém jak jagnię;
W brutalności rady szuka
Mąż głupi, bo mu się zdaje,
Że z pamięci swéj wykraje
Myśl krzywdy, gdy ją wyhuka,

Król.

Widzę, infant tu nadchodzi.
Spotkać wam się z nim nie godzi,
Bo domyśliłby się celu
Niezwykłego posłuchania.
Co zrobimy? Przed niewielu
Dniami — przypominasz sobie —
Skargę tu na cię wniesiono,
Wówczas to osobę oną
Za firankami ukryłem
I — jak pomnę — wyleczyłem
Złe w téjże saméj minucie,
Jad zadając na zatrucie.
Otóż dziś to samo zrobię,
Ufając owéj kotarze.
Ale zalecam i każę,
Byście, cokolwiek się zdarzy,
Nie śmieli pokazać twarzy,
I milczeli tam, jak grób.

Gutierre.

Ścielę się do waszych stóp,
Królu — i wytrwam w téj próbie
Niby ptak z kamieniem w dzióbie.

(Kryje się).



SCENA II.
(Wchodzi Infant).
Król.

Dobry wieczór wam, mój bracie,
Choć złym go może doznacie,
Znajdując mię...

Henryk (n. s.).

Ha! już po mnie!

Król.

Gniewnym.

Henryk.

Przelękły ogromnie
Pytać się ważę — na kogo?

Król.

Na was, infancie, samego.

Henryk.

Ach, to na mnie góra złego;
Już śmiertelny całun brać mi,
Bo śmierć, gdy słońce się zaćmi.

Król.

Czy nie wiesz, Henryku, o tém,
Że się czasem puginały
I w królewskiéj krwi walały?

Henryk.

Wiem. Dla kogóż to wskazanie
Groźby, najjaśniejszy Panie?

Król.

Dla ciebie, dla ciebie, Henryku.
Honor na duszy płomyku
Zasiada jak baczny stróż,
A ja-m nie jest królem dusz.
Dosyć; — słów nie chcę marnować.

Henryk.

Nie wiem...

Król.

Jeżeli sprostować
Nie zechce twa miłość dróg,
Które zapędowi mości
Do niedostępnych piękności,
Gdzie honor cnych moich sług

Zarówno żyje z ich prawem,
Stanie się, — przykładem krwawym
Nawet brata nie oszczędzę.

Henryk.

Seńor, choć słowa, co słyszę,
Święte mi i język je pisze
Twój w méj duszy, niby w księdze
Brązowéj, pozwolić raczysz
Słów kilka ku méj obronie.
Pamiętasz, że według prawa
Sędzia głos wolno oddawa
Zarówno przeciwnéj stronie.
Tak, królu. Kochałem damę,
Dość było jednego słowa,
Abym wiedział o kim mowa —
A tak bardzo ją kochałem...

Król.

Cóż tam po kochaniu całem,
Gdy jest niedostępna, mówię.

Henryk.

Niedostępna, ale...

Król.

Milcz.

Henryk.

Pozwól, królu, niech domówię.

Król.

Dopowiadań tutaj niéma.
Piękność to jest, co wytrzyma
Wszystkim natręctwom.

Henryk.

Tak, przecie
Czas wszystko kruszy na świecie,
Miłość przysięgi rozplecie.

Król (n. s.).

Boże mój, jak źle zrobiłem,
Że Gutierra tam ukryłem.

(gł).

Milcz, milcz!

Henryk.

Nie wybuchaj, królu.
To wyznanie mię osłoni,
Żem miał pewne prawa do niej.

Król.

Wiem, wiem o całéj intrydze...

(n. s.)

Co począć! Wyjścia nie widzę.

Henryk.

Że ją kochałem, wiesz zatém
Jeszcze z nim nieożenioną.
Czyż przez to zadarłem z magnatem,
Z tym wasalem?

Król.

Milcz, przeklęty!

Henryk.

Zanim była jego żoną,
Była...

Król.

Ani słowa daléj —
Wszystko to fałsz i wykręty
Wynalezione w zamiarze
Ujścia mym gniewom. Infancie,
Nie będę nanowo wszczynał
Badania. Znasz ten puginał?

Henryk.

Mój jest; bez niego wróciłem
Do pałacu jednéj nocy.

Król.

I nie pomnisz, gdzie ci zginął?

Henryk.

Nie, królu.

Król.

Przypomniéć muszę.
Tam gdzie mógł ci wydrzeć duszę
I tylko pierś ci wyminął
Przeto, że się znalazł w mocy
Nieskalanego wasala.
Nie widzisz, że zemstą włada
Człowiek, co choć obrażony,
Pierś i broń u nóg mych składa?
Spójrz na ten sztylet złocony.
Hieroglif to, co się pali
Złotemi pisząc głoskami
Twą winę, skarżąc się na cię.
Wierzę mu; przejrzyj się, bracie,

W zwierciedle téj stali prawéj,
Obaczysz w niéj swoje winy.

Henryk.

Panie, patrz, — tak bez przyczyny
Karcisz mię, że w pomieszaniu...

(Król podaje mu sztylet, infant pomieszany rani go w rękę).
Król.

Weź ten sztylet. Coś uczynił,
Zdrajco?...

Henryk.

Ja?

Król.

W niehamowaniu
Złości, którą dawno trawisz,
We krwi brata sztylet krwawisz?
Królobójca? Chciwy tronu,
Zwracasz go ku memu łonu?

Henryk.

Uważ, seńor, co powiadasz.
W pomieszaniu...

Król.

Śmiesz mi grozić?
Henryku, głowę postradasz.
Weź ten puginał. Umieram...

Henryk.

To może człeku zamrozić
Krew w żyłach.

(Rzuca sztylet).

Odejdę lepiej;
Wygnanie nad śmierć wybieram.
Jak niesprawiedliwyś, gdy cię
Niechęć ku bratu zaślepi.
Ja tobie odbierać życie!...

(Wychodzi).
Król.

Wspomóż mię Bóg! Co to było?
Jak nieznośne podejrzenie
W myśli mi się zapaliło.
We krwi własnéj się ujrzałem.
W téj nieszczęsnéj wyobraźni
Wstają groźne mordu cienie
I dreszcz gniewu i bojaźni
Chodzi mi po ciele całem.

Daj Bóg, — niechaj nie wytropię,
Że się tutaj zdrada kryje,
Bo twarz w okropnym potopie
Przelękłe słońce odbije.

(Wychodzi).



SCENA III.
Gutierre.

Wszystkie piekieł bramy pękły.
Zdziwion stałem i przelękły.
Nie dziw, że król nieprzytomnie
Odszedł, zapomniawszy o mnie.
Czegom się dowiedział, Nieba!
Lecz powtarzać czy potrzeba,
Gdy się mą niedolą mierzy
Ten obelgi dowód świeży?
Złe wyrwijmy od korzeni,
Tak nieszczęście się wypleni.
Niech umrze Mencia; jéj krew
Niech pierś zbroczy, gdzie króluje;
A skoro mię prześladuje
Drugi raz téj widmo stali,
Niech wrota otworzy jéj fali.

(Podnosi sztylet).

Uczynię to w tajemnicy,
Bo w milczeniu i w ciemnicy
Leży zwycięstw płód spowity,
Bo kiedy Obelga tajna
Żąda na się zemsty skrytéj,
Śmierć jéj będzie niezwyczajna,
Okropnością niesłychana,
Ach, nim poddam dłoń téj hydrze,
Niech mi niebo życie wydrze.
Bym patrzeć nie potrzebował
Na taki miłości koniec.
Dlaczego ta szyba szklana
Przejrzystych niebieskich pował

Ciężarem na mnie nie runie?
Czemu ten niebieski goniec
Jak Chrystowe zmiłowanie
Błyskawicą tu nie sfrunie?
Nie masz dla nędznych, o Panie,
Grobowego śmierci domu?
Dla rozpacznych nie masz gromu?

(Wychodzi).



SCENA IV.
(Dom Gutierra w Sewilli. Wchodzą Mencia i Hiacynta).
Hiacynta.

Jakiż żal ustawiczny
Nosisz, pani ma, na twarzyczce ślicznej,
Czemu w nocy i we dnie
Szlochasz i szlochasz?

Mencia.

Tak mi w duszy blednie
Wszelka świadomość bytu,
Że wieczny mrok bez świtu
Z myśli mych zrobił cmentarz.
Od owéj nocy, jeżeli pamiętasz,
Gdyśmy mieszkały w wili
I gdy w nieszczęsnéj chwili
Don Henryk przyszedł do mnie,
Struchlała jestém i zlękła ogromnie,
Ważąc, co mówisz, że to być nie może,
Bo o téj saméj porze,
Gdym się z tą dziwną znalazła osobą,
Infant rozmawiał z tobą.
Odtąd mi z leku kona
Dusza, szelestém lada przerażona,
Bo w jakąż otchłań dążę,
Jeśli to Gutier sam był, a nie książę?

Hiacynta.

Czyż zbłądzić było można?

Mencia.

Tak, Hiacynto; bo ja nieostrożna
Świecy zagasnąć dałam.

A gdy zmieszana szept jeno słyszałam,
Wzięłam go za Henryka.
Jeśli to Gutier był, mróz mię przenika.
Przytém z jego natury
Sądząc i widząc, że w sobie ponury,
A zemną jest wesoły,
Wiedząc, że smutki to ócz przyjacioły,
Które im nic nie kryją,
Straszną się we mnie trwogą myśli biją.




SCENA V.
(Wbiega Kokin).
Kokin.

Pani!

Mencia.

Cóż niesiesz znowu?

Kokin.

Zaledwo usta przejść pozwolą słowu.
Infant don Henryk oto...

Mencia.

Dosyć; to imię nad moją zgryzotą
Tak rozłożyło czarne skrzydła swoje,
Że równie brzydzę się niém, jak się boję.

Kokin.

Nie o miłości mowa.

Mencia.

Gdy tak, powiadaj, ale w krótkie słowa.

Kokin.

Don Henryk, który — pani —
Nie umiał do twéj dopłynąć przystani,
I jasny król nasz Pedro
Zadarli z sobą, jak się bracia nie drą.
Jak — już tego nie powiem,
Raz, żem nie słyszał, a drugi, że zdrowiem
Opłaca ten i pludry,
Co się z królami waży iść na udry.
Więc milczę, jak wypada.
Infant mię bierze na bok i powiada:
Pójdziesz do dońy Mencii

I powiesz, że jéj wzgardy i niechęci
Brata mi mego odebrały laski.
Uprzedzając niesnaski
I ocalając życie
Na obcą ziemię uciekam stąd skrycie,
Gdzie jednak żyć nie tuszę,
Bo srogość Mencii zatruła mi duszę.

Mencia.

Dla mnie infant opuszcza
Miasto w niełasce króla? Chce, by tłuszcza
Skandale węsząc nowe
Zacne me imię wzięła na obmowę?
Co uczynię nieboga!

Hiacynta.

Jest jeden łatwy sposób, pani droga,
Gdy złe nam grozi, — na zatamowanie.

Mencia.

Jakiż?

Hiacynta.

Infanta prosić, niech zostanie.
Gdy się oddali książę,
Wieść ta wnet wszystkie języki rozwiąże.
Bo wyjazd infantowy
Zbyt jest niezwykłą rzeczą, aby głowy
Nad dziwnego zniknięcia
Przyczyną łamać nie chciano.

Mencia.

Gdzież księcia
Znajdę, gdy o tym czasie już ostrogę
Koniowi dawszy ruszył pewno w drogę?

Hiacynta.

Słów mu napisać parę
Trzeba, by poniósł dla cię tę ofiarę,
Że twój honor zależy
Od tego, aby nie jechał. Czas bieży
I śpieszyć się konieczna.

Mencia.

Próba honoru — próba niebezpieczna.
Ha! dobrze, list napiszę,
Bo w niepewności, w któréj teraz wiszę,
Honor mając na względzie
Z mych szkód najmniejsza to mi szkoda będzie,

Jeśli są mniejsze w méj niedoli szkody,
Proszę, zostańcie tutaj; — chcę swobody.

(Wychodzi).
Hiacynta.

Kokin, już to dni kilka
Nosisz się z miną pobitego wilka.
Dawniéj byłeś jak źrebię.
Cóż to?

Kokin.

Ach! Chciałem zgnieść i wtłoczyć w siebie
Boleść mą — niemądry ja
I taka wstała tam hipochondryja,
Że umrę.

Hiacynta.

Cóż to za choroba sławna?

Kokin.

Choroba bardzo w modzie i niedawna.
Przywędrowała — ot dwa lata będzie,
A tak jest dzisiaj używana wszędzie,
I tak ją ściśle przykazuje moda,
Że pewna dama czerstwiuchna i młoda,
Słodziutką robiąc do kochanka minę,
Rzekła: Przynieś mi hipochondryi krzynę.
Lecz kroki pana słyszę,

Hiacynta.

Boże! List znajdzie, który pani pisze.

(Chce biedz).



SCENA VI.
(Wchodzi don Gutierre).
Gutierre.

Poczekaj, moja mała!
Cóż tak pilnego? Gdzieżeś to biedź chciała?

Hiacynta.

Święta Panno kochana,
Panią uprzedzić o przybyciu pana.

Gutierre (n. s.).

Sługom nie ufaj wiele.
Wrodzeni domu to nieprzyjaciele,

Na twarzy obu spostrzegam ambaras.
Chodź tu! Co znaczyć miało? Powiedz zaraz,
Gdzie biegłaś?

Hiacynta.

Cóż to szkodzi
Że pani biegłam rzec, że pan nadchodzi?

Gutierre (n. s.).

Niewiniątko jagnięce!
Od tego może coś więcéj wykręcę.
Kokin, byłeś uczciwy,
W mym domu chowasz się od niepamięci,
Powiedz mi, na Bóg żywy
Powiedz, błagam cie, co się tutaj święci?

Kokin.

Panie, gdybym coś wiedział,
Jużbym dla naszéj czci wspólnéj powiedział.
Przysięgam, panie...

Gutierre.

Nie przysięgaj wasze.
Czemuś zmieszany taki?

Kokin (n. s.).

Djabeł-by strachał się, toć ja się straszę.

Gutierre (n. s.).

Ha, dają sobie znaki!
Już o złoczyńcy nie kłamie przysłowie.
— Precz!

(Wychodzą Kolein i Hiacynta).

Sam z honorem. — O, biada méj głowie!
Większa-li jest gdzie męka,
By łkały oczy, a karciła ręka?
Mencią piszącą widzę.
Za to, co myślę zrobić, sam się wstydzę.

(Otworzył drzwi gabinetu, przystępuje i wydziera jéj z rąk papier. Mencia mdleje).
Mencia.

Boże mój miłościwy!...

Gutierre.

Zakrzepła z lęku niby posąg żywy.

(Czyta)

„Wasza wysokość”.
Ha! wysokość owa
Mój honor w otchłań grobową pochowa.

„Niech nie wyjeżdża“... — Dosyć.
Czyż nie wystarcza mi, że śmie go prosić?
Kroczę po nieszczęść zbyt stroméj drabinie.
Tu zaraz śmierć jéj zadam..
Nie. Gdzież roztropność? — Oto, co układam;
Z domu oddalę sługi,
Niedola jeno zostanie, — ja drugi.
A że mimo odkrycie
Straszne Mencią mą kochałem nad życie,
Uświęcę to kochanie,
I na ostatnie rzewne pożegnanie,
W ostatecznym podrzucie
Śmierci, jeszcze jéj zjawię me uczucie.
Skoro mię użyć takich leków zmusza,
Ciało niech ginie, — lecz niech nie mrze dusza[4].

(Pisze i wychodzi).
Mencia (budząc się)

Panie mój, co chcesz czynić?
Nie chciej, nie chciéj mię winić!
W niewinność moje samo niebo wierzy.
Twa dłoń okrutna, twe żelazo mierzy
W pierś moję? Łaski, ach łaski! kobiecie
Niewinnéj życia nie chcesz wydrzeć przecie.
Lecz co to? Czy tu w własnéj swéj postaci
Nie stał Gutierre? W méj imaginacji
Nie oglądałam ciała mego w fali
Wykąpanego koloru korali?
Jaki lęk mię ogarnia!
To prób śmiertelnych ostatnia męczarnia.
Złudzenie!... A jam jawą ją sądziła!
List podrę. Na com się też ośmieliła!..
Co to jest? Męża list!... Mój wyrok skonu!
Wyrazy straszne, niby jęki dzwonu.

(Czyta)
„Miłość cię wielbi, honor cię nienawidzi; jeden cię zabija, druga ostrzega. Dwie godziny-ć życia daję; chrześcijanka ocal duszę, bo życie jest niemożebne“. —

Co czytam! Nieba! Hiacynto, do mnie!

Nie odpowiada? Zginęłam. — Już po mnie!
Gdzie jest służba? — O, święte
Niebiosa; te drzwi — i te drzwi — zamknięte
Bez echa głos przepada.
Jaka potworność — okrucieństwo — zdrada!
U okien grube i żelazne sztaby,
Próżny jęk... przez mur głos nie przejdzie słaby.
Przez okno wołać?... Wychodzi w ogrody.
Kto się zlituje mnie nędznéj i młodej?
Gdzie pójdę? kędy stąpię?
Już chłód śmiertelny członki moje kąpie!




SCENA VII.
(Ulica. Noc. Wchodzą król i don Diego).
Król.

Henryk umknął niespodzianie?

Diego.

Tak jest, najjaśniejszy panie.
Nocą wyjechał z Sewili.

Król.

Mniema, — ale się omyli
Zuchwalec, — że na świecie,
Moje ramię go nie zgniecie!
I gdzież uciekł?

Diego.

Do Konsegry
Sadze.

Król.

Do Wielkiego Mistrza[5]
Widzę — rzecz najoczywistsza,
Że zechcą na spiskach grać mi.

Diego.

Wszak są, królu, twemi braćmi,
Już pragnąłbym ręczyć duszą

Że jak brata kochać muszą.
To obowiązek natury.

Król.

Odjechał z nim z dworzan który?

Diego.

Don Arias.

Król.

Ha! Powiernicy!

Diego.

Śpiew słychać z tamtéj ulicy.

Król.

Idźmy, posłuchajmy śpiewu.
Niech ochłonę trochę z gniewu.

Diego.

Masz słuszność, królu; w harmonji
Tonów wszelki żal się roni.

Śpiew.

Infant w trakcie pogawędki,
Kwaśno z królem się pożegnał.
Oby nam ten odjazd prędki,
Wszystkie z miasta kwasy przegnał.

Król.

Smutny śpiew. Chodźno don Diego.
Tamtędy — niech nie spostrzegą; —
Chcę wiedzieć, co to za ptaszek
Autor takich śmiałych fraszek.

(Odchodzą w strony przeciwne).



SCENA VIII.
(Dom Gutierra. Wchodzą don Gutierre i Ludovico chirurg w masce).
Gutierre.

Wejdź, i niech cię strach nie warzy
Jak liść zwiędły. Maskę z twarzy
Zdejm, a teraz ja ją włożę.

Ludovico.

Naco mię prowadzisz? Boże!

Gutierre.

Cokolwiek tutaj obaczysz,
Nie bój się. (Kładzie maskę.)

Ludovico.

Wreszcie, mi raczysz
Powiedzieć, przychodzę po co...
Z domu wywołujesz nocą,
Wyprowadzasz mię w ulicę,
I do piersi mi puginał
Przytknąwszy, bym nie poczynał
Obrony, każesz mi lice
Zakryć maską i jak frygę
Obracasz, grożąc, że w łonie
Utopisz, gdy twarz odsłonię.
Na tę dziwaczną intrygę
Wodzisz przez całą godzinę.
A ja drżę i z dziwu ginę
Czekając, co daléj będzie,
Czując, że straszne narzędzie
Robisz ze mnie. Już nad ranem
Prawie wiedziesz do mieszkania,
Gdzie mi skarby wzrok odsłania,
A nie zgadnę, kto ich panem.
Chyba ty... Jakaż zagadka
Ma mieć tutaj we mnie świadka?

Gutierre.

Zaczekaj, wrócę w momencie.

(Wychodzi).
Ludovico.

Tajemniczo, niepojęcie
Coś się gra! W oczach mi ciemno.
Wspomóż mię niebo!




SCENA IX.
(Don Gutierre powraca).
Gutierre.

Chodź ze mną.
Lecz daję ci do wyboru:
Téj stali — patrz — żądło żmije

Krwi emalią cię pokryje
Na najmniejszy znak oporu
Przeciw tému, co polecę.
Wejdź ze mną do téj komnaty.
— Co spostrzegasz?

Ludovico.

Na makaty
Położony i skostniały
Umarłego posąg biały.
Po bokach gromniczne świece
I krucyfiks Chrystusowy
U stóp téj okropnéj truny.
Nie wiem kto; nie widzę głowy
W czarne osnutéj całuny.

Gutierre.

Tému żywemu trupowi
Który tutaj widzisz, zadasz
Śmierć.

Ludovico.

Ha! panie, co powiadasz?

Gutierre.

Krew puściwszy, będziesz czekał,
Patrząc, jak mu będzie zciekał
Życia sok, aż się wyleje
Wszystek i ciało omdleje,
I nie drgnie już więcéj łono
Krwią, — po kropli wykrwawioną.
— Na nic wstręt twój i błagania.
Niema we mnie zmiłowania.
Słuchać masz, gdy-ć żywot miły.

Ludovico.

Panie, nie będę miał siły
Dokonać strasznego dzieła.

Gutierre.

Więc kogo dzielność natchnęła
— Gdy zrozumiała konieczność —
Na straszniejszą ostateczność,
Zadać śmierć zdoła i tobie.

Ludovico.

W obronie życia to zrobię.

Gutierre.

I dobrze; — istnieje na téj
Ziemi taki, który żyje,

By zabijał; — do komnaty
Wejdź sam, ja tutaj postoję.

(Ludovico wchodzi do drugiego pokoju).
Gutierre.

Rozważne są plany moje.
Wszak mi trzeba, będąc katem,
Hańby dowód skryć przed światem.
Trucizna? — ta się wykryje;
Nie podobna ukryć rany,
Gdy żelazem cios zadany.
Tak zaś powiem, że umarła
Mimo troskliwe leczenie.
Konieczne było puszczenie
Krwi, a nikt mi nie zaprzeczy,
— Bo to są codzienne rzeczy —
Że w gorączce bandaż zdarła.
Potrzebne też było i to,
Żem go tu przywiódł z zakrytą
Do samego końca twarzą,
Bacząc, że komu tak każą
Krew puszczać zdrowéj kobiecie
I gwałtém, — pośpieszy zdradzić.
Teraz w swojéj opowieści
Nie zdoła na trop wprowadzić
Tego cmentarza méj części.
Ani domu nie odkryje,
Témbardziej, że go zabiję
Wywiódłszy w ulicę daléj.
— Lekarzem jestém honoru,
Tak się mu zdrowie ocali,
Bo tak się lancetem leczy
Wszystko w téj doli człowieczéj.

(Wychodzi).



SCENA X.
(Ulica. Wracają: Król i don Diego, każdy z innéj strony. Za sceną).
Śpiew

Jedzie sobie do Konsegra,
Gdzie tragiedya się rozegra,
Tragiedya najdziksza z wielu,
Krwią na pagórkach Montelu.

Król.

Don Diego!

Diego.

Co pan mój każe?

Król.

Napróżno tak długo łażę.
W téj ulicy oczywista
Kryje się; wszak nie wiatr śwista.

Diego.

Nie warto się głupstwem — panie —
Trudzić: ot, błahe śpiewanie...
Piosenek takich w Sewili
Mnóstwo śpiewają w téj chwili.

Król.

Dwaj ludzie ku nam podchodzą.

Diego.

Prawda; nie żal było pracy.
Poznamy, co za śpiewacy.




SCENA XI.
(Wchodzi don Gutierre i Ludovico z zawiązanemi oczyma).
Gutierre.

Że mi tak niebiosa grodzą
Temi dwoma ludźmi drogę!
Że powtórnie kluczem śmierci
Sekretu zamknąć nie mogę!...

Cofnę się; — tu na ulicy
Pozostawić go konieczna.
Jest rzecz dla mnie niebezpieczna
Być poznanym w téj dzielnicy.

(Odchodzi).
Diego.

Jeden — najjaśniejszy Panie —
Umknął gdzieś niespodzianie.
Drugi pozostał i stoi...

Król.

Ku niecierpliwości mojej.
Przy bladym świetle księżyca
Spostrzegam, że nie ma lica,
Ale na twarzy opaskę
I niby gipsową maskę
O kształtach niedorzeźbionych.

Diego.

Z daleka — Panie — od niego.
Ja przystąpię.

Król.

Puść, don Diego!
Odpowiedz, ktoś jest, człowiecze?

Ludovico.

Zalęk mi i pomieszanie
Ust wrota zamyka, panie.

(Odsłania twarz).

Zalęk biednego lekarza,
Który się myślą przeraża
Samą, że przed królem stoi,
Dostojności bowiem twojéj
Głos sam zdrajcą był w swém brzmieniu.
Pomieszanie z uczestnictwa
W najokropniejszem zdarzeniu,
Jakie lud, kronika żywa,
W błędnych annałach odkrywa.

Król.

Cóż to?

Ludovico.

Udział mój w tém dziele
Wam tylko wydać się ośmielę.

Król.

Don Diego, odejdź na stronę.

Diego.

Dziwy niewytłómaczone
Oglądam dzisiejszéj nocy.
Brońcie nas, niebieskie mocy!

Ludovico.

Oblicza jéj nie dojrzałem,
Jeno śród jęków słyszałem
Skargę: Umieram niewinna.
Niech ci niebo nie pamięta
Méj śmierci! — Mówiąc, ta święta
Skonała, — a w tejże saméj
Chwili człowiek zgasił świécę
I wyprowadził za bramy
Tą samą, co przedtém drogą.
Gdyśmy przyszli w tę ulicę,
Usłyszawszy pewno szmery,
Odszedł i tu mię zostawił.
Lecz nie ujdzie nam, bom ręce
Naumyślnie tam zakrwawił
I wszędzie, którędy wracał,
Udając, żem w cieniu macał,
Poznaczyłem domów mury
Śladem téj strasznéj purpury.
Za takiemi drogoskazy
Odkryjemy dom zbrodniczy.

Król.

Za zasługę ci się liczy,
Coś zrobił. Twoje wyrazy
Nie jasne; o czem się dowiesz
Jeszcze, natychmiast mi powiesz.
Weź ten pierścień z dyamentém:
Dniem i nocą każdéj chwili
Drzwi pałacu ci rozchyli.

Ludovico.

Niech cię, królu, nieba strzegą!

(Odchodzi).
Król.

Odejdźmy teraz, don Diego.

Diego.

Co było?

Król.

Czyn niesłychany!...

Diego.

Król mój i pan zadumany.

Król.

Zadumać się jest przyczyna.

Diego.

Panie, czeka na Was łoże
I dzień już zjawiać zaczyna
Na wschodzie rąbki złocone.

Król.

Do snu głowy méj nie nagnę,
Aż dowiem się, czego pragnę.

Diego.

Panie, zachcenie szalone.
We dnie poznać cię kto może!...




SCENA XII.
(Wbiega Kokin).
Kokin.

Choćbyś miał biednego człeka
Zabić, — ujrzawszy zdaleka,
Mówić z tobą, królu, śpieszę.

Król.

Jakież nam Kokin świadectwo
Dziś da, że myśli dorzecznie?

Kokin.

Czyn ten straszny ostatecznie
Potwierdza jego szlachectwo.
Choć mię między wartogłowy
Liczysz wiatrem nadymane,
Patrz, królu, — jak, kiedy stanę
Przed tobą, jestém surowy,
Ja, ów sowizdrzał swawolny.
— Słuchaj, królu, co opowiem.

Płakać cię przymuszę bowiem,
Gdym rozśmieszyć nie był zdolny.
Don Gutierre ułudzony
Nieszczęśliwemi pozory
Zaczął do zazdrości skory
Podejrzewać cześć swéj żony;
A tak go opanowała,
Że naszedłszy w niespodziany
Sposób, znalazł list pisany
Do infanta, gdzie wzywała
Księcia, ażeby zaniechał
Wyjazdu, by nie mówili
Ludzie, że dla niéj z Sewili
I dla jéj wstrętów wyjechał,
Niby w zamiarze odwetu.
W takim gwałtownym obcesie
— (Że była niewinna, klnę się) —
Wpadłszy do jéj gabinetu
Z rąk jéj wydarł list brutalnie
I z pianą na ustach białą,
Wydaliwszy służbę całą,
Zamknąwszy na klucz sypialnię,
Sam jeden pozostał z panią.
A ja widząc, jak był gniewny,
I czując to, że nad pewnéj
Śmierci stanęła otchłanią,
Do nóg twych, królu, podchodzę
Prosząc, byś powagą tronu
Uratował ją od skonu.

Król.

Dobrześ zrobił; czem nagrodzę
Litość taką?

Kokin.

Żadnem złotém,
Lecz zwolnieniem mię z zakładu,
Gdzie mym zębom nie do ładu.

Król.

Pozostawmy śmiech na potém.

Kokin.

Na kiedyż to?

Król.

Nieba szlaki

Bledną. Odejdźmy, don Diego,
Zanim nas tutaj spostrzegą.
Wynajdziemy pozór jaki
Wejść do owego mieszkania;
Powiemy, że mię w téj stronie
Dzień naszedł i że się chronię,
Aby uniknąć poznania.
Gdy się raz w tym domu będzie,
Rozpozna się sprawę całą
I sąd wyda, jak przystało
Na króla, pierwszego sędzię.

Diego.

Gdzie król życzy iść, słuchamy.

Kokin.

Do jego domu możecie
Wejść, królu, zwłaszcza że przecie
Stoisz już u jego bramy.

Król.

Don Diego!...

Diego.

Co cie przeraża?

Król.

Patrz — nie widzisz na téj bramie
Niby krwawéj dłoni znamię?...

Diego.

Prawda!

Król (n. s.).

W Gutierze zbrodniarza
Odkrywam? Ha! Położenie
Krytyczne. Téj nocy zatém
On był tym okrutnym katém,
— Dzielne zadość uczynienie!




SCENA XIII.
(Wchodzą Leonora i Ines w mantylach).
Leonora.

Aby mię nie posądzono,
Że pośród gwarów ulicy

Chcę zapomnieć méj tęsknicy,
Na mszę wychodzę tak rano —
Ale ulica już ludna,
Król tu i o téj godzinie?...

Ines.

Zasłoń się, póki nie minie.

Król.

Ukryć się pani rzecz trudna.
Piękności łatwe poznanie.

Leonora.

Nie śmiałabym twarzy słonic,
Aby się zaszczytu chronić
Uściskania stóp twych, Panie.

Król.

Według wyrzutów sumienia
Jabym raczéj racyą wszelką
Miał kryć się, bo wierzycielką
Jesteś mego przyrzeczenia.
Słowności pochwałę zyszczę
I ufajcie, Leonoro,
Że pierwszą okazyi porą
Z długu mego się uiszczę.




SCENA XIV i XV.
(Don Gutierre za sceną).
Gutierre.

Zabić dam się dzisiaj łzom,
Ty rozgniewane powietrze,
Jeśli mi nie padnie grom
Z twoich sfer i w proch nie zetrze!

Król.

Co to?

Diego.

Niby furya blada,
Don Gutier z bramy wypada.

Król.

Don Gutierre, gdzie waść goni?

(Zbliża się don Gutierre).
Gutierre.

Niechaj król mi stóp nie broni
I niech mi nie broni głosu,
Abym u nich wydał powieść
Najokropniejszego ciosu,
Powieść, od któréj zlękniona
Dusza zblednie. Moja żona,
Moja Mencia czysta, luba,
Duma moja i ma chluba,
Niechaj sława o tém powie, —
Mencia, którą tak kochałem,
Jak mą duszę, jak me zdrowie,
Dziś w nocy w walce śmiertelnéj
Zgasiła nieskazitelny
Blask, by zadać kłam mniemaniu,
Że była z bogiń nie z ludzi.
Lekarz — jeśli mię nie myli
Rozgłos — pierwszy tu w Sewili,
Którego rozgłośna sztuka
Równéj sobie w świecie szuka,
Posłuszny memu wezwaniu
Przybywszy, krwi rozporządził
Puszczenie, ile że sądził,
Że gwałtownemi sposoby
Bieg trzeba przeciąć choroby.
Jak kazał, uczynić chciałem:
Cyrulika przywołałem
Ja sam, nie znalazłszy służby.
Krew puścił, jak należało.
Ja dziś, ledwo rozedniało
Wchodzę cicho do alkowy.
Od progu — o straszne wróżby! —
Kobierzec karmazynowy
Na posadzce; na pościeli
Czerwone róże śród bieli,
A na nich Mencia — umarła,
W téj krwi świetnéj wykąpana.
Zdrajczynią — otwarta rana,
Którą wybroczyła duszę.

Pojąłem — opaskę zdarła
W gorączce... Ha! na cóż się kuszę
Na okropnego obrazu
Oddanie szukać wyrazu?...
Obróć w tamte stronę głowę,
A obaczysz purpurowe
Z bólu słońce, księżyc zbladły
I ujrzysz jak gwiazdy spadły
I od niebieskiego węgła
Planet rzesza się odprzęgła.
A ujrzawszy piękność owe,
Pomyśl, czy mogę nie biadać,
Gdy cios ten, by sroższą zadać
Śmierć, zostawił we mnie duszę?...

(Odsłania Mencią na łożu).
Król (n. s.).

Czyn okropny niezawodnie,
Lecz rozpatrzeć trzeba chłodnie.
Takiéj wymierzenie kary
Sądzić trzeba innéj miary
Prawami —

(gł).

Skryj, bo krew mrozi
Ten obraz i zmysłom grozi;
Poruszyć zdolen marmury
Ten symbol śmierci ponury.
Jeśli pociechy szukacie
Don Gutierre po téj stracie,
Wyrówna jéj tylko jedna:
Dajcie rękę Leonorze.
Bo już czas, by jéj bezwiedna
Krzywda w waszym też honorze
Godną znalazła odpłatę.
Cześć jéj się należy za tę
Cnotę i za to wytrwanie.

Gutierre.

Skoro, najjaśniejszy Panie,
Po pożarze w czas tak krótki
Nawet popioły nie schłódną,
Toż i mnie dziś zebrać trudno
Zmysły. Pozwól, niech rozważę.

Król.

Tak ma stać się, jak król każe.

Gutierre.

Panie, chcesz, abym raz drugi,
Z burzowéj dopiero szarugi
„Wróciwszy, po tym mozole
W morze rzucał się?... i po co?

Król.

Aby spełnić króla wolę.

Gutierre.

Niechże król mojéj przyczyny
Wysłucha.

Król.

Dobrze, słuchamy.

Gutierre.

Jeśli fatalnéj godziny
Wróciwszy do domu nocą
Przyjdzie mi prawdę odsłonić,
Że w nim don Henryk się chowa?

Król.

Podejrzeniom wstępu wzbronić.

Gutierre.

A jeśli moja alkowa
Zdradzi go, jeśli z za łoża
Ręka ma sztylet dobędzie?

Król.

Pomyśleć, że znajdzie wszędzie
Przekupne i zdradne sługi,
I być przezornym raz drugi.

Gutierre.

Gdy nie wystarczy przezorność,
Gdy mi się naprzykrzy dworność
Dniem i nocą pod oknami?

Król.

Poskarżyć się nań przed nami.

Gutierre.

Jeśli skarga nie dopisze,
I większą hańbę usłyszę?

Król.

Nie wierzyć jego pot warzy,
Bo choć się na wiele waży,

Cnota przed nim się ostoi
Niby mur żelaznych zbroi.

Gutierre.

A jeśli niespodziewanie
Naszedłszy ją, list z rąk wydrę,
Gdzie go prosi o zostanie?

Król.

Na wszystko znajdą się leki.

Gutierre.

I na taką nieszczęść hydrę?

Król.

Tak, don Gutierre.

Gutierre.

Jakiż to?

Król.

Jeden z waszych: krwi puszczenie.

Gutierre.

Co mówisz?

Król.

Byś wymyć kazał
Drzwi domu i skrył przed światém
Plamę, którą ktoś je zmazał.

Gutierre.

Widzisz, królu, nad warsztatém
Kowale, zduny i cieśle
Świadczą o swojem rzemieśle
Szyldem. Ja jako honoru
Lekarz, umieścić mam prawo,
Jako znak mój rękę krwawą,
Bowiem honor krwią się pierze.

Król.

Leonora niech odbierze
Hołd swych zasług z ręką waszą.

Gutierre.

Dobrze, jeśli jéj nie straszą
Krwawe z niéj wstające widziadła.
Krwią jest myta — Leonoro!

Leonora.

Anim drgnęła, anim zbladła.

Gutierre.

Wiesz, jestém honoru zawsze
Lekarzem; leki mam krwawsze,
Gdy potrzeba.

Leonora.

W téj purpurze
Wymyj cześć mą, gdy zasłużę.

Gutierre.

Z warunkiem takim przystaję.
Bierz ją więc.

Wszyscy.

Tu się rozstaje
Lekarz swojego honoru
Z publiką; — błędy wybaczcie.


[Montpellier, w maju 1887 r.]





Uwagi i objaśnienia.

3. Lekarz swego honoru wzięty jest z komedyi Ciaramonte’a: De esta agua no bebere (Z téj wody pić nie będę). Osoby te same, ale charaktery nakreślone o wiele gienialniéj.




  1. W oryg.:...con mi pies de compas
    Si no con compas de pies.
  2. W oryg. gra słów między perro a pero.
  3. W oryg. gra słów nie do wytłómaczenia, bieg myśli jednak ten sam.
  4. Porów. Szekspira Otello:
    Have you pray’d to night, Desdemona?
  5. Drugi brat króla, Piotr, był wtedy wielkim mistrzem orderu Santjago.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.