Kupiec wenecki (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare,
Józef Ignacy Kraszewski (przedmowa)
Tytuł Kupiec wenecki
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Merchant of Venice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

KUPIEC WENECKI.



KUPIEC WENECKI.

W

Widzieliśmy już, że większą część surowego materyału do dramatów Szekspira, dostarczyły mu włoskie nowele, które w XVI i XVII wieku chciwie na język francuski i angielski przekładano. Kupiec Wenecki wszakże, w znacznej części należy do tych odwiecznych podań, których pierwszych rysów potrzeba szukać aż na Wschodzie. Odbijają się one potem w powieściach ludowych, powtarzane po całym świecie. Główną postacią tej komedyi, która, jak inne, nie jest właściwie komedyą, ale dramatem, bo w niej tragiczne sytuacje przeważają, jest nie kupiec wenecki, ale żyd Szajlok.

Gdy Szekspir to uosobienie ludu prześladowanego od wieków, a zajadle mszczącego się na swych gnębicielach, wyprowadzał na scenę, izraelscy wyznawcy byli w pogardzie, pod tym srogim uciskiem, który przez kilka wieków cierpieć jeszcze mieli. Nie potrzebujemy powtarzać, że wpływ krwi i doktryny religijnej odłożywszy na stronę, tysiącletnie prześladowanie i wyjęcie z pod prawa, życie wśród obcych i nieprzyjaznych żywiołów, musiały nieuchronnie wyrobić takie usposobienie mściwe, zjadliwe, złośliwe i chytre, jakiem się tu przedstawiciel plemienia odznacza.
Nie mogący się odwołać do żadnego prawa, bo żadne mu nie służyło, a wszystkie były przeciw niemu — nieszczęśliwy Izraelita, w tej walce o byt, bronił się wszelkimi możliwymi sposoby i musiał szczepić w dzieciach dla obrony pojęcia, które za oręż służyły.
Hugo tłómacząc charakter Szajloka, słusznie cytuje edykta i przemoce średniowieczne, w których szukać należy przyczyn, co Szajloków tworzyły. W Anglii król Jan w roku 1210, chcąc pożyczyć u żyda w Brystolu dziesięć tysięcy grzywien, z kolei dał mu wyrwać osiem zębów. Ten sam bratu swojemu Ryszardowi, na lat kilka wydzierżawił wszystkich żydów królestwa: ut quos rex excoriaverat, comes exvisceraret „aby, pisze kronikarz, tym, których król odarł ze skóry, hrabia mógł wydrzeć wnętrzności“. W roku 1262 panowie zbuntowani przeciwko Henrykowi III, nie mogli ludu pociągnąć za sobą, aż jednając go dopuszczeniem rabunku w żydowskim kwartale miasta. Trzysta domów splondrowano, a siedmiuset ludzi padło ofiarą.
We Francyi za Ludwika Świętego, zabierano majętność żydom nawróconym, a nie chcących się nawracać, wolno było zabijać bezkarnie. W ciągu wielkiego tygodnia roku 1238 padło pod nożem przeszło dwa tysiące pięćset Izraelitów. Pozostałych nękano na różny sposób. Z Hiszpanii, Torquemada wyjednał wygnanie wszystkich bez wyjątku Izraelitów, a wyszło ich naówczas, jak mówią, do 800.000!
W Lizbonie przedziesiątkowani rzezią, przez Karola VI wygnani z Francyi, z Anglii statutem Edwarda I, z Niemiec edyktem Maksymiliana I, Izraelici rozsypali się po Polsce, Śląsku, Czechach, chroniąc po niektórych miastach handlowych, w których ich tolerowano. Wszędzie, i w Polsce nawet, czas jakiś nosić musieli na sukni odznaczające cechy i piętna, które ich na pierwszy rzut oka od reszty ludności odróżniały. Luter sprzeciwiał się najmocniej swobodnemu ich osiedlaniu się w Niemczech; Elżbieta oparła się powrotowi do Anglii. Zliczyć tych prześladowań, niepodobna. Możnaż się potem dziwić, że seciny lat trwające nękanie, stworzyło społeczeństwu nieprzyjaciół i zrodziło nienawiść trwać mającą wieki? Szekspir nie był pierwszym, który żyda wyprowadził na scenę. Wspominaliśmy już o dramacie Krzysztofa Marlowe’a, z roku 1590, w najokropniejszych barwach malującego Barabbasza, z wściekłością prześladującego już nie chrześcijan, ale cały ród ludzki. Żyd Marlowe’a, nie jest człowiekiem ale potworą i wściekłem zwierzęciem. Ażeby struć własną córkę Abigail, Barabbasz truje cały klasztor zakonnic.
„Ja, mówi on u Marlowe’a, spędzam noce błąkając się, zabijając chorych, co dogorywają pod ścianami domostw. Czasem na uboczu zatruwam studnie. Niekiedy, aby się złoczyńcy chrześcijanie mnożyli, chętnie kilka talarów poświęcę, bylebym wkrótce mógł, przechadzając się po moim balkonie widzieć, jak ich związanych, mimo drzwi mych wiodą“...
„Młodym będąc, uczyłem się medycyny i naprzód praktykę odbyłem na Włochach. Tamto naówczas księży pogrzebami wzbogacał, a zakrystyan miał co robić, kopiąc groby i dzwoniąc nieustannie po umarłych. Potem byłem inżynierem i w wojnach między Francyą a Anglią, pod pozorem służenia Karolowi V, mordowałem sztukami mojemi przyjaciół i wrogów. Potem lichwiarzem zostałem, i dusząc, oszukując, zagarnając, pośrednicząc podstępnie, w rok napełniłem więzienia bankrutami, a szpitale sierotami“.
„Dzięki mnie, nie było na nowiu księżyca, któryby nie widział waryata; kiedyniekiedy wieszał się kto z rozpaczy, na piersiach mając napis długi, świadczący, jakem go lichwą zamęczył. Ale patrz, co mi za błogosławieństwo sprawiły te boleści: mam dziś dosyć pieniędzy, by zakupić miasto całe i t. d.“
Barabbasz w końcu dramatu wpada w kocieł rozpalony a teatr trzęsie się od szalonych oklasków!
Takiego potwornego żyda Szekspir zastał na scenie. W ustach zaś ludu znalazł pieśń popularną, obiegającą miasta i sioła, o sławnym Gernutusie, wielce do Barabbasza podobnym:
Good people, that doe heare this song etc.[1]

O, dobrzy ludzie, co piosnki słuchacie,
Zaprawdę mówię, zaprawdę,
Iż wielu takich nędzników, zbrodniarzy
Dzisiaj się jeszcze spotyka.
Ci godzą tylko, by z skóry odarli
Możnego człeka, i czynią zasadzki,
Aby niewinnych w jakikolwiek sposób
Do swojej matni wpędzili.
Niechaj nas od nich Bóg łaskaw uchowa,
I wszystkich chrześcijan, a niechaj uderzy

Wyrokiem swoim wszystkich, co jak oni,
Na bliźnich swoich spiskują.

Ballada o Gernutusie zawiera w sobie część powieści, użytej przez Szekspira. Oprócz tego, jak w wielu innych pomysłach, tak i w tym o lat dwadzieścia, Szajloka Szekspira poprzedził Żyd grany na teatrze Bull w roku 1578. Wzmianka o nim jest w broszurze treści religijnej Stephena Gosson z roku 1579. Autor przeciwny w ogóle teatrowi, sztukę tę chwalił dla jej dążności.
Bajka odrobiona w pieśni i na teatrze, błąkała się już pod różnemi postaciami oddawna, po wszystkich krajach. Podanie o podobnym żydzie znajdujemy we Francyi i we Włoszech powtarzane w XIV w. Nowelista włoski Giovanni Fiorentino w r. 1558 zrobił z niego dłuższą powieść drukowaną w zbiorze: Il Pecorone. W XIII w. sławny zbiór legend i powieści znany pod tytułem: Gesta Romanorum, już mieścił w sobie tę legendę, a Thomas Monroe, w Tanżor w Indyach znalazł ją w starem rękopiśmie perskiem. Prawdopodobnie więc zrodziła się ona na Wschodzie.
Szekspir typ znalazł gotowy, do którego już ludzie byli przywykli, i zmuszonym był niejako główne jego rysy zachować. Stanąć w obronie Izraelitów nie było podobieństwem, ale uczynił bardzo wiele, bo postępowanie ich i uczucia wytłómaczył. Szajlok jego nie bez przyczyny ma tę nienawiść ku plemieniowi ludzkiemu i chrześcijanom. Naturalne uczucie zemsty porusza nim i prowadzi go, uczucie, które dopiero chrześcijańska nauka potępiła i w zasadzie wzbroniła mu się poddawać, chociaż w prawodawstwie utrzymała je aż do dni naszych. Zemsta dla pogan była rzeczą obowiązkową, i cześć człowieka wymagała jej. Nie można więc dziwić się Szajlokowi, który jej pragnie, przypominając kupcowi, jak się z nim obchodził:

Panie Antonio, nie raz, nie dwa razy
Szydziłeś sobie ze mnie na Rialto,
Ze mnie, z pieniędzy moich i procentów...
„Szajlok, potrzeba nam teraz pieniędzy.“
Tak mówisz do mnie, ty, co plwałeś na mnie,

Deptałeś po mnie, odganiałeś nogą
Jak psa od progu.

Szajlok więc, jako żyd, jest wytłómaczony; szukając zemsty, chce ją mieć prawną i opiera się na dobrowolnej umowie.
Oprócz tego Szekspir, wprowadzając Jessykę, stawiając ją obok ojca, zdaje się chcieć przez to powiedzieć, że nic nie ma przeciw krwi i plemieniowi; odbiera ją ojcu, aby wcielić do społeczeństwa chrześcijańskiego i postawić na równi z innymi. Kontrast charakterów ojca i córki jest doskonale z życia pochwycony, bo zwykle ojcowie skąpi mają dzieci rozrzutne. Szajlok żyje cały w złocie; Jessyka pragnie się na świat wyrwać z tego więzienia i złotem kupić życie, którego nie kosztowała. Jest ona jakby symbolem przejednania przez miłość, a zarazem wypowiada sobą, że nienawiść, pragnienie zemsty, uczucia nieludzkie, targają węzły rodzinne. Nikt za złe jej nie ma nieposzanowania dla ojca, nieposłuszeństwa, przywłaszczenia sobie mienia jego, bo Szajlok też nie szanuje człowieka i przywłaszcza sobie własność cudzą. Biblijne prawo odwetu córka spełnia na ojcu.
Budowa komedyi nie z samej powieści o Szajloku się składa; poeta połączył w niej i zlał w jego dwie powieści. Historya o trzech skrzynkach znajduje się także w Gesta Romanorum (rozdz. 99), o córce króla Apulii, którą ojciec wysłał do Rzymu, aby ją wydać za syna cesarskiego. Cesarz, dla wypróbowania niewiasty, każe przynosić jej do wyboru trzy naczynia: złote, srebrne i ołowiane. Złote naczynie, zewnątrz drogimi wysadzane kamieniami, pełne było kości trupich i miało napis: „Kto mnie wybierze, będzie miał, na co zasłużył“. Srebrne wypełnione było ziemią, a napis na niem brzmiał: „Kto mnie wybierze, znajdzie to, czego natura wymaga“. Ołowiane wreszcie pełne najkosztowniejszych klejnotów, nosiło napis: „Kto mnie wybierze, znajdzie to, co mu Bóg przeznaczył“.
Z tych dwu powieści powiązanych z sobą, zbogaconych nowemi postaciami, stworzył Szekspir jeden z najpiękniejszych swych dramatów, w którym szczególniej charakterystyka wszystkich figur jest genialnie narysowana. Każda z wchodzących postaci ma indywidualne piętno życia, nie mówiąc już o Szajloku, który oprócz tego przedstawia sobą naród cały, zmuszony żyć nienawiścią i nie mogący nawet we własnych dzieciach miłości zaszczepić.
Szajlok nie jest już owym wściekłym Barabbaszem Marlowe’a, krzyczącemi barwami rzuconym na płótno, ale istotą żywą, nauczoną uciskiem chytrości, ulegającą pozornie, a czekającą na sposobność tylko, aby pomścić krzywdy doznane. Ten człowiek z pod prawa wyjęty, mając raz prawo za sobą, chce je zwrócić niezbłagane przeciw ciemiężcom swoim. Nie zapominajmy, że poeta, dla tem większego usprawiedliwienia go, świeżo wydarł mu córkę, jedyne dziecię, a sprawcą tej bolesnej straty uczynił chrześcijanina, że z Jessyką porwano mu owoc trudów całego życia, to, co od dziecięcia może kochał więcej.
Antonio, ten wzór przyjaciół, mąż pełen powagi i umiarkowania, umiejący ze stoicyzmem znosić przeciwności, z którego ust się skarga nie wyrywa, który dla przyjaciela święci się ochotnie, jest znakomitej piękności charakterem, z wielką pewnością ręki i energią, a prostotą środków nakreślonym. Od pierwszej sceny go poznajemy i kochać musimy. Dał się wplątać lekkomyślnemu Bassanio, ale wszystkie następstwa danego słowa znosi z nienaruszonym spokojem i krwią chłodną. Obok niego ten przyjaciel tak poczciwy, a płochy i nierozważny, serdeczny, a nieopatrzny, jest właśnie człowiekiem, jakiego sobie musiał wybrać Antonio. W sprzeczności tych barw charakterów, dopełniających się wzajemnie, jest niezmierna znajomość serca ludzkiego. Zestawienie tych dwóch ludzi jest genialne i ono czyni akcyę możliwą. Z kim innym, baczniejszym, rzeczby się stała nieprawdopodobna. Bassanio i Antonio przypadają do siebie, ale ostatni góruje nad nim poświęceniem, szlachetnością charakteru. Równie wybornie odmalowany Lorenco, kochanek Jessyki, z całą gorączką młodości, która gdy kocha, nie patrzy na jutro, na przyszłość, na dalsze skutki swych kroków, rzuca się w objęcia dnia dzisiejszego, nie umiejąc oprzeć się urokowi dwojga oczu, obiecujących szczęście.
Energiczny charakter pięknej Porcyi, wesoła, znowu dla kontrastu, towarzyszka jej Neryssa, czuła i namiętna Jessyka, uciekająca z pod tego dachu, pod którym miłość nie mieszka, wszyscy aż do Lancelota i starego Gobbo, są to żywi ludzie, z natury malowani.
Lancelot jest zabawny, ale nie jest to już klown gburowaty i na pół głupawy, którego głupie żarty ciżbę pobudzają do zapamiętałego śmiechu — dowcipniś owszem, z panem mogący walczyć o lepszą.
Cała budowa dramatu, nadzwyczaj zręczna, śmiała jest i misterna.
Dosyć często Szekspir, dla rozwikłania wielkich trudności, umyślnie się posługuje osobami na pozór jak najmniej zdolnemi do tego (ja w Wiele hałasu o nic). Chce on zawsze okazać, że nie ludzie, ale Opatrzność rządzi wymiarem sprawiedliwości. Tak i tutaj używa kobiety, Porcyi, do rozwiązania trudnego zadania prawnego, którego najmądrzejsi panowie nie zdołali rozstrzygnąć na korzyść Antonia. Cały charakter komedyi od dwóch legend, co się na nią składają, nabiera kolorytu średniowiecznej baśni, przebranej w szaty nowe i wskrzeszonej przez poetę do życia. Jest to świat stary, odmłodzony, mający podwójny urok przeszłości i teraźniejszości.
Wszyscy, niemal zgodnie, odnoszą Żyda Weneckiego do roku 1594, to jest do tej drugiej epoki twórczości poety, gdy był w całej potędze. Styl, wiersz, forma, wesoły ton, prowadzenie swobodne i żywe, przemawiają za tem.
Wniesiony w rejestra księgarzy w roku 1598 pod tytułem: „The merchant of Venyce, or otherwise called, the Jewe of Venyce“ drukowanym był w r. 1600 dwa razy, przez James Roberts’a (który go wniósł do rejestru) i Thom. Heyes’a (28 paźdz. 1600 roku).
Wydanie w ćwiartce nosi całkowity tytuł następujący:
„The excellent History of the Merchant of Venice, with the extreme cruelty of Shylock the Jew, towards the saide Merchant, in cutting a iust pound of his flesh. And the obtaining of Portia, by the choyse of three caskets. Written by W. Shakespeare. Printed by J. Roberts, 1600.“
Meres w roku 1598, wymienia Żyda, między najlepszemi komedyami poety. Malone dowodzi czasu powstania sztuki, naśladowaniem sceny pierwszej piątego aktu, w komedyi „Wily Beguiled“, która napisaną była około roku 1596, bo ją Nashe w tym roku wspomina.
Myśl główną dramatu tłómaczono i wykładano jak najrozmaiciej; liczyć tych komentarzy niepodobna, bo każdy pragnął i głębiej sięgnąć i coś koniecznie zakrytego odsłonić. Ulrici i Rötscher tłómaczą poety zadanie starem: summum jus summa injuria. Byłoby to niemal powtórzeniem idei miary i umiarkowania, którą Gervinus wskazuje jako zasadniczą w Miarce za Miarkę. W istocie, że tu prawo do bezprawia prowadzi, niema wątpliwości; że główny węzeł związuje się około wykonania ścisłego prawa, to bije w oczy; mimo jednak tych prawd, coś więcej jeszcze jest w Żydzie Weneckim. Gervinus widzi w nim „stosunek człowieka do własności“, co jest określeniem wielce subtelnem, ale, wedle Gervinusa samego uwagi, w wieku, w którym Szekspir pisał, tak abstrakcyjnie nie pojmowano zadań artystycznych utworów, prościej je, jaśniej, dotykalniej brano. Dla nas są to zadania uboczne, które się rozwinęły bezwiednie, z logicznego przedstawienia charakterów prawdziwych, i wprowadzenia ich w działanie.
Krytyka częstokroć za mało uwzględnia to, co się w poezyi rodzi najgłębszego a niewyrachowanego, gdy żywioły jej i premissa są prawdziwe i żywe. Poeta, gdy tworzy swój świat, nadaje mu też siłę, ruch, władzę..., i świat ten sam przez się się porusza, żyje, rodzi istoty i myśli. Nie wszystko, co w poemacie jest, zostało weń włożone. Dajmon natchnienia mówi przez poetę... Wiele stron dzieła, które się później objawiają refleksyi krytyka, poeta stworzył pod naciskiem tej siły wyższej, z której tem mniej zdawał sobie sprawę, im potężniej ona nim władała.
Jesteśmy przekonani, że Szekspir w Żydzie najprostsze ziarno zamknął w brylantowej łupinie — ideę miłości i nienawiści, i ich skutków. Panuje ona i wyżej stoi ponad prawem Ulrici’ego, ponad stosunkami własności i człowieka. Nienawiść zabija, miłość żywi, ocala, daje widzieć prawdę, daje za nią cierpieć z rezygnacyą. Nienawiść dziecię odpycha od ojca, a rzuca je w objęcia obcego; nienawiść, jako zasada religijna, od wiary ojców odstępcą czyni. Miłość daje jasnowidzenie;... Szekspir w Żydzie z dziwną siłą wyraził tę prawdę wiekuistą.




OSOBY:

Doża wenecki.
Książe Maroku.
Książę Aragonii.
Antonio, kupiec wenecki.
Bassanio, jego przyjaciel.

Solanio,  przyjaciele Antonia i Bassania.
Salarino,
Gracyano,

Lorenco, zakochany w Jessyce.
Szajlok (Shylock), żyd.
Tubal, żyd, jego przyjaciel.
Lancelot Gobbo, błazen, sługa Szajloka.
Stary Gobbo, ojciec Lancelota.
Leonardo, sługa Bassania.

Baltazar,  słudzy Porcyi.
Stefano,

Porcya, bogata dziedziczka.
Neryssa, jej służąca.
Jessyka, córka Szajloka.
Panowie weneccy, Urzędnicy trybunału, Odźwierny więzienia, Słudzy.

Scena częścią w Wenecyi, częścią w Belmont, majątku Porcyi na stałym lądzie.


KUPIEC WENECKI.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Wenecyi.
(Wchodzą: Antonio, Salarino i Solanio).

Antonio.  Prawdziwie, nie wiem, dlaczegom tak smutny;
I siebie i was, jak mówicie, nudzę;
Ale jak na mnie spadła ta tęsknota,
Z czego się składa, jak się wyrodziła,
Sam nie wiem dotąd.
Smutek ten wszystkie myśli mi tak mąci,
Ze sam się nieraz ledwo poznać mogę.
Salarino.  Myśl twa z morskiemi tłucze się falami,
Gdzie twe okręty z rozpuszczonym żaglem,
Jak oceanu bogaci mieszczanie,
Lub, że tak powiem, morskie dziwowisko,
Z pogardą patrzą na kramarskie barki,
Które pokorne biją im pokłony,
Gdy je tkanemi mijają skrzydłami.
Ze sam się nieraz ledwo poznać mogę.
Solanio.  Gdybym ja wodzie me powierzył mienie,
Wierzaj mi, lepsza uczuć moich cząstka
Tamby za moją pobiegła nadzieją;
I ciągle trawę wyrywałbym z ziemi,
Ażeby odkryć, skąd wiatr teraz wieje;
Po mapach ślepił porty, groble, tamy;

I wszystko, co mym statkom grozić może,
W duszyby mojej smutek rozbudzało.
Salarino.  Sam oddech, którym studziłbym mą zupę,
Febryczne zimno w serceby mi wlewał
Na myśl, co może wielki wiatr wśród morza.
Nie mógłbym patrzeć na klepsydry piasek
I wraz nie myśleć o morskich mieliznach,
Nie widzieć, jak tam bogaty mój Andrzej
Niżej swych boków pochylonym masztem
Grób swój całuje. Nie stawiłbym nogi
W kamiennych ścianach świętego kościoła,
I wraz nie myślał o skałach podwodnych,
O które statek mój trącając piersią,
Wonne korzenie rozsiałby po morzu,
Fale ryczące w jedwab’ mój ustroił;
Słowem, przed chwilą być panem tak wielkim,
Po chwili — niczem. Kiedy o tem myślę,
Czyż mogę zaraz nie myśleć i o tem,
Że jeśli moja sprawdzi się obawa,
Długiego smutku dnie na mnie czekają?
Daremno przeczyść; Antonio jest smutny,
Bo myśli o swych towarach na morzu.
Antonio.  Nie, przyjaciele. Dzięki mojej doli.
Niejeden statek majątek mój niesie,
W niejednem miejscu, i cobądż wypadnie,
Rok ten mojego losu nie jest panem.
Smutków mych źródłem nie myśl o towarach.
Salarino.  To może miłość?
Antonio.  Co za przypuszczenie!
Ani też miłość? Więc pozwól powiedzieć:
Dlategoś smutny, żeś nie jest wesoły;
I równie łatwo byłoby ci tańczyć.
Mówić, żeś wesół, bo nie jesteś smutny.
Przysięgam na dwie janusowe głowy,
Natura lepi zabawne figury:
U jednych radość ciągle z ócz wygląda,
Śmieją się ciągle, jakgdyby papugi
Na kobzy odgłos; drudzy, z kwaśną miną,

Nigdy w uśmiechu zębów nie pokażą,
Choć Nestor świadczy, że żart śmiechu godny.

(Wchodzą: Bassanio, Lorenco i Gracyano).

Solanio.  Otóż szlachetny twój krewny Bassanio,
Gracyan, Lorenco. Bywajcie więc zdrowi,
W lepszem was teraz zostawiamy kole.
Salarino.  Gdyby nie przyszli godniejsi ode mnie,
Byłbym tu został, żeby cię rozerwać.
Antonio.  Waszą obecność zawsze drogo cenię.
Przypuszczam teraz, że wam interesa
Korzystać każą z pierwszej sposobności.
Salarino.  Więc do widzenia, łaskawi panowie.
Bassanio.  Kiedyż się znowu pośmiejemy społem?
Rzadcy z was goście od pewnego czasu.
Salarino.  Będziem korzystać z pierwszej sposobności.

(Wychodzą: Salarino i Solanio).

Lorenco  (do Bassania). Skoro znalazłeś Antonia, odchodzim,
Ale pamiętaj, że razem na obiad
Spotkać się mamy.
Bassanio.  Nie chybię godziny.
Gracyano.  Antonio, w twarzy twej czytam cierpienie;
Światowe rzeczy zbyt wysoko cenisz:
Traci je, kto je kupuje tak drogo.
Wierzaj mi, wielka, dziwna w tobie zmiana.
Antonio.  I ja też świat ten ile wart jest cenię,
Jak scenę, kędy każdy gra swą rolę;
A mnie tragiczna rola się dostała.
Gracyano.  To ja znów śmieszka wolę przyjąć rolę;
Niech przyjdą marszczki wśród tańców i śmiechu.
Wolę, niech wino śledzionę przepali,
Niż żeby serce zmroziły westchnienia.
Czemuż ma człowiek z gorącą krwią w żyłach
Siedzieć jak posąg starego pradziadka?
I spać czuwając, ciągle w złym humorze,
Zawlec się w końcu w królestwo żółtaczki?
Słuchaj, Antonio, a słowa te przyjaźń
Natchnęła szczera: są na ziemi ludzie,
Na których twarzy, jak stojącej wodzie,

Rozmyślna ciszy zsiada się skorupa,
Aby ich ubrać w mądrość i powagę,
Nadać im pozór głębokości myśli;
Zda się, że prawią: „Jam jest pan Wyrocznia,
A gdy ja mówię, niech i pies nie szczeka“.
O, mój Antonio, niemało znam ludzi,
Którzy dlatego za mądrych uchodzą,
Że ciągle milczą; a nie wątpię wcale,
Że byle tylko otworzyli usta,
Będą przeszkodą zbawieniu słuchacza,
Bo swoim bliźnim głupców da on imię.
Lecz później o tem pogadamy dłużej;
Teraz cię proszę, na ten smutny haczyk
Nie łów kiełbika głupców — próżnej chwały.
Spieszmy, Lorenco. Bądź zdrów, przyjacielu,
Moje kazanie skończę po obiedzie.
Lorenco.  Więc zostawiamy cię aż do obiadu.
I ja być muszę jednym z niemych mędrców,
Gracyano bowiem mówić mi nie daje.
Gracyano.  Żyj tylko ze mną przez dwa lata dłużej,
A brzmień własnego zapomnisz języka.
Antonio.  I mnieby przedmiot ten gadułą zrobił.
Gracyano.  Co daj ci Boże! ja chwalę milczenie
Tylko w wędzonym wołowym ozorze,
Tylko w dziewczynie, co nie jest na sprzedaż.

(Gracyano i Lorenco odchodzą).

Antonio.  I cóż to wszystko znaczy?
Bassanio.  Gracyano plecie nie do rzeczy bardziej niż ktokolwiek w całej Wenecyi. Rozsądne myśli są u niego jak dwa ziarnka pszenicy w dwóch korcach plew schowane; trzeba ci szukać dzień cały, nim je znajdziesz, a gdy znajdziesz, zobaczysz, że nie było czego szukać.

Antonio.  Powiedz mi teraz, co to za kobieta,
Do której tajną ślubujesz pielgrzymkę?
Wszak dziś mi wszystko wyjawić przyrzekł eś.
Bassanio.  Wiesz o tem dobrze, kochany Antonio,
Jak zadłużyłem dziedziczny majątek,

Życie na wyższą trochę wiodąc skalę
Niż dozwalały szczupłe me dochody.
A nie myśl, proszę, bym się na to żalił,
Że mi z dawnego spuścić trzeba tonu.
Dziś myślę tylko, jakbym mógł z honorem
Wypłacić długi, w które mnie lat młodych
Zbytnia rozrzutność ciężko uwikłała.
Tobie najwięcej winienem w miłości,
Tobie w pieniądzach; w przyjaźń twoją ufny,
Dziś ci wyjawię plany i zamiary,
Jak się uiścić ze wszystkich chcę długów.
Antonio.  Dobry Bassanio, mów ze mną otwarcie;
A jeśli plan twój, jak życie twe dotąd,
Z drogi honoru nie zejdzie w manowce,
Moja szkatuła, osoba, me wszystko
Stoi otwarte na twoje rozkazy.
Bassanio.  Kiedym był dzieckiem, a straciłem strzałę,
W tęż samą stronę wystrzeliłem drugą,
Z tą samą siłą, lecz większą bacznością,
A tak, na stratę narażając obie,
Nieraz mi obie znaleźć się udało.
Dziecinny przykład dlatego przywodzę,
Ze co mam mówić, równie jest niewinne.
Wielem ci winien; jak pusty młodzieniec
Wszystkom to stracił; lecz jeżeli zechcesz
W tę samą stronę strzałę cisnąć drugą,
Ja z niej mojego nie spuszczając oka,
Nie wątpię wcale, że lub obie znajdę,
Albo przynajmniej drugą ci powrócę,
Za pierwszą wdzięcznym zostając dłużnikiem.
Antonio.  Wszak znasz mnie dobrze, i tylko czas tracisz,
Do mego serca mówiąc z ogródkami.
Szczerze ci wyznam, że mnie krzywdzisz więcej,
Wątpiąc na chwilę o mej gotowości,
Niż gdybyś całe me zmarnował mienie.
Powiedz otwarcie, co w twojem mniemaniu
Dla twej usługi zrobić jestem zdolny,
A jestem gotów. Czekam na odpowiedź.

Bassanio.  Jest w Belmont młoda, bogata dziedziczka,
Piękna, piękniejsza nad wszelkie wyrazy,
A cnoty pełna. Kiedyś, z jej źrenicy
Nieme poselstwa szczęsny odbierałem.
Imię jej Porcya; a mierzyć się godna
Z córką Katona, Brutusową Porcyą.
Piękność jej znana całemu jest światu,
Bo cztery wiatry, z czterech krańców ziemi,
Zwiewają do niej świetnych zalotników.
Jasne jej włosy wiją się na skroniach
W bogatych splotach, jakby złote runo,
Zmieniają Belmont na kolchijskie brzegi,
Do których Jazon niejeden się puszcza.
O, gdybym tylko wynalazł sposoby
Dotrzymać placu mym współzalotnikom,
Jakieś przeczucie szepce mi do ucha,
Ze tam, że w Belmont szczęście na mnie czeka.
Antonio.  Wiesz, że na morzu całe moje mienie,
Że nie mam teraz w domu gotowizny,
Ani sposobów zebrać jej dość spiesznie,
Lecz próbuj, co mój kredyt w mieście może;
Wszystkie ofiary ponieść jestem gotów,
Byle cię godnie do Belmont wyprawić.
Szukajmy tylko, gdzie gotowy pieniądz,
A ja pożyczki znajdę już sposoby
Na mą rękojmię, lub dla mej osoby. (Wychodzą).


SCENA II.
Belmont. — Pokój w domu Porcyi.
(Porcya i Neryssa).

Porcya.  Wierzaj mi, Nerysso, ten wielki świat znudził już małą moją osobę.
Neryssa.  Wcaleby mnie to nie dziwiło, droga pani, gdyby twoje utrapienia równie były liczne, jak twoje pomyślności. A jednak, wnosząc z tego co widzę, przekonywam się, że przesyt, równie jak głód, szkodzi zdrowiu. Niemałe to więc szczęście stać w pośrodku: dostatek siwieje wcześniej, lecz mierność żyje dłużej.
Porcya.  Dobre i dobrze wyrażone maksymy.
Neryssa.  Byłyby lepsze, gdyby się stosowano do nich lepiej.
Porcya.  Gdyby wykonać tak łatwo było, jak wiedzieć, co do wykonania dobre, od dawna kaplice zmieniłyby się w kościoły, a ubogich lepianki w książęce pałace. Dobry ten pleban, który własne pełni nauki. Łatwiej mi radzić dwudziestu, jak postępować należy, niż być jedną z dwudziestu, gotową iść za moją radą. Mózg może dla krwi pisać prawa, lecz gorący temperament zimne przepisy przeskoczy; jak zając, szalona młodość przesadzi sidła koślawca, dobrej rady. Ale wszystkie te piękne rozumowania nie będą mi pomocą w wyborze małżonka. Ach, nieszczęśliwa! co ja mówię o wyborze? gdy mi nie wolno ani wybrać kogo pragnę, ani odrzucać kogo nienawidzę. Tak więc wola żyjącej córki poddać się musi woli umarłego ojca. Nie jestże to, Nerysso, twarda dola, że ani wybrać, ani odrzucić nie mogę?
Neryssa.  Ojciec twój, pani, zawsze był cnotliwy, a święte osoby, w godzinę śmierci, mają dobre natchnienia. Loterya więc, którą wymyślił w tych trzech szkatułkach ze złota, srebra i ołowiu (z których kto po jego myśli wybierze, ciebie wybierze), nie da, bez wątpienia, szczęśliwego losu tylko temu, który szczerze kochać cię będzie. Ale jestże w twojem sercu gorętsze jakie uczucie dla któregokolwiek z przytomnych tu książęcych twoich zalotników?
Porcya.  Mianuj ich po kolei, a na każdego imię dam ci jego opis; z opisu bierz uczuć moich miarę.
Neryssa.  Naprzód, jest tu neapolitański książę.
Porcya.  To prawdziwy źróbek, w stajni wychowany; nie mówi, tylko o swoim koniu, a główną ze swoich doskonałości w tem widzi, że go sam potrafi okuć. Boję się, czy jego pani matka nie zapatrzyła się na kowala.
Neryssa.  Następnie, jest tu hrabia Palatyn.
Porcya.  Ten marszczy się tylko, jakby chciał mówić: „jeśli mnie nie chcesz, wybieraj“. Słucha wesołych powieści, a nie uśmiecha się. Lękam się, aby na stare lata nie został płaczącym filozofem, gdy za młodu tak w smutku jest niepomiarkowany. Wolałabym raczej wziąć za męża trupią głowę z piszczelem w zębach, jak z dwóch tych jednego. Od obu zachowaj mnie Panie!
Neryssa.  A co mówisz o francuskim szlachcicu, monsieur le Bon?
Porcya.  Bóg go stworzył, niech więc uchodzi za człowieka. Wiem ja, że to grzech jest szydzić; aleć on! on lepszego ma konia niż Neapolitańczyk, lepszy zły nałóg marszczenia czoła od hrabi Palatyna; posiada wszystkich ludzi przymioty, choć nie jest człowiekiem; niech drozd świstnie, on już wybija hołupce; gotów fechtować się z własnym cieniem. Biorąc go za męża, wzięłabym dwudziestu mężów. Gdyby mną wzgardził, przebaczyłabym mu chętnie, ho choćby mnie kochał do szaleństwa, nie znajdzie nigdy wzajemności.
Neryssa.  A co mówisz o Falconbrigde’u, młodym angielskim baronie?
Porcya.  Wiesz, że do niego nie mówię wcale, bo się nie możemy zrozumieć. On nie umie ani po łacinie, ani po francusku, ani po włosku, a co do mnie, możesz przysiądz w trybunale, że nie umiem za grosz po angielsku. Ładny z niego obrazek; ale niestety! któż potrafi z lalką rozmawiać? A jak dziwacznie ubrany! Zdaje mi się, że we Włoszech kupił kamizelkę, rajtuzy we Francyi, w Niemczech kapelusz, a maniery wszędzie.
Neryssa.  Co myślisz o młodym szkockim lordzie, jego sąsiedzie?
Porcya.  Że ma wielką miłość chrześcijańską, bo u Anglika pożyczył policzka, a przysiągł, że odda, jak będzie w stanie: myślę, że Francuz był mu poręczycielem, i dla pewności swoją także pieczęć przyłożył.
Neryssa.  Jak ci się podoba młody Niemiec, synowiec księcia saskiego?
Porcya.  Bardzo mało — rano, kiedy trzeźwy, a najmniej po południu, kiedy pijany. W najprzychylniejszych dla siebie okolicznościach trochę gorszy od człowieka, w najprzeciwniejszych trochę lepszy od bydlęcia. W najgorszym razie mam otuchę, że mu się wymknąć potrafię.
Neryssa.  Gdyby jednak chciał wybierać, a wybrał szczęśliwą szkatułkę, pogwałciłabyś wolę ojca, gdybyś go przyjąć nie chciała.
Porcya.  To też, dla bezpieczeństwa, postaw kufel reńskiego wina na innej, bo wiem, że gdyby sam dyabeł siedział wewnątrz, a zewnątrz ta pokusa, wybierze ją. Gotowa jestem zrobić wszystko przody, Nerysso, nim rękę moją oddam gąbce.
Neryssa.  Nie lękaj się, pani, by którykolwiek z tych pretendentów twoim został mężem. Już mnie uwiadomili o swojem postanowieniu, że wrócą do domów i dręczyć cię zalotami przestaną, jeżeli dla otrzymania twojej ręki trzeba koniecznie, stosownie do woli twojego ojca, między szkatułkami wybierać.
Porcya.  Choćbym dożyła wieku Sybilli, umrę czystą jak Dyana, jeśli nie znajdę męża wedle ojcowskiego rozkazu. Cieszę się, że ta część zalotników tyle pokazała rozsądku, bo niema jednego między nimi, o którego odjeździe nie marzyłabym z rozkoszą. Niechże Bóg szczęśliwie ich prowadzi!
Neryssa.  Czy nie przypominasz sobie, pani, młodego Wenecyanina, ćwiczonego w książkach a żołnierza, który tu przybył, jeszcze za życia twojego ojca, w towarzystwie markiza Montferratu?
Porcya.  O, bardzo dobrze; zdaje mi się, że się nazywa Bassanio?
Neryssa.  On właśnie. Ze wszystkich mężczyzn, na których biedne moje oczy poglądały kiedykolwiek, on najgodniejszy pięknej żony.
Porcya.  Pamiętam go dobrze; o ile pamiętam, pochwały twojej godny. (Wchodzi Służący).
Służący.  Czterej cudzoziemcy pytają się o panią, chcą ją pożegnać. Przyjechał także goniec piątego, księcia Maroku, z doniesieniem, że książę, pan jego, dziś wieczór tu przybywa.
Porcya.  Gdybym tak szczerze powitać mogła piątego, jak mogę czterech pierwszych pożegnać, cieszyłabym się z jego przyjazdu. Jeśli ma przymioty świętego, ale cerę dyabła, wolałabym go za spowiednika, niż za zalotnika.
Idźmy, Nerysso. Prowadź nas do sali.
Gość nowy zjeżdża, nim ci odjechali. (Wychodzą).

SCENA III.
Publiczny plac w Wenecyi.
(Bassanio i Szajlok).

Szajlok.  Trzy tysiące dukatów, dobrze.
Bassanio.  Tak jest, na trzy miesiące.
Szajlok.  Na trzy miesiące, dobrze.
Bassanio.  Za które, jak ci już powiedziałem, ręczy Antonio.
Szajlok.  Za które ręczy Antonio, dobrze.
Bassanio.  Czy możesz oddać mi tę usługę? czy chcesz zrobić mi tę przyjemność? czy dasz mi nakoniec odpowiedź?
Szajlok.  Trzy tysiące dukatów, na trzy miesiące, na zaręczenie Antonia.
Bassanio.  Twoja odpowiedź?
Szajlok.  Antonio jest dobry człowiek.
Bassanio.  Albożeś kiedykolwiek słyszał co przeciw niemu?
Szajlok.  O nie, nie, nigdy! Jeślim powiedział, że Antonio dobry jest człowiek, to rozumiałem przez to, że jego zaręczenie dostateczne. Ale jego zamożność tylko domniemana. Jeden z jego okrętów w drodze do Trypolis, drugi do Indyi, a jak słyszałem na Rialto, trzeci jest w Meksyku, czwarty płynie do Anglii, inne rozproszone po innych stronach świata. Ale okręty, to deski, a majtki, to ludzie; są też lądowe szczury i wodne szczury, lądowi złodzieje i morscy złodzieje, to jest rozbójnicy; a prócz tego niebezpieczna jest woda i wiatry i skały. Mimo tego jednak zaręczenie jego dostateczne; trzy tysiące dukatów — myślę, że mogę przyjąć jego oblig.
Bassanio.  Możesz bez obawy.
Szajlok.  Chciałbym nie mieć obawy; ale żebym nie miał obawy, potrzebuję namysłu. Czy mogę mówić z Antoniem.
Bassanio.  Jeśli chcesz z nami dziś obiadować.
Szajlok.  Tak, i wąchać wieprzowinę i jeść to pomieszkanie, w które wasz prorok Nazarejczyk wpędził dyabła! Będę kupował z wami, sprzedawał z wami, przechadzał się z wami i tam dalej, ale nie chcę jeść z wami, pić z wami, ani modlić się z wami. Co tam nowego na Rialto? Kto się do nas przybliża?

(Wchodzi Antonio).

Bassanio.  To Antonio.

Szajlok  (na stronie). Co za fałszywa mina publikana!
On chrześcijanin, już go nienawidzę,
Lecz stokroć więcej, że w głupiej prostocie
Darmo pieniądze biednym rozpożycza,
I zniża procent na giełdzie weneckiej.
O, jeśli kiedy chwycę go za biodro,
Dawną urazę nakarmię do sytu!
On nienawidzi święte plemię nasze,
I szydzi ze mnie pośród kupców tłumu,
Ze mnie i moich godziwych zarobków,
Które zwie lichwą. Niech przekleństwo spadnie
Na ród mój cały, jeśli mu przebaczę!
Bassanio.  Szajlok, czy słyszysz?
Szajlok.  Właśnie teraz myślę,
Jak stoją rzeczy z moją gotowizną.
O ile mogę z pamięci miarkować,
Nie będę w stanie całych trzech tysięcy
Zebrać natychmiast; ale cóż to znaczy?
Bankier z mojego pokolenia, Tubal,
Doda mi więcej. Na ile miesięcy
Ma być pożyczka? (Do Antonia) Uniżony sługa!
Właśnie o panu mowa teraz była.
Antonio.  Choć to mym nigdy zwyczajem nie było
Brać albo dawać pieniądze na procent,
Dziś, dla naglących potrzeb przyjaciela,
Zwyczaj ten łamię. (Do Badania) Czy wie, co ci trzeba?

Szajlok.  Wiem, trzy tysiące trzeba mu dukatów.
Na trzy miesiące.
Antonio.  Prawda, zapomniałem;
Szajlok.  Na trzy miesiące, jak mi pan powiada.
Co do obligu — o, tak — słuchaj, panie,
Wszak mi mówiłeś, jeśli się nie mylę,
Że ani płacisz, ni bierzesz procentów?
Antonio.  Do dziś przynajmniej taki był mój zwyczaj.
Szajlok.  Gdy Jakób wuja Labana pasł trzody,
Jakób ten, z świętej linii Abrahama
(Przez mądrą sztukę swej roztropnej matki)
Był trzecim, tak jest, trzecim był dziedzicem.
Antonio.  I cóż stąd? czyliż Jakób brał procenta?
Szajlok.  Nie, nie brał, to jest raczej bezpośrednio
Nie brał procentu, lecz słuchaj, co robił.
Kiedy z Labanem, wujem, się ułożył,
Że z trzody wszystkie pstrokate jagnięta
Dla niego będą, pod koniec jesieni,
Kiedy do owiec przypuszczono tryki,
I gdy wełniste matki płód poczęły,
Rozumny pasterz drzew pewne gałęzie
Z kory obłupał, i tak obłupane
Przed kotnych owiec wystawił oczami;
A kiedy przyszedł czas, młode jagnięta
Były pstrokate, były Jakóbowe.
Tak rósł w bogactwo mąż błogosławiony,
Bo wszelki dochód jest błogosławieństwem,
Jeżeli nie jest kradzieży owocem.
Antonio.  Jakób był sługą za przygodną płacę,
Za rzecz od jego niezawisłą woli,
Lecz kierowaną bożym tylko palcem.
Jakto? więc tekst ten bronić ma lichwiarzy?
Lub czy twe złoto owcą jest i trykiem?
Szajlok.  Nie wiem, lecz równie rozmnażam je szybko.
Słuchaj mnie, panie.
Antonio.  Uważaj, Bassanio,
Że biblią może i dyabeł cytować.
Zła dusza, święte przywodząca teksty,

Jest jak rozbójnik z uśmiechem na twarzy,
Lub piękne jabłko, ale zgniłe w jądrze.
O, jakże piękną fałsz przybiera postać!
Szajlok.  Hm, trzy tysięce — okrągła to sumka!
A trzy miesiące z dwunastu; to zrobi —
Antonio.  Powiedz, możemyż na ciebie rachować?
Szajlok.  Panie Antonio, nie raz, nie dwa razy,
Szydziłeś sobie ze mnie na Rialto,
Ze mnie, z pieniędzy moich i procentów;
Ja wszystko jednak znosiłem cierpliwie,
Bo Izraela przeznaczeniem cierpieć.
Zwałeś mnie kundlem, niewiernym rabusiem,
Plwałeś na moją żydowską opończę
Za to, żem mojej używał własności.
Dziś, zda się, mojej trzeba ci pomocy;
Dobrze więc, dzisiaj przychodzisz i mówisz:
„Szajlok, potrzeba nam teraz pieniędzy“.
Tak mówisz do mnie, ty, co plwałeś na mnie,
Deptałeś po mnie, odganiałeś nogą,
Jak psa od progu. Teraz chcesz pieniędzy!
A ja co na to? Mamże odpowiedzieć:
Jak to być może, by miał pies pieniądze,
By mógł pożyczyć kundel trzy tysiące?
Lub, czy z pokłonem, głosem niewolnika,
Wstrzymując oddech w uczuciu pokory,
Mam odpowiedzieć: panie, w przeszłą środę
Plunąłeś na mnie, przed kilkoma dniami
Psem mnie nazwałeś, potrąciłeś nogą;
Za tyle łaski daję ci pieniądze.
Antonio.  Jak dawniej byłem, tak dziś jestem gotów
Nogą cię kopać i pluć ci na brodę.
Jeśli nam zechcesz pożyczyć pieniędzy,
To nie pożyczaj jak przyjacielowi,
(Bo kiedyż przyjaźń niepłodne metale
Rozmnażać pragnie w przyjaciela ręku?)
Lecz daj je raczej nieprzyjacielowi,
Na którym jeśli na czas nie wypłaci,
Będziesz miał prawo zemstę twą nasycić.

Szajlok.  Na co te gniewy? Ja, z całego serca
Chciałbym na waszą zarobić przychylność,
Zabyć krzywd starych i starej urazy,
Wyliczyć sumę, nie żądać procentu:
A wy tu nawet słuchać mnie nie chcecie;
Możnaż przyjaźni komu lepiej dowieść?
Antonio.  Byłby to dowód prawdziwej przyjaźni.
Szajlok.  Otóż ten dowód Szajlok dać jest gotów.
Teraz chodź ze mną pan do notaryusza,
I podpisz oblig, w nim, jakby dla żartu,
Wyraź, że jeśli na tę lub tę datę,
Tam lub tam, wiernie nie zapłacisz sumy,
Na jaką w twym się podpiszesz obligu,
Oddasz mi jeden funt twojego mięsa,
Który odkraję, gdzie mi się spodoba.
Antonio.  Więc zgoda: oblig taki podpisuję,
I powiem jeszcze: uczciwy żyd z ciebie.
Bassanio.  Ja nie przystaję na takie warunki,
Wolę na zawsze w nędzy mojej zostać.
Antonio.  Dobry Bassanio, daremno się trwożysz;
Za dwa miesiące (to jest, przed terminem
Na miesiąc cały) statki me wracają
Z sumą od długu dziewięć razy większą.
Szajlok.  O, Abrahamie! jak ci chrześcijanie
Własnego serca twardością uczeni,
I cudze myśli mają w podejrzeniu.
Toż mi powiedzcie, gdy na termin chybi,
Jaką mi korzyść oblig ten zapewnia?
Funt mięsa z ciała jego odkrojony,
Mniej wart daleko jak funt baraniny.
Co robię, robię dla waszej przyjaźni.
Przyjmuje, dobrze; nie, to bądźcie zdrowi;
Proszę was tylko, nie krzywdźcie mnie odtąd.
Antonio.  Twoje warunki chętnie podpisuję.
Szajlok.  Więc czekaj na mnie pan u notaryusza,
Zabawny oblig każ mu przygotować,
A ja tymczasem biegnę po dukaty,
Zajrzę do domu, który zostawiłem

W niepewnej straży wierutnego łotra,
I wnet powracam.
Antonio.  Spiesz się, dobry żydzie.
Żyd ten się przechrzci — żyć począł uczciwie.
Bassanio  Gdzie myśl łotrowska, groźna mowa święta.
Antonio.  Wierzaj mi, wszystko skończy się szczęsliwie:
Miesiąc przed czasem wrócą me okręta. (Wychodzą).


AKT DRUGI.
SCENA I.
Belmont. Pokój w domu Porcyi.
(Przy odyłosie trąb wchodzą: książę Maroku i jego świta, wszyscy w bieli; Porcya z Neryssą i dworem).

Ks. Mar.  Dla mojej cery nie miej do mnie wstrętu;
To ciemny kolor palącego słońca,
W którego blizkiem urosłem sąsiedztwie.
Niech tu najbielszy przyjdzie syn północy,
Dla twej miłości żyły otworzymy,
A ujrzysz, czyja krew czerwieńsza będzie.
Wierzaj mi, pani, na widok tej twarzy
Waleczni drżeli, i dla niej miłością
Piękne mej ziemi płonęły dziewice.
Nie chciałbym zmienić mojego koloru,
Chyba w nadziei skradzenia twych myśli.
Porcya.  W moim wyborze nie słucham jedynie
Błahych podszeptów dziewiczego oka;
Prócz tego, moich przeznaczeń loterya
Wszelkie wyboru odjęła mi prawo.
Gdyby mnie ojca nie zmuszała wola
Do dania ręki mojej temu tylko,
Który mnie wygra w sposób ci wiadomy,
Waleczny książę, równe miałbyś prawo
Do moich uczuć, jak inni przybysze,

Których do dzisiaj w mym domu widziałam.
Ks Mar.  I za te nawet dziękuję ci słowa.
Prowadź mnie teraz do twoich szkatułek,
Dozwól mi próbę fortuny mej zrobić.
Przysięgam, pani, na ostrze tej szabli,
Od której Sofi i perski legł książę,
Trzykroć pierzchnęły wojska Solimana,
Że gotów jestem, aby cię pozyskać,
Najśmielszych źrenic wytrzymać spojrzenie,
Najśmielsze serca przewyższyć odwagą,
Szczenię od piersi niedźwiedzicy wydrzeć,
I ze lwa szydzić, gdy zgłodniały ryczy.
Ale, ach! kiedy Lichas z Herkulesem,
Kto z nich dzielniejszy, w kostki chcą rozstrzygnąć,
Rzut może lepszy z słabszej wypaść ręki,
I giermek może Alcyda zwyciężyć.
I ja tak, pani, ślepych losów dziełem,
Utracić mogę, co mniej godny zyska,
I umrzeć z żalu.
Porcya.  Musisz jednak, książę,
Albo natychmiast wyrzec się wyboru,
Lub przody przysiądz, że jeśli się zmylisz,
Nigdy już później, do żadnej kobiety,
Nigdy nie rzekniesz słowa o zamęźciu.
Namyśl się dobrze.
Ks. Mar.  Idźmy do szkatułek!
Porcya.  Lecz przody, książę, śpieszmy do świątyni,
A po obiedzie wybór będzie wolny.
Ks. Mar.  Niech los przyjazny wiedzie moją rękę
Na szczęście wieczne albo wieczną mękę!

(Trąby. — Odchodzą).


SCENA II.
Ulica w Wenecyi.
(Lancelot i Gobbo).

Lancelot.  Bez wątpienia, sumienie pozwoli mi drapnąć od tego żyda, mojego pana. Dyabeł stoi mi przy boku i kusi mnie, mówiąc: Gobbo, Lancelocie Gobbo, albo, dobry Gobbo, albo dobry Lancelocie Gobbo, dalej, nogi za pas i zmykaj! Ale sumienie woła: nie, strzeż się, uczciwy Gobbo, albo, jak wyżej, uczciwy Lancelocie Gobbo, nie uciekaj, gardź ucieczką z nogami za pas! Ale szatan niezmieszany, wciąż prawi swoje: pakuj manatki! dalej! woła szatan, w drogę! woła szatan; przez Boga, nabierz serca! woła szatan, i zmykaj! Ale sumienie moje, wieszając się na szyi mojego serca, mówi do mnie bardzo mądrze: uczciwy mój przyjacielu Lancelocie, ty, co jesteś synem uczciwego człowieka, albo raczej synem uczciwej niewiasty, (bo ojciec mój, wyznać muszę, trochę czems trąci i z czasem dostał pewnego smaku), więc tedy sumienie mówi: Lancelocie, nie ruszaj! ruszaj! mówi szatan; nie ruszaj! powtarza sumienie. Sumienie, mówię ja, i ty radzisz dobrze; szatanie, mówię ja, i ty radzisz dobrze. Idąc za głosem sumienia, zostałbym z żydem, moim panem, który, odpuść Panie! jest rodzajem dyabła; ale uciekając od żyda, poszedłbym za głosem szatana, który, uczciwszy uszy, jest dyabłem w własnej osobie. Zapewne, i żyd też dyabłem jest wcielonym, i na sumienie, sumienie moje twardem jest sumieniem, gdy mi radzi zostać z żydem. Szatan daje mi przyjaźniejszą radę: ucieknę, szatanie; moje pięty na twoje rozkazy, ucieknę.

(Wchodzi stary Gobbo z koszykiem).

Gobbo.  Hej, młody paniczu, powiedz mi, proszę, którędy droga do pana żyda?
Lancelot  (na stronie). O nieba, to prawowity mój ojciec! Ale że bielmem zaszły mu oczy, nie poznaje mnie. Zrobię więc na nim parę doświadczeń.
Gobbo.  Młody paniczu, powiedz mi, proszę, którędy droga do pana żyda.
Lancelot.  Przy pierwszym skręcie weź się na prawo, ale przy najpierwszym skręcie na lewo; ale pamiętaj, żebyś przy najbliższym skręcie nie brał się ani na prawo, ani na lewo, lecz poszedł prosto bokiem do żydowskiego domu.
Gobbo.  No, Boże drogi, ciężka będzie sprawa do niego trafić. Nie mógłżebyś mi powiedzieć, czy niejaki Lancelot, który z nim mieszka, mieszka z nim czy nie?
Lancelot.  Czy mówisz o młodym panu Lancelocie? (Na stronie) Baczność! teraz nastroję minę. Czy mówisz o młodym panu Lancelocie?
Gobbo.  Nie, paniczu, ale o synu chudego pachołka. Ojciec jego, choć ja to mówię, jest uczciwy, bardzo biedny człowiek, choć zdrów dotąd, dzięki Bogu.
Lancelot.  Niech ojciec jego czem chce będzie, my teraz mówimy o młodym panu Lancelocie.
Gobbo.  O pańskim słudze i Lancelocie.
Lancelot.  Więc proszę cię, ergo, staruszku, proszę cię, powiedz, czy mówisz o młodym panu Lancelocie?
Gobbo.  O Lancelocie, z pańskiem przeproszeniem.
Lancelot.  Ergo, o panu Lancelocie. Ojcze, nie mów o panu Lancelocie. Młody ten pan, przez zrządzenie losów i przeznaczeń i podobnych dziwacznych wokabuł, i trzech sióstr i innych gałęzi umiejętności, zaprawdę, pan ten umarł, albo, jakbyś po prostu powiedział, przeniósł się do wieczności.
Gobbo.  Uchowaj Boże! chłopak ten był kijem mojej starości, moją podporą.
Lancelot.  Mamże minę pałki lub drąga, kija lub podpory? Czy poznajesz mnie, ojcze?
Gobbo.  Nie, nie poznaję cię, młody paniczu. Ale powiedz mi, proszę, czy mój chłopiec, (panie, świeć nad jego duszą!) umarł, czy żyje?
Lancelot.  Nie poznajesz mnie, ojcze?
Gobbo.  Ach, paniczu! oczy moje bielmem zaszły; nie poznaję cię.
Lancelot.  Choćbyś miał i zdrowe oczy, mógłbyś się łatwo omylić; mądry ojciec, który zna własne dzieci. Słuchaj staruszku, powiem ci nowinę o twoim synu: daj mi twoje błogosławieństwo; prawda wyjdzie na jaw; zabójstwo nie może się długo utaić, choć syn człowieczy może, ale nakoniec prawda wyjdzie na jaw.
Gobbo.  Proszę cię, wstań, paniczu, bo jestem pewny, że ty nie Lancelot, mój chłopak.
Lancelot.  Proszę cię, skończmy te żarty; daj mi twoje błogosławieństwo. Ja jestem Lancelot, chłopak twój kiedyś, syn twój dzisiaj, a twoje dziecię na przyszłość.
Gobbo.  Nie mogę wierzyć, żebyś był moim synem.
Lancelot.  Nie wiem co o tem myśleć; ale wiem, że nazywam się Lancelot, że jestem żyda pachołkiem, i jestem pewny, że Magda, żona twoja, moją jest matką.
Gobbo.  Prawda, że imię jej Magda. Jeśli ty Lancelot, to mogę przysiądz, że ty ciało i krew moja. Niech będzie błogosławione imię pańskie! jakże ci broda porosła! Wszak ty masz więcej włosów na podbródku jak Dobbin mój szkapa na ogonie.
Lancelot.  To chyba ogon jego na wspak rośnie, bo jestem pewny, że więcej miał włosia na ogonie, niż ja na twarzy, kiedym go ostatni raz widział.
Gobbo.  Chryste! jak się zmieniłeś! A z panem twoim jak jesteś? przynoszę mu podarek. Jak teraz z nim jesteś?
Lancelot.  Tak, niezgorzej. Ale co do mnie, kiedy już na tem stanęło, że mam dać drapaka, nie stanę, aż dobry kawał ziemi udrapię. Prawdziwy żyd z mojego pana. Przynosisz mu podarek? przynieś mu stryczek. Uschłem na jego służbie; mógłbyś każdy mój palec na moich żebrach rachować. Rad jestem ojcze, że przyszedłeś: daj mi twój podarek pewnemu panu Bassanio; to mi pan, który daje przepyszną nową barwę. Jeśli u niego służby nie znajdę, będę pędził, póki mi ziemi stanie. Co za szczęście! to on się zbliża. Do niego, ojcze, bo jestem żydem, jeśli temu żydowi służyć będę dłużej. (Wchodzi Bassanio, za nim nim Leonardo i Służba). Bassanio.  Możesz tak zrobić; staraj się tylko, żeby wieczerza była gotowa najpóźniej Da godzinę piątą. Odeślej te listy, komu należy, daj barwę do roboty i proś Gracyana, żeby natychmiast do mnie przyszedł.

(Jeden u Sług odchodzi).
Lancelot.  Mówże do niego, ojcze!

Gobbo.  Niech Pan Bóg ześle wszystkie błogosławieństwa na jaśnie wielmożnego pana!
Bassanio.  Dziękuję. Czy masz co do mnie?
Gobbo.  Oto mój syn, jaśnie panie, biedny chłopak —
Lancelot.  Nie biedny chłopak, panie, lecz pachołek bogatego żyda, któryby pragnął, panie, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo.  Wielką ma infekcyę, panie, że tak powiem, służyć.
Lancelot.  Krótko mówiąc, służę żydowi, a pragnę, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo.  Pan jego i on, z przeproszeniem jaśnie pana, żyją jak pies z kotem.
Lancelot.  Słowem, aby powiedzieć prawdę, żyd mnie pokrzywdził i spowodował, jak to mój ojciec, będąc, jak spodziewam się staruszkiem, jaśnie panu wyruferuje —
Gobbo.  Przyniosłem parę gołąbków, którą chciałbym ofiarować jaśnie panu, a moja prośba —
Lancelot.  Krótko mówiąc, prośba jest w despekcie do mej osoby, jak się jaśnie pan dowie od tego uczciwego staruszka, a choć ja to mówię, choć staruszka, chudego przecie pachołka, mojego ojca.
Bassanio.  Niechże jeden mówi za obu. Czego żądasz?
Lancelot.  Służby u pana.
Gobbo.  To jest defekt naszej prośby.

Bassanio.  Znam ciebie dobrze; masz czego żądałeś.
Szajlok o tobie mówił mi przed chwilą.
Masz u mnie służbę, jeżeli przenosisz
Opuścić żyda bogacza mieszkanie,
A pójść za biednym tak jak ja szlachcicem.

Lancelot.  Stare przysłowie rozdzieliło się dobrze między mojego pana Szajloka, a jaśnie pana: pan ma błogosławieństwo Boże, a on ma dostatek.

Bassanio.  Dobrześ powiedział. Staruszku, idź z synem,
Niech z swoim dawnym pożegna się panem,
A potem śpieszcie do mojego domu.
(Do Służby) Dajcie mu barwę od innych bogatszą.

Lancelot.  Ojcze, wygrana! — Nie, nie mogę znaleźć służby, nie nie mam w gębie języka! (Patrząc na swoją dłoń) Dobrze, znajdź mi człowieka we Włoszech z piękniejszą dłonią. Patrz tylko; tu ciągnie się prosta linia życia; tu mała żon bagatela; niestety! piętnaście żon, to nic — jedenaście wdów, a dziewięć panien, to zwykła porcya dla jednego męża. A prócz tego potem: trzy razy uratowany od mokrej śmierci, raz w niebezpieczeństwie życia od ostrza pierzyny — to zwykłe ludzkie koleje! Jeśli prawda, że fortuna jest niewiastą, to uczciwe z niej kobiecisko. W drogę, ojcze! Pożegnanie z żydem odbędzie się w mgnieniu oka.

(Lancelot i stary Gobbo wychodzą).

Bassanio.   Myśl tylko o tem, dobry Leonardo.
Gdy wszystko zbierzesz, wszystko upakujesz,
Wracaj do domu, bo wiesz, że wieczorem
Moich najlepszych częstuję przyjaciół.
Leonardo.  Będę się śpieszył o ile wydołam.
Grac.  (wchodząc). Gdzie pan twój?
Leonardo.  Tam się samotnie przechodzi.

(Leonardo wychodzi).

Gracyano.  Signor Bassanio!
Bassanio.  O drogi Gracyano!
Gracyano.  Mam cię o łaskę prosić.
Bassanio.  Otrzymałeś.
Gracyano.  Muszę do Belmont jechać z tobą razem.
Bassanio.  Więc musisz. Słuchaj jednak, mój Gracyano,
Zbyt jesteś dziki, zbyt śmiały w wyrazach,
Co wszystko, prawda, bardzo ci do twarzy,
I w oczach naszych wadą nawet nie jest,
Lecz, gdzieś mniej znany, to wydać się może
Zbytkiem rozpusty; staraj się więc studzić
Kilku chłodnemi skromności kroplami
Wrzący twój umysł, żeby twoja śmiałość,
Na mój rachunek czasem zapisana,
Wszystkich nadziei moich nie zniszczyła.
Gracyano.  Jeżeli skromnej nie przywdzieję miny,
Jeśli kląć będę częściej jak potrzeba,
Jeśli nie będę Ołtarzyka nosił,

A przy modlitwach, jeśli moich oczu
Nie spuszczę skromnie, i nie westchnę: amen!
Jeśli nie będę chował praw grzeczności,
Jak mąż ćwiczony w formach uroczystych,
Aby na względy babki swej zarobić:
Nie wierz mi nigdy.
Bassanio.  Będziemy widzieli.
Gracyano.  Ale dzisiejszą tylko noc wyjmuję:
Z dzisiejszej nocy nie przesądzaj jutra.
Bassanio.  Byłaby szkoda. I owszem, tej nocy
Przywdziej rozpusty szatę najweselszą,
Bo mam przyjaciół, którzy chcą się bawić.
Bądź zdrów; mam jeszcze roboty niemało.
Gracyano.  Ja do Lorenca i przyjaciół śpieszę;
Lecz nie chybimy godziny wieczerzy.


SCENA III.
Wenecya. — Pokój w domu Szajloka.
(Jessyka i Lancelot).

Jessyka.  Smutno mi bardzo, że tak ojca rzucasz.
Dom nasz jest piekłem, a tyś był dyabełkiem,
Coś go choć z cząstki nudoty okradał.
Lecz bywaj zdrowy! — Dukat ten dla ciebie.
Słuchaj, jak tylko zobaczysz Lorenca,
Który dziś z nowym twym panem wieczerza,
Proszę cię, list ten oddaj mu tajemnie.
A teraz, bądź zdrów! Nie chcę, by mój ojciec
Widział nas razem.

Lancelot.  Bądź zdrowa! łzy są moim językiem. Najpiękniejsza poganko, najsłodsza Żydóweczko! jeżeli jaki chrześcijanin figla nie wypłata, żeby cię zyskać, omyliłbym się grubo. Ale bądź zdrowa! w głupich kroplach tonie trochę męski mój umysł. Bądź zdrowa! (Odchodzi).

Jessyka.  Bywaj mi zdrowy, dobry Lancelocie.
O, co za ciężki grzech na mem sumieniu,
Że ojca mego córką się być wstydzę!

Ale choć jestem krwi jego dziecięciem,
Nie jestem córką jego charakteru.
Lorenco, jeśli nie jestem zwiedzioną,
Wnet chrześcijanką będę i twą żoną (wychodzi)!


SCENA IV.
Wenecya. — Ulica.
(Gracyano, Lorenco, Salarino, Solanio).

Lorenco.  Podczas wieczerzy wymkniemy się skrycie,
W mojem mieszkaniu maski pobierzemy,
I za godzinę będziemy z powrotem.
Gracyano.  Jeszcze nam braknie wiele przygotowań.
Salarino.  Nie mamy jeszcze giermków do pochodni.
Solanio.  Jeżeli wszystko nie jest jak należy,
Mem zdaniem, lepiej rzecz całą odłożyć.
Lorenco.  Wszakże dopiero co czwarta wybiła,
Mamy więc jeszcze całe dwie godziny.

(Wchodzi Lancelot z listem).

Jakie nowiny niesiesz, przyjacielu?

Lancelot.  Niech pan list ten odpieczętuje, może tam znajdzie jakie nowiny.

Lorenco.  Ach, znam tę rękę! o, piękna to ręka!
I bielsza, bielsza, aniżeli papier,
Na którym pisze.
Gracyano.  Nowiny miłości.
Lancelot.  Z pozwoleniem wielmożnego pana.
Lorenco.  Gdzie idziesz?

Lancelot.  Zaprosić mojego dawnego pana żyda na wieczerzę do mojego nowego pana chrześcijanina.

Lorenco.  Weź to dla siebie. A pięknej Jessyce
Powiedz tajemnie, niechaj na mnie liczy.

(Wychodzi Lancelot).

Proszę, czy będzie co z tej maskarady?
Co do mnie, mam już giermka do pochodni.
Salarino.  Ja mego idę szukać.
Solanio.  I ja także.

Lorenco.  W domu Gracyana zbierzemy się wszyscy.
Salarino.  Rzecz ułożona. (Salarino i Solanio wychodzą).
Gracyano  Czy list od Jessyki?
Lorenco.  Powiem ci wszystko. W liście mi tym pisze,
Jak ją mam wykraść z ojcowskiego domu;
Co bierze w złocie, a co w dyamentach;
Jakiego pazia ubiór ma gotowy.
Jeśli się żyd ten do nieba dostanie,
To przez zasługi słodkiej swojej córki;
A gdy ją troska w życiu kiedy spotka,
To chyba tylko dlatego jedynie,
Że jest potomstwem niewiernego żyda.
A teraz, idźmy; list przeczytasz w drodze.
Jessyka będzie mej pochodni giermkiem. (Wychodzą).


SCENA V.
Przed domem Szajloka.
(Szajlok i Lancelot).

Szajlok.  Na własne oczy zobaczysz różnicę
Między Szajlokiem starym a Bassaniem. —
Hej, ho! Jessyka! — Nie będziesz się spasał
Jak w moim domu. — Czy słyszysz, Jessyka! —
I spał i chrapał i darł piękną odzież. —
Jessyka, śpiesz się!
Lancelot.  Hejże tam, Jessyka!
Szajlok.  A to co znowu? kto wrzeszczeć ci kazał?

Lancelot.  Wasza wielebność miała zwyczaj ciągle łajać mnie za to, że nie mogłem nic zrobić bez rozkazu.

(Wrchodzi Jessyka).

Jessyka.  Wołasz mnie ojcze? co masz mi rozkazać?
Szajlok.  Jessyko, jestem na obiad proszony.
Weź moje klucze. Ale czemuż idę?
Z pochlebstwa proszą mnie, a nie z przyjaźni.
Lecz pójdę jednak, pójdę z nienawiści,
Rozrzutnych chrześcijan pójdę jeść fortunę.
Ty, moje dziecko, dobrze pilnuj domu.

Z niechęcią idę; dla mej spokojności
Jakieś tu groźne warzy się nieszczęście,
Bo mi się śniło o workach pieniędzy.

Lancelot.  Proszę cię, śpiesz się, mój panie, bo mojego pana niecierpliwi twoja nieobecność.
Szajlok.  Jak mnie jego.
Lancelot.  Jest między nimi zmowa. Nie mówię, że zobaczysz maskaradę; jeśli zobaczysz jednak, to nie darmo puściła mi się krew z nosa, o szóstej rano, w ostatni czarny poniedziałek,[2] jest cztery lata temu, popołudniu we wstępną środę.

Szajlok.  Co? maskarada? Słuchaj mnie, Jessyko,
Drzwi mi zarygluj; a jeśli usłyszysz
Odgłos bębenków, piszczałek świstanie,
Pamiętaj, proszę, okna nie otwieraj,
I na ulicę nie wychylaj głowy,
Aby szalonych chrześcijan, pośród gwaru,
Lakierowanym przyglądać się twarzom.
Zatkaj mi uszy domu, to jest okna,
Ażeby puste waryatów tych wrzaski
Skromnej komnaty ścian nie obrażały.
Nie mam ochoty ucztować dziś w mieście,
Nie mam, przysięgam na laskę Jakóba,
Lecz pójdę. Ruszaj i powiedz, że przyjdę.
Lancelot.  Pójdę i powiem. A ty, młoda panno,
Pomimo przestróg wychyl oknem głowę;
Chrześcijanina ujrzysz na ulicy
Godnego spojrzeń pięknej żydowicy (odchodzi).
Szajlok.  Co ci Hagary potomek ten szeptał?
Jessyka.  Powiedział tylko: pani, bądź mi zdrowa!
Szajlok.  Dobre chłopczysko, tylko żarłok straszny,
Ciężki do pracy, a we dnie śpi więcej
Niż żbik śród boru. Nie chcę w moim ulu
Trutni hodować, chętnie go też dałem

Rozpustnikowi, któremu, daj Panie!
Niech dopomoże do przemarnowania
Sum pożyczonych. Bądź zdrowa, Jessyko;
Może być bardzo, że za chwilę wrócę.
Zrób jak mówiłem: zamknij drzwi na rygiel,
Bo strzeżonego pan Bóg, mówią, strzeże;
Mądry naukę i z przysłowia bierze (odchodzi).
Jessyka.  Bądź zdrów! — Jeżeli losy mnie nie zwiodą,
Ja tracę ojca, a ty córkę młodą (odchodzi).


SCENA VI.
Ulica. — Przed domem Szajloka.
(Gracyano i Salarino, w maskach).

Gracyano.  Oto poddasze, pod którem Lorenco
Zejść się miał z nami.
Salarino.  Już przeszła godzina.
Gracyano.  Bardzo się dziwię, że go jeszcze niema:
Kochanek zwykle przed zegarem bieży.
Salarino.  Dziewięćkroć chyżej Wenery gołębie
Lecą zatwierdzać nowych uczuć węzły,
Niźli dochować raz już danej wiary.
Gracyano.  Tak zawsze będzie. Kto wstaje od uczty
Z tym apetytem, z którym zasiadł do niej?
Gdzie rumak, który z równym będzie ogniem
Wracał po drodze, którą raz przemierzył?
Każdy z nas ziemi tej wszystkich piękności
Pragnie goręcej, niżeli używa.
Jak młody panicz, lub jak marnotrawnik
Wypływa z portu okręt strojny w flagi,
Gnany zalotnych wiatrów uściskami;
Ale powraca jak syn marnotrawny,
Z podartym żaglem, z piersią skołataną,
Odarty z bander przez swych zalotników.

(Wchodzi Lorenco).

Otóż Lorenco. Później więcej o tem.
Lorenco.  Ach, przyjaciele, przebaczcie spóźnienie;

Nie mnie, lecz moje wińcie interesa.
Kiedy kraść żony kolej na was przyjdzie,
Jestem gotowy równie długo czekać.
Tu żyd, mój ojciec mieszka. Hej! czy słyszysz?
Jessyka  (w oknie, ubrana po męsku).
Kto tam? odpowiedz dla mojej pewności,
Choć przysiądz mogę, że głos ten znam dobrze.
Lorenco.  Lorenco, twoja miłość.
Jessyka.  O tak, Lorenco! o tak, miłość moja!
Bo kogóż więcej kocham? a prócz ciebie,
Któż wie, Lorenco, czyli jestem twoją?
Lorenco.  Niebo i twoje myśli są świadkami,
Że jesteś moją.
Jessyka.  Lorenco, co prędzej
Weź tę szkatułkę; warta bacznej straży.
Dziękuję nocy, że mnie nikt nie widzi,
Bo sama własnej przemiany się wstydzę.
Lecz miłość ślepa; młodzi kochankowie
Nie mogą widzieć własnych pięknych szaleństw,
A gdyby mogli, sam nawet Kupido,
Widząc mnie chłopcem, płonąłby ze wstydu.
Lorenco.  Spiesz się, bo musisz moją nieść pochodnię.
Jessyka.  Jakto? czy własnej hańbie mam przyświecać?
I tak już dosyć jest hańba ta jasna.
Służbę jawności polecasz mi, drogi,
A mnie potrzeba cienia i ukrycia.
Lorenco.  Dosyć cię kryje twoja piękna odzież
Młodego chłopca. Lecz spiesz się, kochana,
Bo noc ucieka, a na nas Bassanio
Od dawna czeka w przyjaciół swych kole.
Jessyka.  Idę drzwi zamknąć, więcej dukatami
Palce ozłocić i za chwilę wrócę (znika).
Gracyano.  Na honor, co za wierna z niej niewierna!
Lorenco.  Niech zginę, jeśli nie kocham jej z duszy;
Bo jest roztropna, ile sądzić mogę,
Bo piękna, jeśli oczy me nie kłamią,
I wierna, czego dowody mi dała;
A jak roztropna i piękna i wierna

W mem wiernem sercu władać będzie wiecznie.

(Wchodzi Jessyka).

Jesteś gotowa? podwójmy więc kroki,
Bo maskarada nie cierpi już zwłoki.

(Odchodzi z Jessyką i Salarinem. — Wchodzi Antonio).

Antonio.  Kto tam?
Gracyano.  Antonio? czy też głos mnie zwodzi?
Antonio.  Wstydźcie się, wstydźcie! gdzie reszta przyjaciół?
Już po dziewiątej; was tylko brakuje.
Nic z maskarady. Wiatr pomyślny wieje,
Bassanio wsiada na okręt za chwilę:
Dwudziestu posłów wypchnąłem za wami.
Gracyano.  Nie ja się smucę, że płyniem tak nagle:
Już rozwinięte chciałbym widzieć żagle. (Wychodzą).


SCENA VII.
Belmont. — Sala w domu Porcyi.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Porcya, książę Maroku i ich Orszaki).

Porcya.  Rozsuń firanki i pokaż szkatułki.
Szlachetny książę, wybieraj w nich teraz.
Ks. Mar.  Pierwsza ze złota, a na niej te słowa:
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
Druga jest srebrna z taką obietnicą:
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Trzecia z ciężkiego ołowiu z napisem:
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Po czemże poznam, żem wybrał szczęśliwie?
Porcya.  W jednej szkatułce jest portret mój, książę;
Gdy tę wybierzesz, żoną jestem twoją.
Ks. Mar.  Kieruj mną Boże! — Wszystkie te napisy
Raz jeszcze jeden rozważmy głęboko.
Cóż ta szkatułka ołowiana mówi?
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Co? wszystko stawić? a za co? za ołów?
Napis ten grozi. Kto wszystko naraża,
Naraża w wielkich nadziejach wygranej.

Nie do ołowiu myśl zniży się złota;
Nie dla ołowiu wszystko na szwank stawię.
Co mówi srebro w swej dziewiczej bieli?
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Pomyśl, Maroku! ile zasługujesz!
Zważ własną cenę sprawiedliwą ręką;
Jeśli sam twoją stanowić masz wartość,
Wart jesteś wiele; a jednak, to wiele
Jestże już godne tak pięknej nagrody?
Wątpiąc jednakże o mojej zasłudze,
Sam siebie własną potępiam śmiałością.
Ilem zasłużył! Na nią zasłużyłem
Przez urodzenie i przez posiadłości,
Przez moje cnoty, moje wychowanie,
A nadewszystko przez miłość mą ku niej.
Gdybym tu przestał? gdybym srebrną wybrał?
Rozważmy jednak jeszcze złotej napis.
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
A więc ją wezmę; jej świat cały pragnie.
Z czterech stron świata schodzą się pielgrzymi
Całować ołtarz tej świętej śmiertelnej.
Hirkańskie puszcze i arabskie piaski
Są teraz bitym gościńcem, po którym
Spieszą książęta ujrzeć piękną Porcyę.
Wodne królestwa, co usty dumnemi
W twarz plują niebu, nie mają dość grozy,
Aby odstraszyć błądzących żeglarzy,
Co po nich, jakby po mruczącej strudze,
Płyną, ażeby ujrzeć piękną Porcyę.
W jednej z nich boski jej obraz spoczywa.
Czy wśród ołowiu? Niech będzie przeklęty,
Kto śmie tak sądzić! Byłoby potwornie,
W tak ciemnym grobie blasku tyle zamknąć.
Lub miałbym myśleć, że zamknięta w srebrze
Dziesięćkroć tańszem od czystego złota?
O grzeszne myśli! Kiedyż perła taka
W gorszej od złota świeciła oprawie?
W Anglii jest pieniądz z postacią anioła

Na złocie rytą, tylko na powierzchni;
Ale tu, anioł na złotej pościeli
Uśpiony leży. Skończyłem wahanie;
Daj klucz, tum wybrał, niech się co chce stanie!
Porcya.  Jeśli w szkatułce tej portret mój leży,
Żoną twą jestem. (Książę Maroku otwiera szkatułkę).
Ks. Mar.  Na ognie piekielne!
Co widzę, tylko hydny szkielet śmierci,
A w pustych oczach papier się bieleje.
I cóż mi powie?
(Czyta): Nie wszystko ma wagę złota,
Co jak złoto czyste świeci;
Niejeden, kosztem żywota,
Za jasnym pozorem leci.
W złotym grobie robak gości.
Gdybyś rozum dał krewkości,
Młode serce, stara głowa
Znalazłyby inne słowa.
Teraz opuść te podwoje,
Bo zimne zaloty twoje.
Ks. Mar.  Wszystko stracone! Niechże moja głowa
Od dnia ucieka, wieczne wita cienia!
Bądź zdrowa, Porcyo! wśród duszy cierpienia
Żegnać nie umiem. Na wieki, bądź zdrowa! (Odchodzi).
Porcya.  Zapuść firanki. Szczęśliwej podróży!
Ludziom twej cery niech szczęście twe służy!

(Wychodzi).


SCENA VIII.
Ulica w Wenecyi.
(Salarino i Solanio).

Salarino.  Widziałem okręt Bassania pod żaglem,
Z nim na pokładzie stał i nasz Gracyano,
Lecz jestem pewny, nie było Lorenca.
Solanio.  Ten żyd przeklęty krzykiem zbudził dożę,
Poszedł z nim okręt Bassania przetrząsać.

Salarino.  Poszedł za późno; okręt był pod żaglem.
Lecz w samym porcie zapewnił ktoś dożę,
Że z swą kochanką, Jessyką, Lorenca
Widział w gondoli na jakimś kanale;
Antonio także przysiągł uroczyście,
Że ich nie było na Bassania statku.
Solanio.  Nigdym nie słyszał tak sprzecznych, tak dziwnych,
Tak pomieszanych namiętności krzyków,
Jak były tego psa żyda wołania:
„O moja córka! o moje dukaty!
Z chrześcijaninem uciekła! ma córka!
Me chrześcijańskie dukaty! ma córka!
Sprawiedliwości! o moje dukaty!
Worek z pieczęcią, dwa worki dukatów,
Samych dublonów! przez córkę skradzione!
Przytem klejnoty, dwa drogie kamienie,
Drogie kamienie! przez córkę skradzione!
Sprawiedliwości! znajdź mi córkę moją,
A z nią dukaty me, klejnoty moje!“
Salarino.  Toż dzieci za nim biegają i krzyczą:
„Moje klejnoty, ma córka, dukaty!“
Solanio.  Niechże Antonio terminu nie chybi,
Bo za to wszystko drogo mu zapłaci.
Salarino.  Słuszna uwaga. Rozmawiałem wczora
Z francuzkim kupcem, który mi powiedział,
Że na rękawie morskim, co rozdziela
Francyą od Anglii, niedawno zatonął
Wenecki okręt z bogatym ładunkiem.
Słysząc to, w duszy do nieba westchnąłem:
Byle Antonio statku nie był panem!
Solanio.  Powinienbyś mu nowinę tę zanieść,
Ostrożnie tylko, by go zbyt nie zmartwić.
Salarino.  Duszy piękniejszej nie nosi ta ziemia.
Widziałem, kiedy żegnał się z Bassaniem.
Bassanio mówił, że o ile zdoła
Powrót przyśpieszy; ale on mu na to:
„Nie naglij tylko interesów dla mnie,
Czekaj cierpliwie, aż czas twój dojrzeje.

Co się zaś tycze układów mych z żydem,
Niech myśl ta twojej nie chmurzy miłości.
Baw się i całą twoją obróć baczność
Ku twym zalotom, miłosnym oznakom,
Które ci w Belmont jedynie przystoją.“
Gdy mówił, łzy mu błyszczały w źrenicach;
Podał mu rękę z odwróconą twarzą,
A z głębokiego uczucia wyrazem
Ścisnął mu dłonie — i tak się rozstali.
Solanio.  Dla niego tylko życie zda się kochać.
Idźmy do niego, szukajmy rozrywek,
Któreby mogły wygnać czarne myśli
Z jego umysłu.
Salarino.  Nie traćmy więc czasu. (Odchodzą).


SCENA IX.
Belmont. — Sala w domu Porcyi.
(Neryssa i Służący).

Neryssa.  O, śpiesz się, śpiesz się! rozsuń te firanki,
Bo już wykonał książę aragoński
Swoją przysięgę i wybierać dąży.

(Przy odgłosie trąb wchodzą: Porcya, Książę aragoński i ich dwory).

Porcya.  Szlachetny książę, oto są szkatułki.
Jeśli tę, w której portret mój, wybierzesz,
Ksiądz na nas czeka u ślubnych ołtarzy;
Lecz jeśli zbłądzisz, to pałac ten, książę,
Musisz bez zwłoki na zawsze opuścić.
Ks. Arag.  Do trzech przysięgą związałem się rzeczy:
Naprzód, nikomu nigdy nie wyjawić,
Którą szkatułkę wybrałem; powtóre,
Jeśli się w moim w wyborze omylę,
Nie szukać innej dziewicy za żonę;
Nakoniec, jeśli zawiodą mnie losy,
Natychmiast dom ten opuścić na zawsze.
Porcya.  Na te warunki każdy przysiądz musi,
Co mnie, niegodną, za żonę chce dostać.

Ks. Arag.  Teraz, fortuno, wspieraj me nadzieje!
Widzę tu złoto, srebro, podły ołów.
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Przody jaśniejszy blask musisz rozniecać,
Zanim dla ciebie wszystko na szwank stawię.
Zobaczmy teraz, co powiada złoto:
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
Wielu; lecz może napis ten przez wielu
Rozumie tłumy głupiego motłochu,
Który z pozorów o wyborze sądzi,
Nie widzi, tylko, co mu w oczy bije,
W głąb nie przenika, ale jak jaskółka
Na zewnątrz muru gniazdo swe buduje,
Na wielkiej drodze przygody i burzy.
Nie ja wybiorę, czego wielu pragnie,
Bo nie chcę, razem z barbarzyńską tłuszczą,
Z pospolitymi umysły iść w parze.
Do ciebie teraz srebrny idę skarbie;
Powiedz mi jeszcze raz, jaki twój napis.
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Głębokie słowo! Bo i któżby gonił
Za uśmiechami zwodniczej fortuny,
Gdyby znaczony nie był zasług piętnem?
Niech nikt godności znamion nie przybiera,
Jeśli zasługa prawa mu nie daje.
O, gdyby ziemie, stopnie i urzędy
Nie były ręką przedajną dzielone!
Gdyby honory płaciła zasługa!
Iluż, co stoi z odsłonionem czołem,
Wdziałoby czapki! iluż, co rozkazy
Dzisiaj wydaje, słuchaćby musiało!
Ileż podłego znalazłbym metalu
W czystego niegdyś honoru nasionach!
A ile znowu wyrwałbym honoru
I z plew i z gruzów zawistnego czasu!
Lecz do wyboru! Szkatułka ta mówi:
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Co zasłużyłem, biorę; daj mi klucze,

Niech się natychmiast rozstrzygną me losy.
Porcya.  Wybór twój niewart tak długiej rozwagi.
Ks. Arag.  Co widzę? Szpetny idyoty portret,
Z obłędnem okiem, papier trzyma w ręku.
Jakżeś do pięknej niepodobny Porcyi,
Do mej nadziei i do zasług moich!
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Tylkoż na głupca głowę zasłużyłem?
Toż me zasługi? toż moja wygrana?
Porcya.  Błądzić i sądzić, książę, są dwie role
Różnej natury.
Ks. Arag.  Co powiada karta?
(Czyta): Jak metal, co jest bez skazy,
Tak być musi siedem razy
Hartowany sąd człowieczy,
Aby dobrze wybrać wszędzie;
Ten, co bierze cień za rzeczy,
Dola jego cieniem będzie.
Znasz ty głupstwo posrebrzone?
Takiem głupstwem było twoje:
Jakąkolwiek pojmiesz żonę,
Będziesz nosił głowę moję.
A więc opuść te podwoje.
Gdybym w tym domu pragnął zostać dłużej,
Dawnej głupocie przydam tylko nową;
Wjechałem tutaj z jedną głupią głową,
Ale ze dwiema powrócę z podróży.
Dotrzymam wiernie danego ci słowa,
W milczeniu cierpiąc. Porcyo, bywaj zdrowa!

(Wychodzi).

Porcya.  Spaliła świeca skrzydełka motyle.
Przemądre głupcy! którym dały nieba
Dowcipu w głowach tylko właśnie tyle,
Ile do zguby własnej im potrzeba.
Neryssa.  Raz jeszcze stare przysłowie sprawdzone:
Stryczek i żona z góry przeznaczone.

(Wchodzi Służący).

Służący.  Gdzie nasza pani?

Porcya.  Co masz za nowiny?
Służący.  Przed bramą zamku tej chwili zsiadł z konia
Młody Wenetczyk, który zapowiada
Swojego pana niebawne przybycie,
Przynosi razem piękne pozdrowienie,
To jest, prócz grzecznych i słów i zaleceń,
Bogate dary. Dotąd nie widziałem
Równie pięknego posłańca miłości.
Nigdy dzień słodszy w kwietniu nie zabłysnął,
Zapowiadając blizkie drogie lato,
Jak ten przed panem swoim młody biegun.
Porcya.  O, dosyć na tem, bo lękam się bardzo,
Abyś nie dodał, że krewnym jest twoim,
Gdy tak marnujesz dowcip twój świąteczny.
Śpieszmy, Nerysso; posłaniec tak grzeczny
Wart, żeby jego przyjąć powitanie.
Neryssa.  Niech to Bassanio będzie, daj o Panie! (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Ulica w Wenecyi.
(Solanio i Salarino).

Solanio.  Co nowego na Rialto?
Salarino.  Utrzymuje się dotąd pogłoska, że bogato ładowny okręt Antonia rozbił się na kanale, w miejscu zwanem, zdaje mi się, Goodwins. Niebezpieczna to i fatalna mielizna, w której kadłuby wielu wysmukłych okrętów leżą pogrzebane, jeśli kumoszka wieść nie kłamie.
Solanio.  Chciałbym, żeby tą razą kłamała jak wdowa, która chce wmówić w sąsiadki, że płacze po śmierci trzeciego męża. Prawda jednak, żeby mówić bez ogródek, a nie mijać się z prostym gościńcem szczerości, prawda. że dobry Antonio, uczciwy Antonio — o, gdybym znalazł przymiotnik godny nazwisku jego towarzyszyć! —
Salarino.  Skończ proszę.
Solanio.  Ha, nie wiesz o co pytasz; ale skończę — stracił okręt.
Salarino.  Gdyby się na tem straty jego skończyły!
Solanio.  Amen! wołam co prędzej, żeby dyabeł nie zaszedł drogi modlitwie, bo widzę, że się zbliża w postaci żyda. (Wchodzi Szajlok). Dzień dobry, Szajloku. Go za nowiny między kupcami?
Szajlok.  Wyście wiedzieli — nikt lepiej, oh! nikt od was lepiej — wyście wiedzieli o ucieczce mojej córki.
Salarino.  Bez wątpienia. Ja przynajmniej znałem krawca, który jej uszył skrzydła do lotu.
Solanio.  A Szajlok wiedział także ze swojej strony, że ptaszek porósł już w pierze; a w naturze podlotek, że odlatują z gniazda.
Szajlok.  Potępiona za to!
Salarino.  Bez wątpienia, jeśli dyabeł jest jej sędzią.
Szajlok.  Ciało moje i krew moja zbuntowane!
Solanio.  Wstydź się! stare ścierwo buntuje się jeszcze w twoim wieku?
Szajlok.  Mówię o córce, która jest ciałem i krwią moją.
Salarino.  Większa jest różnica między twojem a jej ciałem, niż między hebanem a słoniową kością; większa między krwią waszą niż między czerwonem a reńskiem winem. Ale powiedz, czy słyszałeś o jakich statkach Antonia na morzu?
Szajlok.  I tu znowu zły interes. Bankrut, marnotrawnik, który ledwo śmie głowę na Rialto pokazać; żebrak, który zwykle tak wymuskany na plac przychodził. Niech baczy na swój oblig; zwykle mnie lichwiarzem nazywał; — niech baczy na swój oblig; zwykle pieniądze przez chrześcijańską miłość rozpożyczał; — niech baczy na swój oblig!
Salarino.  Pewny jestem, że jeśli się nie uiści, nie weźmiesz przecie jego mięsa; i na cóżby ci się przydało?
Szajlok.  Na rybią ponętę. Jeźli nie nasyci nikogo, to nasyci moją zemstę. Zniesławił mnie; przeszkodził pół miliona zarobić; śmiał się ze strat moich, szydził z moich zysków, gardził moim narodem, moje spekulacye krzyżował, ziębił moich przyjaciół, moich nieprzyjaciół zagrzewał; a dla jakich powodów? bo jestem żydem. Alboż żyd nie ma oczu? alboż żyd nie ma rąk, członków, organów, zmysłów, uczuć i namiętności? alboż się nie żywi tym samym pokarmem, ran nie odbiera od tej samej broni, nie ulega tym samym chorobom, nie leczy się temi samemi lekarstwami, nie grzeje się i nie oziębia tem samem latem i tą samą zimą co chrześcijanin? Gdy nas ukłujesz, czy nam krew nie ciecze? czy nie śmiejemy się, kiedy nas łechcesz? kiedy nam truciznę zadasz, czy nie umieramy? a gdy nas pokrzywdzisz, nie mamyż pomsty szukać? Podobni wam we wszystkiem i w tem będziemy podobni. Pokrzywdzony przez żyda chrześcijanin czem swoją pokorę objawia? zemstą. Żyd przez chrześcijanina pokrzywdzony, wierny chrześcijańskiemu przykładowi, czem swojej cierpliwości dowiedzie? zemstą. Złość, której mnie uczycie, do was zastosuję, a źleby było, gdybym nie ulepszył nauki.

(Wchodzi Służący).

Służący.  Pan mój, Antonio, czeka na was u siebie i pragnie z wami mówić.
Salarino.  Właśnie szukaliśmy go wszędzie. (Wchodzi Tubal).
Solanio.  Otóż i drugi z pokolenia; trzeciego im nie dobierzesz, chyba sam dyabeł stanie się żydem.

(Salarino i Solanio wychodzą).

Szajlok.  I cóż, Tubalu? Jakie nowiny z Genui mi przynosisz? Czy znalazłeś moją córkę?
Tubal.  Słyszałem o niej często, lecz nie mogłem jej znaleźć.
Szajlok.  Ach, ach, ach! przepadł dyament, który mnie w Frankfurcie dwa tysiące dukatów kosztował! Teraz dopiero spadło przekleństwo na nasz naród; nie czułem go dotąd. Jeden dyament dwa tysiące dukatów! a prócz tego inne drogie, drogie klejnoty! Chciałbym córkę trupem u nóg mych widzieć, a klejnoty w jej uszach; chciałbym, żeby w trumnie u nóg mych leżała, a klejnoty były w trumnie! Żadnej o nich wiadomości! jak to? a ja tu, nie wiem już jak wiele, na szukanie ich wydałem! Strata goni za stratą! Złodziej uniósł tyle, a tyle na znalezienie złodzieja! a żadnego zadosyćuczynienia, żadnej zemsty! Niema nieszczęścia tylko na moich barkach, niema westchnień, tylko w moich piersiach, niema łez, tylko w moich oczach!
Tubal.  O nie, i na innych spadają nieszczęścia. Antonio, jak słyszałem w Genui —
Szajlok.  Co? co? nieszczęście? nieszczęście?
Tubal.  Stracił bogaty okręt wracający z Trypolis.
Szajlok.  Dzięki Bogu! dzięki Bogu! Ale czy to tylko prawda? czy prawda?
Tubal.  Rozmawiałem z majtkami, którzy uratowali się z rozbicia.
Szajlok.  Dziękuję ci, uczciwy Tubalu. Dobre nowiny, dobre nowiny! ha! ha! gdzie? w Genui?
Tubal.  Córka twoja przetrwoniła w Genui, jak słyszałem, w jednej nocy, ośmdziesiąt dukatów.
Szajlok.  Utopiłeś mi sztylet w sercu. Nie zobaczę się już nigdy z mojem złotem! Ośmdziesiąt dukatów naraz! ośmdziesiąt dukatów!
Tubal.  Przybyłem do Wenecyi w towarzystwie kilku wierzycieli Antonia; wszyscy zapewniają, że musi zbankrutować.
Szajlok.  Co za radość! Będę go dręczył, będę go męczył. Co za radość!
Tubal.  Jeden z nich pokazywał mi pierścień, który dostał od twojej córki za małpę.
Szajlok.  Ha, żeby ją! — Męczysz mnie, Tubalu. To był mój turkus; dostałem go od Lii, kiedym był jeszcze kawalerem. Za całą puszczę małp byłbym go nie dał.
Tubal.  Ale Antonio niezawodnie zrujnowany.
Szajlok.  Prawda, wielka prawda! Idź, Tubalu, najmij mi woźnego, zamów go na dwa tygodnie przed terminem. Wydrę mu serce, jeśli się nie uiści. Bylem się jego pozbył z Wenecyi, będę mógł jakie zechcę kontrakty zawierać. Idź, Tubalu. Znajdziesz mnie w bóżnicy idź, dobry Tubalu; w bóżnicy, Tubalu. (Wychodzą).

SCENA II.
Belmont. — Sala w domu Porcyi.
(Bassanio, Porcya, Gracyano, Neryssa, Dwór. — Widać odkryte szkatułki).

Porcya.  Wstrzymaj się, proszę, dzień lub dwa dni jeszcze;
Bo jeśli w nagłym zmylisz się wyborze,
Utracam miłe twoje towarzystwo.
Coś mi tu szepce, (ale to nie miłość)
Żebym cię stracić nie chciała; wiesz dobrze
Podobnej rady nie daje nienawiść.
Bojąc się, żebyś źle mnie nie zrozumiał,
(Choć dziewic myśli dziewic są językiem)
Chciałabym parę wstrzymać cię miesięcy,
Nim pójdziesz ręki mej szukać w wyborze.
Wprawdziebym mogła wskazać ci szkatułkę,
Ale byłoby to krzywoprzysięgać,
A nie chcę winną być krzywoprzysięstwa.
Więc możesz w twoim pobłądzić wyborze,
A wtedy, wtedy wolałabym zgrzeszyć
I krzywoprzysiądz. Przeklęte twe oczy
Swoim mnie czarem rozcięły na dwoje;
Część jedna twoją i druga jest twoją,
Chcę mówić, moją; lecz moje jest twoje,
Więc wszystko twoje. O, czasy okrutne,
Co właściciela od praw jego dzielą,
I chociaż twojej bronią zostać twoją!
Jeśli tak będzie, niech do piekła za to,
Nie ja, lecz moja zapadnie fortuna!
Tak długo mówię, tylko by czas zwlekać,
Wybór twój wstrzymać.
Bassanio.  Pozwól mi wybierać,
Bo teraz żyję, jakby na męczarniach.
Porcya.  Jak na męczarniach? Więc wyznaj, Bassanio,

Jaka się zdrada z twą miłością miesza.
Bassanio.  Ach! tylko szpetna zdrada wątpliwości,
Czy zdołam posiąść, co kocham tak wiernie;
Bo równie łatwo śnieg z ogniem sprzyjaźnić,
Jak miłość moją zjednoczyć ze zdradą.
Porcya.  Ty może mówisz, jak człek na męczarniach,
W boleściach mówić, co kto chce, gotowy.
Bassanio.  Zaręcz mi życie, a wyznam ci prawdę.
Porcya.  Więc żyj a wyznaj.
Bassanio.  Raczej żyj a kochaj,
Jest całą treścią mojego wyznania.
Drogie męczarnie, kiedy kat mój własny
Sam mi zbawienia podsuwa odpowiedź!
Lecz pozwól moim rozstrzygnąć się losom.
Porcya.  Zamknięta jestem w jednej z tych szkatułek;
Jeśli mnie kochasz, odkryjesz mnie łatwo.
A teraz, wszyscy na bok się usuńcie.
Niech wyborowi pieśni towarzyszą;
Jeśli pobłądzi, niech jak łabędź kona,
Mdleje wśród pieśni. Żeby porównanie
Było zupełne, łzy me strugą będą
I mokrym grobem jego; jeśli wygra,
Pieśń wtedy będzie jako trąb odgłosy,
Kiedy poddani, w dzień koronowania,
Swego nowego witają monarchę;
Jak słodkie tony, które w dniu poranku
Z rozkosznych marzeń budzą oblubieńca,
I do ołtarza wołają. — Już idzie,
Z równą powagą, lecz większą miłością,
Niż młody Alcyd, gdy płaczącą Troję
Od dziewiczego wyzwolił haraczu,
Który potworze morskiej opłacała.
Jam jest ofiarą; to dardańskie córki,
Co trwogą blade, przyszły widzieć koniec
Strasznej rozprawy. Śmiało, Herkulesie!
Żyj, a ja żyję. Na bój patrząc srogi,
Więcej się lękam, niż szermierz mój drogi.

(Bassanio rozważa w milczeniu napisy szkatułek. — Muzyka.

Pieśń.  Powiedz, gdzie się miłość rodzi?
Czy w głowie, czy w sercu wschodzi?
Co ją żywi, co ją płodzi?
Powiedz! Powiedz!
W jasnych oczach urodzona,
Blaskiem oczu wykarmiona,
A w kolebce swojej kona.
Więc miłości dzwońmy zgon;
Ja zaczynam: don, dyn, don!
Wszyscy.  Don, dyn, don!
Bassanio.  Boć blask pozorny może nicość słonić.
Świat ciągle zwodzi ozdobna powłoka.
Bo w sądach naszych gdzież jest tak zła sprawa,
Któraby słodkiem okraszona słówkiem,
Wad swych nie skryła? a jestże w religii
Herezya taka, co nie ma kapłana
Z poważną miną, zawsze gotowego
Pobłogosławić i tekstem ją stwierdzić,
Pięknem ubraniem słonić jej ohydę?
Niema występku, któryby zarazem
Na zewnątrz cnoty jakiej nie miał piętna.
Iluż to tchórzów, których pierś zwodnicza
Jest wałem z piasku; choć na twarzy noszą
Brodę Alcyda lub gniewnego Marsa,
To serce mają tak białe jak mleko?
Tylko narosty odwagi przybrali,
Aby świat trwożyć. Przyjrzyj się piękności,
A znajdziesz, że jest na wagę kupiona,
Że towar cuda z kobietami robi,
Że te się właśnie najlżejsze wydają,
Które najwięcej nabrały towaru.
Te złote, jak wąż wijące się sploty,
Z któremi wiatry rozkosznie igrają,
Blaskiem zwiedzone, wprzódy należały
Do czaszki, która dawno w grobie leży.
Tak więc strój tylko zwodniczym jest brzegiem
Zdradnego morza, lub szarfą uroczą,
Indyjską piękność przed okiem słoniącą,

Pozorną prawdą, przez którą czas chytry
I mędrców zwodzi. Więc błyszczące złoto,
Mijam cię, twardy Midasa pokarmie,
I ciebie, blady, zwykły pośredniku
Ludzkich układów. Ty, biedny ołowiu,
Co raczej grozisz, niźli obiecujesz,
Ja nad wymowę cenię twoją bladość,
Ciebie wybieram, daj mi złotą radość!
Porcya.  Jak wszystkie inne uczucia topnieją!
Rozpacz, co już się żegnała z nadzieją,
Trwoga i zazdrość z źrenicą zieloną!
Hamuj, miłości, radość twą szaloną!
Sącz po kropelce rozkosz do mej duszy,
Albo jej zbytek wątłe ciało skruszy!
Lękam się zbytku.
Bassanio  (otwierając ołowianą szkatułkę). O Boże! co widzę?
Porcyi oblicze! I jakiż pół-bożek
Na ziemię zstąpił? Czy oko jej mruga?
Lub czyli tylko w oczu moich stoku
Ruszać się zdaje? Usta jej rozdziela
Cukrowy oddech; tak słodka przegroda
Tak słodkich dzielić powinna przyjaciół.
Włosy jej malarz jak pająk powikłał,
Złote ich sploty przemienił w tkaninę,
Co ludzkie serca niezawodniej chwyta,
Niż sieć pajęcza muchy i komary.
Jej oczy! Jakże oddać mógł te oczy?
Kiedy z nich jedno, wiernie przedstawione,
Dość miało siły ukraść jego oba,
I w środku pracy zatrzymać malarza?
Lecz jak pochwały me niżej są wdzięków
Tego tu cienia, tak daleko znowu
Ten cień jest niżej wdzięków swego wzoru.
Lecz pismo jakiż los mi zapowiada?
(Czyta) Ty, coś nie sądził z pozoru,
Wniosłeś szczęście do wyboru.
Skarbem takim zbogacony,
Czego szukać ci potrzeba?

Jeśliś rad jest z takiej żony,
Z takich błogosławieństw nieba,
Na jej licach koralowych
Wyciśń pieczęć swych praw nowych.
Jak słodki rozkaz! posłuszeństwo skore (całuje ją).
Na rozkaz, pani, i daję i biorę.
Jak na igrzyskach, kiedy szermierz młody
Czuje w zapasach, że jest wart nagrody,
Gdy grzmot oklasków wstrząsł teatru ściany,
Niepewne oko toczy jak pijany,
Niby się się pyta: „mnież to powitanie?“
W równym, o piękna, wątpliwości stanie,
Ufności nie mam w mojem szczęściu nowem,
Póki ty, droga, nie stwierdzisz je słowem.
Porcya.  Bassanio, widzisz mnie teraz przed sobą,
Taką jak jestem. Choć dla siebie samej
O nicbym więcej nie prosiła nieba,
Dla ciebie jednak pragnęłabym stać się
Stokroć piękniejszą, tysiąckroć bogatszą;
Żeby w twych oczach większą zyskać cenę,
Chciałabym wszelki prześcignąć rachunek
W cnotach, piękności, skarbach, przyjaciołach.
Ale, ach! cała wartości mej suma
Wynosi — zero. Bo i cóż ją składa?
Dziewczyna prosta i bez doświadczenia,
Szczęśliwa tylko, że młodą jest jeszcze,
Kształcić się zdolną; a stokroć szczęśliwsza,
Że ma zdolności, które kształcić może,
A najszczęśliwsza, że giętki swój umysł
Pod twój, Bassanio, oddaje kierunek,
Byś jej był panem, rządcą jej i królem.
Ja i co moje teraz się przemienia
W ciebie i twoje. Krótka chwila temu,
Tego pałacu, sług tych byłam panią,
Własną królową; lecz teraz, już teraz,
Ten dom, ci słudzy, a nawet ja sama,
Wszystko to twoje, wszystko ci oddaję
Wraz z tym pierścieniem. Jeśli pierścień stracisz,

Albo dasz komu, to będzie mi znakiem,
Że twoja dla mnie miłość przeminęła,
Ze będę mogła skarżyć się na ciebie.
Bassanio.  Słowa twe, pani, niemym mnie zrobiły,
Tylko w mych żyłach krew ci odpowiada.
W mych wszystkich myślach takie zamieszanie,
Jakie się rodzi po wymownym głosie
Drogiego księcia wśród szemrzących tłumów,
Gdy szmer tysiąców pomieszany razem,
Rośnie w ton dziki głośnego wesela,
Wyraźnych uczuć znamię niewyraźne.
Pierścień ten z palca tylko z życiem spadnie;
Mów wtedy śmiało: „Bassanio mój skonał“.
Neryssa.  Pani ma, panie, teraz na nas kolej,
Cośmy na wasze patrzyli wesele;
Więc szczęść wam, Boże! mój panie, ma pani.
Gracyano.  Dobry Bassanio, i ty, dobra pani,
Niech wszystkie wasze spełnią się życzenia,
Bo i wy moich spełnienia pragniecie.
Gdy czas nadejdzie, w którym zamierzacie
Ślubować sobie wiarę, pozwolicie,
Że i ja z żoną stanę przed ołtarzem.
Bassanio.  I owszem, jeśli żonę tę znalazłeś.
Gracyano.  Dzęki ci, panie; tobie ją winienem.
Źrenice moje tak jak twoje bystre;
Tyś ujrzał panią, ja jej powiernicę;
W jednym spojrzeniu jak ty pokochałem,
Bo jak ty równie zwłoki nienawidzę.
Twój los był w tamtych zamknięty szkatułkach;
Tam moje także były przeznaczenia.
Bo gdy w umizgach poty na mnie biły,
Gdy mi schło w gardle wśród przysiąg miłosnych,
Po długiej walce otrzymałem przecie
Słowo nadziei — jeśli godna wiara —
Że mi odpłaci miłość wzajemnością,
Byleś ty zdołał wygrać pani rękę.
Porcya  (do Neryssy). A ty, co na to?
Neryssa.  Wszystko prawda, pani,

Byle to z twoją zgadzało się wolą.
Bassanio.  A ty, Gracyano, czy chcesz w wierze dotrwać?
Gracyano.  Chcę, na mój honor.
Bassanio.  Ślub wasz, Gracyano,
Niemało blasku i naszemu przyda.

Gracyano.  Załóżmy się z nimi, kto będzie miał pierwszego chłopca, o tysiąc dukatów.

Lecz któż to? Ze swą niewierną Lorenco,
A z nimi stary przyjaciel Solanio.

(Wchodzą: Lorenco, Jessyka i Solanio).

Bassanio.  Witaj, Lorenco! witaj mi, Solanio!
Jeśli mi młode szczęście prawo daje
Witać was tutaj. Przebacz, droga Porcyo,
Jeśli tak witam dwóch moich spółziomków,
Starych przyjaciół.
Porcya.  I ja, razem z tobą,
Przyjaciół twoich szczerem witam sercem.
Lorenco.  Dzięki ci, pani. Co do mnie, Bassanio,
Nie miałem myśli odwiedzić cię tutaj,
Ale gdym spotkał Solania wśród drogi,
Nie mogłem jego oprzeć się życzeniom.
Solanio.  Prawda, a miałem do tego natręctwa
Ważne powody. Dobry nasz Antonio
Twej się poleca pamięci. (Oddaje mu list).
Bassanio.  Solanio,
Nim list otworzę, zaspokój mnie wprzódy,
Mów mi o zdrowiu mego przyjaciela.
Solanio.  Jeśli jest chory, to chyba na duszy.
Chyba na duszy, jeżeli jest zdrowy.
List powie resztę.
Gracyano.  Proszę cię, Nerysso,
Idź i powitaj tę obcą kobietę.
Daj dłoń, Solanio. I cóż tam w Wenecyi?
Co tam porabia królewski nasz kupiec?
Wiem, że go nasza ucieszy pomyślność:
Jak nowy Jazon zyskaliśmy runo.
Solanio.  Bodaj to było runo, które stracił!
Porcya.  Papier ten musi niezwykłej być treści:

Wszystek rumieniec z jego liców kradnie.
Czy przyjaciela śmierć? bo cóż innego,
Tak nagle może twarz całą przemienić
Silnego męża? Coraz, coraz gorzej!
Pozwól, Bassanio, jestem twą połową,
Mam przeto prawo do jednej połowy
Utrapień twoich.
Bassanio.  Słodka moja Porcyo,
Ach, to są słowa najczarniejszej treści,
Co kiedykolwiek papier pokalały!
Kiedym ci pierwszy raz miłość mą wyznał,
Nie kryłem prawdy, że całym mym skarbem
Była w mych żyłach moja krew szlachecka.
Mówiłem szczerze. Jednak, droga moja,
Ujrzysz, że nawet ceniąc się tak nizko,
Jeszcze zbyt wiele samochwalstwa miałem.
Mówiąc, ze mienie moje było niczem,
Winienem dodać: było mniej, niż niczem,
Bo zaciągnąłem dług u przyjaciela,
Który, by mojej dogodzić potrzebie,
Z śmiertelnym wrogiem wejść musiał w układy.
Ten list, jak mego przyjaciela ciało,
Każde w nim słowo jest otwartą raną,
Z której krew ciecze! — Lecz powiedz, Solanio,
Czy wszystkie statki, czy wszystkie przepadły?
Z Anglii, Trypolis, Meksyku, Lizbony,
Indyi, Algieru? Czy żaden nie uszedł
Morderczych dotknień skał przykrytych wodą?
Solanio.  Żaden, Bassanio. Zdaje się, prócz tego,
Że gdyby nawet i miał dziś pieniądze,
Żydby ich przyjąć nie chciał. Nigdym jeszcze
Nie widział wilka pod człeka postacią,
Coby łakomszy był na krew bliźniego.
We dnie i w nocy uprzykrza się doży,
Oskarża prawa rzeczypospolitej,
Jeśli odmówią mu sprawiedliwości.
Dwudziestu kupców, doża i najpierwsi
Senatorowie próżno go błagali,

Zawsze i zawsze on powtarza swoje:
Prawo i kontrakt i złamane słowo.
Jessyka.  Pamiętam, kiedy jeszcze byłam w domu,
Jak przed Tubalem i Chusem przysięgał,
Że woli mięsa jego drobną cząstkę,
Niźli dwadzieścia razy wartość sumy,
Którą mu winien; wiem zbyt dobrze tylko,
Że jeśli prawo zapory nie stawi,
Twardy los będzie biednego Antonia.
Porcya.  Twójże przyjaciel w takich jest kłopotach?
Bassanio.  O, mój najlepszy, najdroższy przyjaciel,
Szlachetne serce, dusza nieznużona
W czynieniu dobrze! jak Włochy szerokie,
Mąż nie oddycha, któregoby czyny
Wskrzeszały lepiej stary rzymski honor.
Porcya.  Jak wielką sumę zaciągnął u żyda?
Bassanio.  Trzy mu tysiące winien jest dukatów,
A winien za mnie.
Porcya.  Jakto? i nic więcej?
Więc sześć mu zapłać, byle oblig zniszczyć;
Lub podwój, potrój sumę, jeśli trzeba,
Wprzód, nim przyjaciel tak dobry, tak rzadki,
Włos jeden straci dla mego Bassania.
Naprzód, w kościele daj mi żony imię,
Do przyjaciela potem, do Wenecyi!
Bo nie położysz głowy przy twej żonie,
Póki w twej duszy niepokój ten gości.
Będziesz miał złota dosyć, jeśli trzeba,
Aby dwadzieścia razy dług ten spłacić.
Zapłać, a potem wracaj z przyjacielem.
Ja tu z Neryssą, jakby dwie dziewice,
Jakby dwie wdowy czekać was będziemy.
Spieszmy! bo musisz w dzień ślubu mnie rzucić;
Pozdrów przyjaciół, a przestań się smucić;
Drogi mi będziesz, boś drogo kupiony.
Ale odczytaj mi list przyjaciela.

Bassanio  (czyta). Kochany Bassanio, wszystkie moje okręty przepadły; moi wierzyciele co dzień niemiłosierniejsi, moje położenie co dzień gorsze. Termin wypłaty żydowi już przeminął; a że dopełniając następnych warunków żyć nie mogę, wszystkie rachunki między nami będą pokwitowane, byłem cię ujrzał raz jeszcze przed śmiercią. Mimo tego jednak, słuchaj własnego tylko natchnienia; jeśli cię przyjaźń nie będzie naglić do powrotu, niech cię mój list nie nagli.

Porcya.  Mój drogi, odłóż wszystkie interesa
A spiesz się!
Bassanio.  Droga, żegnam się więc z tobą;
Spieszę do miasta, do mych przyjacieli;
Nie będzie winą snu ani pościeli,
Jeśli choć jedną powrót spóźnię dobą. (Wychodzą).


SCENA III.
Ulica w Wenecyi.
(Szajlok, Salarino, Antonio i Stroi wiezienia).

Szajlok.  Stróżu, bądź baczny. Nie mów o litości.
Głupi kto pieniądz gratis rozpożycza.
Stróżu, bądź baczny.
Antonio.  Słuchaj mnie, Szajloku —
Szajlok.  Chcę mieć mój oblig, muszę mieć mój oblig,
Przysiągłem na to — próżna gadanina.
Psem mnie nazwałeś, przód nim miałeś powód;
Gdy więc psem jestem, strzeż się moich zębów.
Doża wymierzyć musi sprawiedliwość.
Dziwię się, stróżu, że tak lekkomyślnie,
Na więźnia prośbę po mieście z nim chodzisz.
Antonio.  Proszę cię, słuchaj mnie, dobry Szajloku —
Szajlok.  Muszę mieć oblig, a nie chcę cię słuchać.
Muszę mieć oblig — nie mów do mnie więcej.
Nie chcę być miękkim, zapłakanym głupcem,
Potrząsać głową, wzdychać i ustąpić
Mych chrześcijańskich nieprzyjaciół prośbom.
Próżne gadanie — muszę mieć mój oblig! (Wychodzi).
Salarino.  Żyd ten przeklęty, ach, to pies najtwardszy,
Co kiedykolwiek żył pomiędzy ludźmi!

Antonio.  Dość tego; próśb tych daremnych już dosyć!
Śmierci mej pragnie: wiem dobrze dlaczego:
Nieraz ja z szponów jego wyzwoliłem
Biednych, co na czas zgłosili się do mnie;
Stąd ta nienawiść.
Salarino.  Doża nie zezwoli
Na wykonanie takiego obligu.
Antonio.  Doża hamować biegu praw nie może,
By cudzoziemcom nie dać w podejrzenie
Sprawiedliwości naszych trybunałów,
Pomny, że miasta naszego bogactwo
Spoczywa całe na ufności kupców.
Straty i troski tak mnie wycieńczyły,
Że mi zaledwo funt mięsa zostanie
Na wierzyciela mojego dług krwawy.
Stróżu, wracajmy. Bylebym przed śmiercią
Bassania ujrzał, o resztę nie stoję. (Wychodzą).


SCENA IV.
Belmont. — Pokój w domu Porcyi.
(Porcya, Neryssa, Lorenco, Jessyka i Baltazar).

Lorenco.  Pani, choć mówiąc skromność twą obrażę,
Wyznam, że w myślach szczytne masz pojęcie
Boskiej przyjaźni, czego dziś dowodzisz,
Tak stale znosząc męża twego odjazd.
A gdybyś jeszcze wiedziała, o pani,
Ile szlachetnej pomagasz osobie,
Ile do męża twego przywiązanej,
Wiem, żebyś w sercu więcej czuła dumy,
Więcej niż dobroć pospolita wzbudza.
Porcya.  Nie żałowałam nigdy dobrych czynów,
I dziś nie będę. W towarzyszach bowiem,
Którzy pospołu dnie żywota pędzą,
Których myśl jedno jarzmo uczuć sprzęga,
Musi być równa miara i stosunek
Ducha, zwyczajów, chęci i skłonności;
To mi więc każe sądzić, że Antonio,

Jako serdeczny przyjaciel Bassania,
Musi być jemu podobny; w tym razie
Jakże niewielkim, jak ubogim kosztem
Duszę pokrewną mojej wykupiłam
Od piekielnego okrucieństwa żyda.
Ale to wszystko zbyt tchnie samochwalstwem,
Więc przejdźmy raczej do innej rozmowy.
Słuchaj mnie teraz; Lorenco, w twem ręku
Zostawiam cały zarząd mego domu
Aż do powrotu Bassania. Co do mnie,
Tajną przysięgą niebu ślubowałam,
Ze na modlitwach i na rozmyślaniu,
Z Neryssą, jedną tylko towarzyszką,
Czas będę pędzić do powrotu męża.
Jest cichy klasztor, odległy dwie mile,
Tam się zamkniemy. Nie odmawiaj, proszę,
Usługi, którą przyjaźń i konieczność
Wkładają na cię.
Lorenco.  Pani, calem sercem;
Słusznych rozkazów zawszem słuchać gotów.
Porcya.  Mój dwór o mojej uprzedzony woli,
Będzie poważał ciebie i Jessykę
Jak mnie i męża mojego Bassania.
Więc bądźcie zdrowi aż do zobaczenia!
Lorenco.  Szczęśliwe myśli niech ci towarzyszą!
Jessyka.  Niech radość spłynie na serce twe, pani!
Porcya.  Dobre życzenia życzeniem odpłacam;
Bądźcie szczęśliwi! Jessyko, bądź zdrowa!

(Lorenco i Jessyka, wychodzą).

Słuchaj, Baltazar: zawsześ był mi wierny,
Bądź nim i teraz. Weź list ten i zaraz,
O ile tylko siły twoje starczą,
Śpiesz się do Padwy, tam, oddaj go w ręce
Mego krewnego, doktora Bellaryo,
A ubiór, który da ci i papiery,
Z równym pośpiechem przynieś do przewozu
Na wielkim trakcie weneckim; śpiesz tylko,
A wracaj; ja tam przed tobą już będę.

Baltazar.  Bądź pewna, pani, że nie stracę czasu (wychodzi).
Porcya.  Śpieszmy, Nerysso. Mam na myśli dzieło,
O którem pewno nie śniłaś; małżonków
Ujrzymy prędzej, niż się spodziewają.
Neryssa.  A oni będąż nas widzieć?
Porcya.  Zapewne,
Lecz tak przebrane, iż będą mniemali,
Ze mamy wszystko, na czem nam dziś zbywa.
O zakład, że gdy wdziejemy przebranie,
Ja będę chłopcem piękniejszym od ciebie,
Z dzielniejszą gracyą nosić będę sztylet,
Piskliwym głosem wyrostka rozmawiać,
Wąziuchne kroki na chód zmieniać męski,
Prawić o bójkach jak młodzik chełpliwy,
Kłamać jak wielkie kochały mnie damy,
Jak je w grób moja wpychała oziębłość;
„Nie moja wina“, dołożę ze skruchą,
„Byłoby lepiej, gdybym ich nie zabił“.
Dodam dwadzieścia innych kłamstw wierutnych.
Tak, że słuchacze zdziwieni powiedzą:
„Młokos ten ze szkół wymknął się przed rokiem“.
Mam w głowie mojej tysiąc różnych figlów,
Które im płatać zamierzam.
Neryssa.  Więc w mężczyzn
Zmienić się mamy?
Porcya.  Fe, co za pytanie!
A gdyby jaki słyszał nas rozpustnik?
Lecz idźmy! powóz u bramy nas czeka,
Śród drogi resztę planów ci wyłożę.
Pamiętaj, że nim gwiazdy zaczną świecić,
Dziesięć mil drogi musimy przelecieć. (Wychodzą).


SCENA V.
Belmont. — Ogród.
(Lancelot i Jessyka).

Lancelot.  Bez wątpienia; bo słuchaj, grzechy ojca nawiedzone będą na dzieciach; i dlatego to boję się o ciebie. Byłem zawsze z tobą szczery i w tym więc przedmiocie nie zataję ci prawdy; nie trać przeto serca, bo zdaje mi się, że jesteś potępiona. Jedna tylko pozostaje ci nadzieja ratunku, a i ta nawet jest gatunkiem bękarciej nadziei.
Jessyka.  Cóż to za nadzieja, proszę?
Lancelot.  Co za nadzieja? Możesz się trochę spodziewać, że cię nie twój ojciec spłodził, że nie jesteś córką żyda.
Jessyka.  Byłaby to niezawodnie bękarcia nadzieja; ale wtedy grzechy mojej matki byłyby na mnie nawiedzone.
Lancelot.  To prawda. Widzę, więc, że jesteś potępiona po kądzieli i po mieczu. Kiedy chcę uciekać od Scylli, twojego ojca, wpadam w Charybdę, twoją matkę. Na obu drogach przepadłaś.
Jessyka.  Mój mąż mnie zbawi i on mnie zrobił chrześcijanką.
Lancelot.  I bardzo źle zrobił. I tak już było dosyć chrześcijan, właśnie ilu się mogło wyżywić uczciwie jedni przy drugich. Ta fabrykacya chrześcijan podniesie cenę wieprzowiny. Jeśli wszyscy zostaniemy wieprzojadami, niedługo człowiek za żadne pieniądze kawałka sperki nie dostanie. (Wchodzi Lorenco).
Jessyka.  Powiem to wszystko mojemu mężowi, który właśnie nadchodzi.
Lorenco.  Zacznę być zazdrosnym, Lancelocie, jeśli tak po kątach będziesz z żoną moją rozmawiał.
Jessyka.  Nie masz się czego obawiać, Lorenco! Lancelot jest w otwartej ze mną wojnie. Powiada mi bez ogródki, że niema dla mnie miłosierdzia w niebie, bo jestem córką żyda, a ciebie nazywa złym obywatelem rzeczypospolitej, bo nawracając żydów, podnosisz cenę wieprzowiny.
Lorenco.  Łatwiej mi z tego będzie usprawiedliwić się przed rzecząpospolitą niż tobie z uwiedzenia murzynki, która przez ciebie zaszła w ciążę.
Lancelot.  Słusznie, aby zyskała w objętości, co straciła w uczciwości; a zresztą od czegóż byłaby murzynką, gdyby nie nosiła ciąży?
Lorenco.  Jak każdy błazen igrać może ze słowami! Zdaje mi się, że niedługo milczenie będzie najlepszą zaletą dowcipu, a mowa tylko w papugach będzie miała wartość. Idź teraz i powiedz sługom, żeby się gotowali do obiadu.
Lancelot.  Wszyscy od dawna gotowi, wszyscy mają żołądki.
Lorenco.  Ach, co za koncepcista! Więc powiedz, niech przygotują obiad.
Lancelot.  Już przygotowany, brak tylko zastawy.
Lorenco.  To zastaw.
Lancelot.  Co i u kogo?
Lorenco.  Coraz nieznośniejszy! Czy chcesz od razu pokazać wszystkie skarby twojego dowcipu? Proszę cię, zrozumiej po prostu proste wyrazy. Idź do twoich towarzyszy, niech stół nakryją, zastawią potrawy, bo chcemy zaraz obiadować.
Lancelot.  Stół, panie, będzie zastawiony, potrawy będą nakryte, a co do pańskiego obiadowania, to zależy od humoru i fantazyi (wychodzi).

Lorenco.  Co za gaduła bez myśli i sensu!
Błazen ten w swojej zaszczepił pamięci
Armię konceptów. Znam niemało błaznów,
Na wyższym jak on postawionych szczeblu,
Koncepcikami tak jak on wypchanych,
Co śmiesznem słowem pragną sens zastąpić. —
Słodka Jessyko! powiedz mi otwarcie,
Jak ci się żona Bassania podoba?
Jessyka.  Brak mi słów na to. Słusznie się należy,
Aby cnotliwe Bassanio wiódł życie,
Bo w żonie mając błogosławieństw tyle,
Rozkosze nieba znalazł już na ziemi;
Jeśli na ziemi ceny ich nie pozna,
Nie wart jest, żeby i w niebie je znalazł.
Gdyby dwa bóstwa, o zakład niebieski
Dwie postawiły ziemi tej niewiasty,
A Porcya jedną z nich była, do drugiej
Skarb jeszcze jaki dodaćby musiały:
Świat biedny drugiej Porcyi nie posiada.
Lorenco.  Czem śród żon Porcya, tem ja pośród mężów.

Jessyka.  O, co do tego, pytaj mnie o zdanie.
Lorenco.  Tylko nie teraz, idźmy przód na obiad.
Jessyka.  Słuchaj twych pochwał, póki masz apetyt.
Lorenco.  Nie, nie, zachowaj to aż do obiadu,
Żebym mógł strawić razem z potrawami
Wszystko co powiesz.
Jessyka.  Usłyszysz nowiny. (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Wenecya. — Trybunał.
(Doża, Senatorowie, Antonio, Bassanio, Gracyano, Solanio, Salarino i inni).

Doża.  Gdzie jest Antonio?
Antonio.  Czekam na rozkazy.
Doża.  Z boleścią widzę, że masz odpowiedzieć
Na kamiennego przeciwnika skargi,
W którego nędznem sercu nadaremnie
Szukałbyś kropli ludzkiego uczucia.
Antonio.  Książę, wiem dobrze, ileś zażył trudów,
By żądań jego surowość złagodzić;
Ale gdy w chęciach swoich trwa upornie,
Skoro prawnymi nie mogę środkami
Wyrwać się z szponów jego nienawiści,
Niechaj cierpliwość tarczą moją będzie.
Jestem gotowy spokojnym umysłem
Wytrzymać jego wściekłości męczarnie.
Doża.  Niech żyd się teraz przed trybunał stawi.
Solanio.  Żyd czeka przy drzwiach na sędziów rozkazy.

(Wchodzi Szajlok).

Doża.  Zróbcie mu miejsce. Przybliż się, Szajloku!
To jest i świata i moje mniemanie,
Że choć się srożysz do ostatniej chwili,

W końcu pokażesz większe miłosierdzie,
Niż jest pozorne twoje okrucieństwo;
Że chociaż teraz, wedle słów obligu,
Chcesz z ciała jego funt mięsa wykroić,
Nietylko prawa twojego się zrzeczesz,
Lecz uczuć ludzkich duchem przenikniony
Odstąpisz jednej części kapitału,
Litosnem okiem rzucając na straty,
Które na jego zwaliły się barki,
Pożarły mienie królewskiego kupca,
Zbudziły litość nad jego niedolą
W żelaznych piersiach i kamiennych sercach
Synów Tartaryi, niećwiczonych nigdy
W szlachetnej szkole uczuć delikatnych.
Czekamy na twą litosną odpowiedź.
Szajlok.  Książę, wiadome ci są me zamiary.
Ja na nasz święty szabas poprzysiągłem,
Że mieć to muszę, co mi oblig daje.
Odmowa twoja groźbą razem będzie
I prawom waszym i waszej wolności.
Jeśli mnie spytasz, dlaczego przenoszę
Funt złego ścierwa nad moje pieniądze?
Choć odpowiedzieć nie mam obowiązku,
Lecz cóż, gdy powiem: to me przywidzenie;
Odpowiedź taka nie będzież wam dosyć?
Czyliż, gdy w domu moim szczur plądruje,
Dać mi niewolno, jeśli mam ochotę,
Dziesięć tysięcy dukatów za trutkę?
I ta odpowiedź jeszczeż wam nie dosyć?
Jedni znieść kota widoku nie mogą,
Kwiczącej świni ci nie mogą słuchać,
Inni, gdy kobza zaskrzypi im w uszach,
Daremnie pragną zatrzymać urynę,
Bo antypatyi i sympatyi władza
Po swojej woli myśli ich nastraja.
I ja też powiem w mojej odpowiedzi:
Jak ty nie możesz dobrej dać przyczyny,
Dlaczego jeden znieść nie może kota,

Kwiczącej świni ten nie może słuchać,
A tamten kobzy, by się pomścić nie chciał
Na mimowolnej słabości przyczynie,
Tak ja nie mogę dać wam i dać nie chcę
Innej przyczyny mojego uporu,
Jak zastarzałą moją doń nienawiść.
Odpowiedź moja jestże dostateczna?
Bassanio.  Taka odpowiedź, kamienny człowieku,
Dzikich popędów nie usprawiedliwia.
Szajlok.  Nic mnie nie zmusza, abym w odpowiedziach
Pragnął na twoją zasłużyć pochwałę.
Bassanio.  Mamyż zabijać, czego nie kochamy?
Szajlok.  Któż nie chce zabić, czego nienawidzi?
Bassanio.  Pierwsza uraza maż rodzić nienawiść?
Szajlok.  Chcesz więc, by dwakroć ten sam wąż cię ukłuł?
Antonio.  Nie zapominaj, że spierasz się z żydem;
Że równie łatwo mógłbyś nad wybrzeżem
Rozkazać fali rosnącej ustąpić,
Że z równym skutkiem mógłbyś wilka pytać,
Dlaczego jagnię od owcy wydziera,
Równiebyś łatwo leśnym kazał sosnom,
Aby bez szumu kołysały czoła,
Gdy je niebieskie trącają oddechy;
Łatwiejbyś spełnił najtrudniejsze dzieło,
Niż tego żyda twarde zmiękczył serce.
Więc cię zaklinam, przestań próżno błagać,
I dozwól, proszę, ażeby bez zwłoki
Sąd wydał wyrok, a żyd dostał swoje.
Bassanio.  Za trzy tysiące daję sześć, Szajloku.
Szajlok.  Z sześciu tysięcy gdyby każdy dukat
Na sześć się nowych dukatów rozdzielił,
Jeszczebym moich praw ci nie odstąpił.
Doża.  Jeśli dla bliźnich miłosierdzia nie masz,
Jak możesz liczyć sam na miłosierdzie?
Szajlok.  Żyjąc uczciwie, czego mam się lękać?
Wszak macie u was kupnych niewolników,
Których jak osłów, jak psów, lub jak koni
Do niewolniczych posług używacie,

Bo to wasz pieniądz. Mamże wam powiedzieć:
Dziedziczki wasze dajcie im za żony;
Wróćcie im wolność; niech pościel ich będzie
Miękką jak wasza; niech ich podniebieniu
Równie wykwintne pochlebiają dania.
Wy odpowiecie: to własność jest nasza.
To samo teraz i ja odpowiadam.
Mięso, o które przed wami się spieram,
Drogo kupiłem, moją jest własnością.
Jeżeli przegram, hańba prawom waszym!
Wyroki wasze czczą są gadaniną.
Wymagam sądu; czyliż mi go dacie?
Doża.  Mocą praw moich odraczam trybunał,
Dopóki doktor uczony, Bellaryo,
Którego zdania w sprawie tej zasięgam,
Nie będzie z nami.
Salarino.  Książę, właśnie z Padwy
Przybył posłaniec z listami doktora.
Doża.  Przynieś mi listy, zawołaj posłańca.
Bassanio.  Drogi Antonio, dobrej bądź otuchy;
Przód żyd zabierze mą krew, mięso, kości,
Zanim ty dla mnie krwi kropelkę stracisz.
Antonio.  Jam jest śród trzody zarażoną owcą,
Na śmierć skazaną; jak najsłabszy owoc
Najpierwszy spada, tak ja niechaj spadnę,
A ty nie możesz nic lepszego zrobić,
Jak żyć i dla mnie nagrobek napisać.

(Wchodzi Neryssa w ubiorze dependenta).

Doża.  Czy od Bellarya, czy z Padwy przybywasz?
Neryssa.  Książę, Bellarya niosę pozdrowienia (oddaje list).
Bassanio.  Dlaczego nóż twój tak żarliwie ostrzysz?
Szajlok.  By dług wykroić na bankruta ciele.
Gracyano.  Nie na rzemieniu, ale na sumieniu
Nóż ten zaostrzasz; ale żaden metal,
Nie, żaden, nawet katowska siekiera
Połowy ostrza złości twojej nie ma.
Żadna więc prośba wzruszyć cię nie zdoła?
Szajlok.  Żadna przynajmniej, którą ty zanosisz.

Gracyano.  Bądźże przeklęty, psie nieubłagany!
Twe życie sądów wieczną jest satyrą!
Prawie zachwiałeś moją silną wiarę,
Przyjąć mnie zmuszasz Pitagora zdanie,
Że się zwierzęce przelewają dusze
W człowieka ciało; że psia twoja dusza
W wilku mieszkała, gdy go powieszono,
Wpłynęła w ciebie prosto z szubienicy,
Gdyś jeszcze w matki przeklętem był łonie,
Bo wszystkie twoje skłonności i żądze
Są wilcze, krwawe, głodne i żarłoczne.
Szajlok.  Póki szyderstwem nie zniszczysz obligu,
Daremnie krzykiem płuca twoje męczysz.
Radzę ci z serca, dowcip twój połataj,
Bo jest dziurawy. Domagam się sądu.
Doża.  Bellaryo listem poleca doktora
Młodego, ale pełnego nauki.
Gdzie jest ten doktor?
Neryssa.  Czeka niedaleko
Na twą odpowiedź i twoje rozkazy.
Doża.  Niech się więc śpieszy. Z pomiędzy was kilku
Niech go uprzejmie wprowadzi do sali.
Tymczasem listu słuchajmy Bellarya.

Sekretarz  (czyta). Książę, w dzień odebrania waszego listu złożony byłem ciężką chorobą. Ale razem z waszym posłańcem przybył do mnie z Rzymu w odwiedziny młody doktor, nazwiskiem Baltazar. Opowiedziałem mu całą sprawę żyda i kupca Antonia. Przerzuciliśmy ksiąg niemało; Baltazar wie moje zdanie, a dopełniając je własną nauką, której głębokości dostatecznie zalecić nie jestem w stanie, śpieszy w mojem zastępstwie, aby żądaniu waszemu zadosyć uczynić. Proszę was, niech brak lat nie naraża go na brak waszego szacunku, bo nigdy jeszcze widzieć mi się nie zdarzyło z tak młodem ciałem tak starej głowy. Polecam go więc waszej uprzejmości, przekonany, że próba będzie dla niego lepszą niż moje słowa rekomendacyą.

Doża.  Tak pisze do nas uczony Bellaryo.

Właśnie i młody doktor nasz przychodzi.

(Wchodzi Porcya w ubiorze doktora prawa).

Daj rękę. Stary przysłał cię Bellaryo?
Porcya.  Tak jest.
Doża.  Więc witaj! Siądź przy moim hoku.
Znaszli treść sprawy, która tu się toczy,
W której dziś wyrok trybunał ma wydać?
Porcya.  Wszystkie szczegóły znane mi dokładnie.
Teraz gdzie żyd jest? gdzie kupiec Antonio?
Doża.  Antonio, Szajlok, przybliżcie się oba.
Porcya.  Imię twe Szajlok?
Szajlok.  Szajlok imię moje.
Porcya.  Dziwnej natury proces wytoczyłeś,
Lecz w takiej formie, że weneckie prawa
Oprzeć się twoim nie mogą żądaniom.
(Do Antonia) Tobie zagraża to niebezpieczeństwo?
Antonio.  Tak jest, mnie, panie!
Porcya.  Czy uznajesz oblig?
Antonio.  Uznaję.
Porcya.  Żydzie, bądź więc miłosierny.
Szajlok.  A czemu, proszę, mam być miłosierny?
Porcya.  Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma;
Ono, jak kropla niebieskiego deszczu,
Spływa na ziemię, dwakroć błogosławi
Tego, co daje i tego, co bierze.
Ono z potężnych jest najpotężniejsze;
Przystoi królom lepiej niż korona.
Berło ich świadczy doczesną potęgę,
Obudzą w sercach bojaźń majestatu,
I groźne myśli o królów potędze;
Lecz miłosierdzie od władzy tej wyższe,
W królewskich sercach jego panowanie;
Ono jest Boga samego przymiotem:
Najpodobniejszy jest Bogu król ziemski,
Gdy sprawiedliwość słodzi miłosierdziem.
Dlatego, żydzie, choć prawo za tobą,
Pomnij, że nikt z nas zbawienia nie znajdzie
W sprawiedliwości sądzie nieugiętym.

W modlitwach Boga o litość błagamy;
Czyż ta modlitwa nie uczy nas razem,
Żeśmy bliźniemu winni miłosierdzie?
Mówię tak długo, aby cię przebłagać,
Bo jeśli zechcesz uprzeć się przy prawie,
Trybunał musi Antonia potępić.
Szajlok.  Zdam w swoim czasie liczbę z moich czynów;
Teraz chcę sądu wedle słów obligu.
Porcya.  Czy nie jest w stanie uiścić się z długu?
Bassanio.  I owszem. Ja mu w przytomności sądu
Daję podwójną summę; gdy to mało,
Dziesięćkroć więcej zapłacić przyrzekam
Pod ręki, serca, pod głowy utratą.
Jeśli mu na tem nie dosyć, to widać,
Że nad uczciwym złość dziś tryumfuje.
Powagą twoją złam prawo, wykonaj
Z niewielką krzywdą wielką sprawiedliwość,
I ugnij dyabła okrutnego wolę.
Porcya.  Nie mogę. Niema w Wenecyi potęgi,
Mogącej łamać stanowione prawo.
Sąd taki byłby złym tylko przykładem,
Za którym liczna gromada nadużyć
W prawaby nasze wkradła się. Nie mogę.
Szajlok.  Daniel, o, Daniel przyszedł nas rozsądzić!
O, mądry sędzio, jakże cię uwielbiam!
Porcya.  Pozwól mi, proszę, oblig ten odczytać.
Szajlok.  Oto jest, zacny, przewielebny sędzio!
Porcya.  Trzykroć, ci większą ofiaruje summę.
Szajlok.  Przysięga moja w niebie zapisana;
Krzywoprzysięstwem mamże się obciążyć?
Tego nie zrobię za Wenecyą całą.
Porcya.  Oblig jest jasny; niewątpliwe prawo
Żydowi służy funt mięsa wykroić
Z Antonia piersi, z pod samego serca.
Ale, Szajloku, pokaż miłosierdzie,
Weź, co ci dają; dozwól oblig podrzeć.
Szajlok.  Jak go zapłaci wedle jego treści.
Widzę, że jesteś dostojnym doktorem,

Prawo znasz dobrze, jasno je wykładasz,
A więc cię teraz wzywam w imię prawa,
Którego jesteś potężnym filarem,
Przystąp do sądu. Na duszę przysięgam,
Niema języka zdolnego mnie zachwiać
W moich zamiarach, a przy mnie jest prawo.
Antonio.  I ja z mej strony błagam was, sędziowie,
Wydajcie wyrok.
Porcya.  Wyrok tej jest treści:
Do noża jego pierś przygotuj twoją.
Szajlok.  Szlachetny sędzio! wyborny młodzieńcze!
Porcya.  Bo i duch prawa i jego litera
Upoważniają wykonanie kary,
Którą twój oblig wyraźnie zastrzega.
Szajlok.  To wielka prawda. O, przemądry sędzio!
Jakże twój rozum lata twe prześciga!
Porcya.  Odsłoń więc piersi.
Szajlok.  Tak jest, odsłoń piersi:
Tak mówi oblig; czy nie, zacny sędzio?
„Najbliżej serca“; to są własne słowa.
Porcya.  Czyli masz wagi, by mięso odważyć?
Szajlok.  Mam je gotowe.
Porcya.  Zarazem, Szajloku,
Miej w pogotowiu dobrego chirurga,
By go krwi ujście o śmierć nie przywiodło.
Szajlok.  Czyś i to także w obligu wyczytał?
Porcya.  Choć oblig żadnej nie ma o tem wzmianki,
Zrób to przez proste ludzkości uczucie.
Szajlok.  Warunku tego darmo w piśmie szukam.
Porcya.  A ty, Antonio, czy masz co powiedzieć?
Antonio.  Tylko słów kilka. Umrzeć jestem gotów.
Bądź zdrów, Bassanio! daj mi twoją rękę;
Niech dola moja łez ci nie wyciska.
Uznaj w tem wszystkiem fortuny przychylność
Większą niż zwykle. Kiedy bowiem innych
Przymusza bogactw swych przeżyć ruinę,
Z zapadłem okiem, pomarszczonem czołem
Patrzeć na nędzę samotnej starości,

Mnie, naraz, z długich wyzwala męczarni.
Poleć mnie pięknej żony twej pamięci,
Powiedz jej koniec procesu Antonia,
Mów, jak cię kochał, powiedz, jak umierał,
A potem żądaj, niech rozsądzi sama,
Czyli Bassanio przyjacieli nie miał.
Nie żałuj, proszę, że stracić mnie musisz;
Ja, dług twój płacąc, życia nie żałuję.
Byleby żyd ten pchnął nóż dość głęboko,
Dług mój, bez trwogi, chętnem płacę sercem.
Bassanio.  Wiesz, mój Antonio, że pojąłem żonę,
Która mi droższa niźli moje życie;
Lecz życie, żonę, ale świat ten cały
Mniej mi są drogie od twego żywota,
I chciałbym wszystko utracić, poświęcić
Temu tu dyabłu, byle cię ocalić.
Porcya.  Gdyby twa żona słyszała ofiarę,
Nie wiem, jak bardzo byłaby ci wdzięczną.
Gracyano.  I ja mam żonę, którą z duszy kocham,
Lecz chciałbym, żeby w niebie teraz była,
Błagała Boga, by psa tego zmiękczył.
Neryssa.  Dobrze, że robisz ofiarę za oczy,
Boby inaczej wojna była w domu.
Szajlok  (na str.). To chrześcijańscy męże. Ja mam córkę,
Wolałbym, żeby z rodu Barabasza
Dostała męża niż chrześcijanina.
(Głośno) Lecz czas tracimy na próżno. Do rzeczy!
Porcya.  Funt jego mięsa własnością jest twoją;
Tak prawo mówi, a stwierdza trybunał.
Szajlok.  O wielki sędzio!
Porcya.  Wykroisz je z piersi;
Tak prawo mówi, a stwierdza trybunał.
Szajlok.  O sędzio mądry! uczony! Do dzieła!
Porcya.  Poczekaj chwilę — jedno jeszcze słowo.
Oblig nie daje ci krwi ani kropli;
Funt jeden mięsa, powiada wyraźnie.
Weźże co twoje; weź jeden funt mięsa;
Lecz biorąc mięso, jeżeli rozlejesz

Krwi chrześcijańskiej choć jedną kropelkę,
Wszystkie twe dobra prawo konfiskuje
Na rzecz Wenecyi.
Gracyano.  Uczony sędzia! Szajlok, co za sędzia!
Szajlok.  Czy to jest prawo?
Porcya.  Pokażę artykuł.
Sprawiedliwości domagasz się ciągle,
Dam ci jej więcej, niżeli sam żądasz.
Gracyano.  Uczony sędzia! hę, czy nie uczony?
Szajlok.  Więc wolę, niech mi potrójnie zapłaci
I z Bogiem idzie.
Bassanio.  Oto są pieniądze.
Porcya.  Nie; sprawiedliwość musim mu wymierzyć;
Chciał jego mięsa, niechże mięso weźmie.
Gracyano.  O wielki sędzia! żydzie, mądry sędzia!
Porcya.  Dlatego śpiesz się zabrać twoje mięso,
Lecz strzeż się rozlać krwi, albo odkroić
Mniej albo więcej jak jeden funt mięsa;
Bo jeśli weźmiesz, albo mniej lub więcej,
Choćby o setną tylko cząstkę grana,
Ba, choćby tylko i o włosa wagę,
Czekają na cię: śmierć i konfiskata.
Gracyano.  O, drugi Daniel! żydzie, drugi Daniel!
Teraz, niewierny, złapałem cię w szpony.
Porcya.  Czemu się wahasz, Szajloku? do dzieła!
Szajlok.  Zwróć mi kapitał, a kwituję z reszty.
Bassanio.  Czekam od dawna z sumą odliczoną.
Porcya.  Nie chciał jej przyjąć w przytomności sądu,
Sprawiedliwością niech się teraz cieszy.
Gracyano.  O Daniel, Daniel, żydzie, drugi Daniel!
Dzięki ci za to, żeś to imię znalazł!
Szajlok.  Nie mogęż dostać choćby kapitału?
Porcya.  Dostaniesz tylko, co oblig waruje,
A biada tobie, jeśli weźmiesz więcej!
Szajlok.  A więc niech dyabeł zapłaci mu za mnie!
Ja się wyrzekam praw moich.
Porcya.  Poczekaj!
Jeszcze wszystkiego nie skończyłeś z prawem.

W weneckich prawach stoi zapisane,
Iż cudzoziemiec każdy, przekonany,
Że lub pośrednio albo bezpośrednio
Godził na życie Wenecyi mieszkańca,
Dóbr swych połowę na rzecz jego traci,
Drugą połowę skarb publiczny bierze,
A w końcu, życiem samem winowajcy
Doża dowolnie może rozporządzić.
Dziś ten artykuł potępia cię, żydzie,
Bo z procedury całej się wykrywa,
Że tak pośrednio jak i bezpośrednio
Groziłeś życiu obżałowanego;
Dlatego wyżej przytoczona kara
Dosięga ciebie i twe posiadłości.
O miłosierdzie błagaj u stóp doży.
Gracyano.  Błagaj, niech ci się powiesić dozwoli.
Ale gdyś cały utracił majątek,
Gdy nie masz grosza na kupno postronka,
A więc publicznym kosztem będziesz wisiał.
Doża.  Byś uczuć naszych sam poznał różnicę,
Wprzód, niźli błagasz, daruję ci życie.
Twych dóbr połowę zabiera Antonio,
Ale część tego, co do skarbu wpływa,
Jeszcze pokorą możesz uratować.
Porcya.  Z Antonia części nic odjąć nie wolno.
Szajlok.  Nie, zabierz życie; nie błagam o życie;
Dom mój zabierasz, zabierając słupy,
Co go wspierają; wydzierasz mi życie,
Gdy mi z rąk bierzesz wszystko to, czem żyję.
Porcya  (do Antonia). A ty, czem twoją pokażesz mu litość?
Gracyano.  Daj mu postronek gratis, lecz nic więcej.
Antonio.  Niech wyrok sądu, miłosierdzie doży,
Wrócą żydowi połowę majątku.
Drugą połowę, aż do jego śmierci,
Na zwykły procent zatrzymam u siebie,
A potem wszystko temu wiernie spłacę,
Który niedawno córkę jego wykradł.
Dwa jednak inne dołożę warunki:

Za tyle łaski chrzest przyjmie natychmiast,
I w trybunale urzędownie stwierdzi
Donacyę wszystkich swoich posiadłości
Córce i swemu synowi Lorenco.
Doża.  Jeśli warunków obu nie dopełni,
Ja odwołuję słowo przebaczenia.
Porcya.  Żydzie, czy na to przystajesz?
Szajlok.  Przystaję.
Porcya.  Więc, sekretarzu, akt wygotuj spiesznie.
Szajlok.  Pozwólcie teraz, żebym się oddalił,
Bo mi jest słabo. Akt przyślijcie za mną,
Podpiszę w domu.
Doża.  Możesz się oddalić.
Gracyano.  Dwóch chrzestnych ojców do chrztu cię powiedzie;
Gdybym był sędzią, dodałbym dziesięciu[3],
Żeby powiedli cię na szubienicę. (Wychodzi Szajlok).
Doża  (do Porcyi). Racz dzisiaj przyjąć obiad w moim domu.
Porcya.  Z żalem nie mogę przyjąć zaproszenia,
Bo mnie do Padwy obowiązek woła;
Wenecyę muszę bez zwłoki opuścić.
Doża.  Boleję, że tak nagle nas opuszczasz.
(Do Antonia). Pokaż się wdzięcznym temu doktorowi,
Bo wielkiej ceny oddał ci usługę.

(Wychodzą: Doża, Senatorowie i Służba).

Bassanio.  Drogi doktorze, ja i mój przyjaciel
Przez mądrość twoją uszliśmy szczęśliwie
Okrutnej kary; za twoje zabiegi
Zechciej uprzejmie z naszej przyjąć ręki
Te trzy tysiące dukatów Szajloka.
Antonio.  A oprócz tego, na zawsze bądź pewny
Naszej wdzięczności i miłości naszej.
Porcya.  Sumienie nasze najlepiej nas płaci.
Szczęśliwy, że was mogłem uratować,
W mojem sumieniu jestem zapłacony.
Moją nauką nigdym nie frymarczył.

Przyjaźń mi waszą zachowajcie, proszę,
A teraz, bądźcie zdrowi i szczęśliwi!
Bassanio.  Kochany sędzio, jedno jeszcze słowo.
Przyjmij co od nas, już nie jak zapłatę,
Lecz jak pamiątkę. Dozwól mi dwie łaski:
Śmiałość mi przebacz, daru nie odmawiaj.
Porcya.  Trudno odmówić tylu naleganiom.
Dla twej miłości przyjmę na pamiątkę
Twe rękawiczki i pierścień ten z palca.
Nie cofaj ręki, na tem poprzestanę,
A ty zapewne nie zechcesz odmówić.
Bassanio.  Ten pierścień, sędzio, zbyt małej jest wagi,
I wstyd mnie taką dawać ci drobnostkę.
Porcya.  Ja znowu nie chcę nic innego przyjąć,
A szczerze pragnę dostać, o co proszę.
Bassanio.  Ten pierścień droższy dla mnie nad swą cenę.
Najdroższy brylant, który w całem mieście
Przez obwieszczenia znaleźć mi się uda,
Dam ci w podarku, ten zostaw mi tylko.
Porcya.  Szczodry, jak widzę, jesteś w obietnicach.
Tyś mnie nauczył żebrać, teraz uczysz,
Jak żebrakowi trzeba odpowiadać.
Bassanio.  Słuchaj, ten pierścień dostałem od żony,
Której przysiągłem, kładąc go na palec,
Że go nie sprzedam, nie dam, ani stracę.
Porcya.  Dobra wymówka, aby dar zatrzymać.
Jeśli twa żona przy zdrowych jest zmysłach,
Wie, za co pierścień dostałem w nagrodę,
Niedługo w sercu zachowa urazę.
Lecz dosyć na tem; bywajcie mi zdrowi!

(Wychodzą: Porcya i Neryssa).

Antonio.  Dobry Bassanio, daj mu ten pierścionek.
Niech miłość moja i jego zasługi,
Ten raz, rozkazy żony twej przeważą.
Bassanio.  Spiesz się, Gracyano! ponieś mu pierścionek,
A jeśli możesz, przyprowadź go z sobą,
W Antonia domu będziemy czekali.

(Wychodzą).

SCENA II.
Wenecya. — Ulica.
(Wchodzą: Porcya i Neryssa).

Porcya.  Wyszukaj żyda; niechaj akt podpisze,
A wracaj spiesznie. Wyjeżdżamy w nocy,
I powrót mężów dniem wyprzedzim całym.
Miły gościniec niesiem dla Lorenca.

(Wchodzi Gracyano).

Gracyano.  Piękny doktorze, szczęście, żem cię znalazł.
Pan mój, Bassanio, po lepszym namyśle,
Daje ci pierścień i na obiad prosi.
Porcya.  Pierścień z wdzięcznością przyjmuję, obiadu
Przyjąć nie mogę; przeproś go ode mnie.
Proszę cię także, pokaż, jeśli możesz,
Sekretarzowi memu dom Szajloka.
Gracyano.  Chętnie.
Neryssa  (do Porcyi). Wprzód z panem chwilę chcę pomówić.
Spróbuję pierścień wyłudzić od męża,
Który na palcu wiecznie nosić przysiągł.
Porcya.  Dostaniesz, ręczę. Będą po staremu
Kląć się, że dali mężczyznom pierścionki,
Lecz my bezczelność spłacim bezczelnością,
A klęciem klęcie. Wiesz, gdzie się zejść mamy.
Neryssa.  Prowadź mnie teraz do Szajloka domu. (Wychodzą).


AKT PIĄTY.
SCENA I.
Belmont. — Alea prowadząca do domu Porcyi.
(Lorenco i Jessyka).

Lorenco.  Jak jasny księżyc! W takiej jak ta nocy,
Kiedy wiatr słodki drzew całował szczyty,

One całunków nie zdradzały szumem,
Troilus stąpał po trojańskich murach,
I słał westchnienia ku greckim obozom,
Do swej Kressydy.
Jessyka.  W takiej jak ta nocy
Tysbe z traw rosę lękliwie strząsając,
Lwa groźnym cieniem nagle przerażona.
Z trwogą pierzchnęła.
Lorenco.  W takiej jak ta nocy
Dydona, w ręku z gałązką wierzbową,
Na pustym brzegu, wzywała kochanka,
Ażeby wrócił.
Jessyka.  W takiej jak ta nocy
Medea zioła czarowne zbierała,
Któremi ciału starego Ezona
Wróciła młodość.
Lorenco.  W takiej jak ta nocy
Dom opuściła ojcowski Jessyka,
I biegła z swoim rozrzutnym kochankiem
W Belmont się schronić.
Jessyka.  W takiej jak ta nocy
Młody Lorenco miłość jej przysięgał,
Wykradł jej duszę tysiącami przysiąg,
Przysiąg fałszywych.
Lorenco.  W takiej jak ta nocy
Piękna Jessyka, malutka złośnica,
Kochanka swego ciężko spotwarzyła;
On jej przebaczył.
Jessyka.  Przenocowałabym
Wszystkie twe noce, ale ktoś nadchodzi.

(Wchodzi Stefano).

Lorenco.  Któż się tak spieszy wśród milczenia nocy?
Stefano.  Swój, wasz przyjaciel.
Lorenco.  Imię, przyjacielu.
Stefano.  Jestem Stefano, przynoszę wiadomość,
Że pani moja, jeszcze przed świtaniem,
Do Belmont wróci. Teraz, u stóp krzyża,
Klęczy w pokorze i zanosi modły

O dnie szczęśliwe swojego zamęźcia.
Lorenco.  Kto z nią przybywa?
Stefano.  Nikt oprócz Neryssy
I pustelnika. Czy pan już powrócił?
Lorenco.  Nie, dotąd żadnej o nim wiadomości.
Teraz, Jessyko, wracajmy do domu,
Pomyślmy, jakby piękną panią naszą
W chwili powrotu witać uroczyście. (Wchodzi Lancelot).

Lancelot.  Hola ho! hola ho! hola ho!
Lorenco.  Kto tam woła?
Lancelot.  Hola ho! Czy nie widziałeś przypadkiem pana Lorenco i pani Lorenco? Hola ho!
Lorenco.  Przestań wrzeszczeć, człowieku, tu jestem.
Lancelot.  Hola ho! a gdzie?
Lorenco.  Tu.
Lancelot.  Więc mu powiedz, że przyszła poczta od mojego pana z pełnym rogiem dobrych nowin. Pan mój wraca przed świtaniem (wychodzi).

Lorenco.  Idźmy, o droga, w domu na nich czekać.
Ale nie, po co w murach się zamykać?
Dobry Stefano, zapowiedz służącym,
Że lada chwila pani się pokaże.
Każ wyjść kapeli na wolne powietrze.

(Wychodzi Stefano).

Jak słodko drzymie światło na pagórku!
Tu siądźmy, tutaj niech muzyki fale
W uszy nam płyną; nocy miękka cichość
Słodkiej harmonii przystoi najlepiej.
Usiądź, Jessyko; spojrzej, jak sklep nieba
Jasno wybity złotemi gwiazdami;
Najmniejsza kula wśród gwiazd tych tysiąca
W biegu swym śpiewa jak anioł niebieski,
Wtórując chórom młodych Cherubinów.
Taka harmonia w nieśmiertelnych duszach;
Ale dopóki w tem błocie znikomem
Duch nasz zamknięty, nie możem jej słyszeć.

(Wchodzi Muzyka).

Zacznijcie, hymnem rozbudźcie Dyanę,

Najsłodsze tony siejcie w pani uszy,
Niech ją muzyka przyciągnie do domu. (Muzyka).
Jessyka.  Słodka muzyka wesele mi kradnie.
Lorenco.  Bo twoje myśli pod władzę swą bierze.
Rzuć tylko oczy na rozpustne stado
Nieujeżdżonych, dzikich, młodych źrebiąt,
Jak rżą, jak skaczą po łąkach szalone,
Posłuszne tylko krwi gorącej w żyłach;
Lecz niech przypadkiem usłyszą głos trąby,
Lub jakikolwiek dźwięk uszami schwycą,
Ujrzysz, jak całe wstrzymuje się stado,
Z dzikiej źrenicy łagodność wygląda,
Słodkiej muzyki zbudzona potęgą.
Stąd to poeci mówią, że Orfeusz
Ciągnął za sobą lasy, wody, skały,
Bo niema duszy tak wściekłej, tak twardej,
By jej na chwilę nie zmiękczyły pieśni.
Człowiek, co nie ma w swych piersiach muzyki,
Którego rzewne nie wzruszają tony,
Do zdrad, podstępów, grabieży jest skłonny,
Duch jego ciężki jak ciemności nocne,
A myśli jego tak jak Ereb czarne.
Takiemu nigdy nie ufaj. Słuchajmy!

(Porcya i Neryssa pokazują się w odległości).

Porcya.  To światło w mojem goreje przedsieniu.
Uboga lampa jak daleko błyszczy!
Pośród złych ludzi tak czyn dobry świeci.
Neryssa.  Gdy księżyc jaśniał, nie znać było lampy.
Porcya.  Tak większa chwała mniejszą chwałę gasi.
Namiestnik króla, króla blaskiem świeci,
Nim król przybędzie; wtedy jego światłość
Znika jak strugi wędrujące fale
Wśród oceanu. Lecz słuchaj, muzyka!
Neryssa.  To zwykła domu twojego kapela.
Porcya.  Wszystko, jak widzę, względnie tylko dobre.
Muzyka w nocy słodszą mi się zdaje.
Neryssa.  Bo głucha cichość wdzięku jej przyczynia.
Porcya.  Dla obojętnych, roztargnionych uszu,

Wrona tak słodko, jak skowronek śpiewa,
I słowik nawet, gdyby we dnie nucił,
Wśród gęsi gęgu, może od królika
Lepszym nie wydałby się muzykantem.
Rzecz każda, tylko gdy w porę się jawi,
Doskonałości otrzymuje palmę.
Cichość! Jak księżyc śpi z Endymionem,
I nie chce, żeby zbudziła go wrzawa. (Ustaje muzyka).
Lorenco.  Głos to jest Porcyi, albo słuch mnie zwodzi.
Porcya.  Poznał mnie, widzę, jak ślepy kukułkę —
Po szpetnym głosie.
Lorenco.  O, witaj nam, pani!
Porcya.  Za mężów zdrowie błagałyśmy Boga,
Może te modły powrót ich przyspieszą.
Czy już wrócili?
Lorenco.  Nie wrócili jeszcze,
Lecz ich posłaniec przed chwilą oznajmił,
Że są już blizko.
Porcya.  Spiesz się więc, Nerysso,
Nakaż służącym, niech nie robią wzmianki,
Żeśmy na chwilę dom ten opuściły;
A i wam także milczenie zalecam. (Słychać odgłos trąbki).
Lorenco.  To mąż twój, pani. Słyszę jego trąbkę,
O nas się nie bój, nie mrukniemy słowa.
Porcya.  Noc ta się zdaje tylko dniem w chorobie,
Bledszym z cierpienia; dzień tak się wydaje,
Kiedy się słońce utuli za chmury.

(Wchodzą Antonio, Hassanio, Gracy ano i ich Służba).

Bassanio.  Z antypodami dzieńbyśmy nasz mieli,
Gdybyś za słońce wschodzić tylko cheiała.
Porcya.  Niech będę słońcem, lecz tylko dla ciebie:
Żona, co wszystkim zarówno chce świecić,
Nad mężem tylko noc zawiesi czarną.
Lecz niech się wszystko z bożą dzieje wolą!
Witaj, o mężu, witaj w twoim domu!
Bassanio.  Dzięki ci. Witaj mego przyjaciela;
To jest Antonio, drogi mój Antonio,
Któremu tyłem jest obowiązany.

Porcya.  O, bardzo wiele! bo on, jak słyszałam,
Ciężkie za ciebie wziął zobowiązanie.
Antonio.  Już mi za wszystko sowicie zapłacił.
Porcya.  Jak są nam miłe twoje odwiedziny,
Nie czczym wyrazem dowiodę ci, panie,
Dlatego grzecznych oświadczeń ci skąpię.

(Gracyano i Neryssa rozmawiają na stronie).

Gracyano.  Krzywdzisz mnie, świadkiem ten księżyc na niebie,
Sekretarzowi sędzi go oddałem.
Chciałbym w rzezańca zmienić pisarczyka,
Gdy cię ta sprawa tak mocno dotyka.
Porcya.  Jakto? już wojna? co ją zapaliło?
Gracyano.  Złota obrączka, ubogi pierścionek,
Który mi dała, którego dewiza
Niewiększą miała poetyczną wartość
Od nożownika dewizy na trzonku:
„Kochaj mnie szczerze, a nie zgub mnie, proszę.“
Neryssa.  Co o poezyi pleciesz, o wartości?
Czy nie przysiągłeś, kiedy ci go dałam,
Że go nie zdejmiesz z palca aż do śmierci,
Że go po śmierci do grobu zabierzesz?
Jeśli nie dla mnie, to dla przysiąg własnych
Trzeba ci było wiernie go zachować.
Sekretarzowi dał go! ten sekretarz
Nie będzie nigdy włosa miał na brodzie.
Gracyano.  Będzie, byleby wyrósł na mężczyznę.
Neryssa.  To jest, dziewczyna wyrosła na męża.
Gracyano.  Klnę się na duszę, pierścień ten oddałem
Biednemu dziecku, małemu chłopięciu,
Twojego wzrostu, sędzi wyrostkowi;
Nie chciał innego poczestnego przyjąć.
Powiedz, sumiennie mogłżem mu odmówić?
Porcya.  Otwarcie powiem, nie dobrze zrobiłeś,
Żeś dał tak łatwo pierwszy prezent żony,
Rzecz, którąś włożył na palec śród przysiąg,
Wiernością przybił do twojego ciała.
Ja także dałam pierścień kochankowi,
On także przysiągł zachować go wiernie,

I jestem przysiądz gotowa za niego,
Żeby go z palca nie zdjął, nie odstąpił
Za świata skarby. Wierzaj mi, Gracyano,
Dałeś twej żonie słuszny powód żalu.
Ja, na jej miejscu, straciłabym rozum.
Bassanio  (na stronie). Ach, czemuż sobie nie uciąłem ręki,
Abym mógł przysiądz, że ją utraciłem,
Pierścienia broniąc!
Gracyano.  Bassanio dał także
Pierścień sędziemu, który nań zasłużył,
O który prosił; a jego sekretarz,
Co się umęczył, akta redagując,
O mój się uparł; ni jeden ni drugi
Nie chciał innego przyjąć honoraryum.
Porcya.  Jakiż to pierścień dałeś mu, Bassanio?
Nie ten przynajmniej, który ja ci dałam?
Bassanio.  Gdybym chciał kłamstwo do błędu przyrzucić,
Przeczyłbym temu. Lecz widzisz mój palec,
Palec jest nagi, zniknął z niego pierścień.
Porcya.  Jak z twego serca i prawda i wiara.
Niebo mi świadkiem, że do twego łoża
Nie wstąpię, póki nie ujrzę pierścionka.
Bassanio.  Gdybyś wiedziała, komu dałem pierścień,
Gdydyś wiedziała, za kogom dał pierścień,
Gdybyś wiedziała, za co dałem pierścień,
Z jaką niechęcią odstąpiłem pierścień,
Gdy nie chciał przyjąć nic, jak tylko pierścień,
Wiem, żeby zaraz gniewy twe ostygły.
Porcya.  Gdybyś znał cnoty, które miał ten pierścień,
Gdybyś znał wartość tej, co dała pierścień,
Honor co wzywał, byś zachował pierścień,
Nie takbyś łatwo z palca zsunął pierścień;
Bo gdzie jest człowiek tyle bezrozumny,
Aby upornie stał przy swem żądaniu,
Gdybyś był bronił szczerze i gorliwie,
Jak świętej rzeczy, mego podarunku?
Tak jak Neryssa i ja też przysięgam,
Że mój dziś pierścień jakaś ma kobieta.

Bassanio.  Nie, na mój honor, nie, na moją duszę,
Nie, nie kobieta, ale doktor prawa,
Który z pogardą złoto me odrzucił,
O pierścień prosił; odmówiłem naprzód;
Widziałem, z jaką urazą odchodził
Ten, który drogie mego przyjaciela
Ocalił życie. I cóż miałem robić?
Kochana, pierścień musiałem mu posłać,
Zmuszony wstydem i sumienia głosem.
Miałżem oszpecić niewdzięczności plamą
Czysty mój honor? Przebacz mi, o droga!
Ale przysięgam na te jasne gwiazdy,
Że gdybyś była przytomną, ty sama
Zdjęłabyś pierścień i dała go sędzi.
Porcya.  Niechże ten doktor w strony te nie zjeżdża.
Gdy dostał klejnot, którym tak kochała,
Któryś miał chować dla mojej miłości,
I ja też będę równie szczodrobliwą,
Dla niego będzie wszystko co jest moje,
Nawet me ciało i mężowskie łoże.
Poznać go, wierzaj, nie trudno mi będzie.
Strzeż mnie jak Argus, nie opuszczaj domu,
Bo ile razy zostawisz mnie samą,
Przysięgam na mój honor dotąd czysty,
Że bez doktora spać się nie położę.
Neryssa.  I ja nie myślę spać bez sekretarza.
Wiesz co cię czeka, jeśli się oddalisz.
Gracyano.  Niechże sekretarz nie wpadnie mi w ręce:
Jeśli go złapię, pióro mu ukręcę.
Antonio.  Ja nieszczęśliwą sporów tych przyczyną.
Porcya.  Pomimo tego, witam cię z radością.
Bassanio.  Daruj mi, Porcyo, błąd ten przymuszony,
A w przytomności tych wszystkich przyjaciół
Przysięgam, droga, na jasne twe oczy,
W których się widzę —
Porcya.  Słyszycie, co mówi?
We dwu mych oczach podwójnie się widzi,
Raz w każdem oku; mam wierzyć przysiędze,

Którą wykonał na swe dwie postacie!
Bassanio.  Błąd mi ten przebacz! Przysięgam na duszę,
Że ci raz drugi nie złamię przysięgi.
Antonio.  Dla jego szczęścia życie naraziłem,
A od mąk strasznych ten mnie uratował,
Który dziś pierścień Bassania posiada.
Teraz powtórnie głową moją ręczę,
Że mąż twój więcej nie złamie ci wiary.
Porcya.  Bądź mu rękojmią; daj mu ten pierścionek,
I zaleć, żeby lepiej go pilnował.
Antonio.  Weź i przysięgnij zachować go wiernie.
Bassanio.  Ach! to pierścionek, który sędzi dałem!
Porcya.  Mnie go dał sędzia. Daruj mi, Bassanio,
Lecz doktor ze mną spał za ten pierścionek.
Neryssa.  Przebacz mi także, dobry mój Gracyano,
Lecz ów wyrostek, sekretarz doktora,
Za ten pierścionek noc przepędził ze mną.
Gracyano.  To coś wygląda, jakby szarwark w lecie,
Gdy dobrą drogę lud naprawiać spieszy.
Mamyż mieć rogi, nim na nie zasłużym?
Porcya.  Mów trochę skromniej. Sprawa ta was dziwi;
Oto list, który rzecz wyjaśni całą;
Jest to list z Padwy, pisze go Bellaryo.
Tam wyczytacie, że Porcya doktorem,
Neryssa była jego sekretarzem.
Że wkrótce po was dom ten opuściłam,
Wróciłam tylko na chwilę przed wami,
To wam potwierdzi Lorenca zeznanie.
Raz jeszcze witaj, Antonio! Dla ciebie
Mam stokroć lepsze nowiny w zapasie,
Niż się spodziewasz; list ten otwórz tylko,
A w nim wyczytasz, że trzy twe okręty
Wbiegły do portu z bogatym ładunkiem.
Jakim przypadkiem list ten wpadł mi w ręce,
Nie pytaj teraz.
Antonio.  Z dziwu oniemiałem.
Bassanio.  Byłaś doktorem, a jam cię nie poznał!
Gracyano.  Tenli sekretarz rogi mi przyprawi?

Neryssa.  On sam, a wtedy dotrzyma ci słowa,
Kiedy na męża wyrośnie.
Bassanio.  Doktorze,
Będziesz mi słodkim nocy towarzyszem,
A gdy odjadę, spijże z moją żoną.
Antonio.  Dałaś mi życie, i z czego żyć dajesz,
Bo tu niemylne wyczytuję wieści,
Że me okręty wróciły szczęśliwie.
Porcya.  Słuchaj, Lorenco, młody mój sekretarz
Ma i dla ciebie dobre wiadomości.
Neryssa.  Za które żadnych kosztów nie wymaga.
Masz akt zapisu, którym żyd bogaty
Wszystkie wam skarby leguje po śmierci.
Lorenco.  O piękne panie, wy spuszczacie mannę
Na pustą drogę zgłodniałego ludu.
Porcya.  Już świta prawie; widać z waszych oczu,
Że wszystko jeszcze nie dosyć wam jasne;
Idźmy do domu; tam z nas wywód słowny
Możecie ciągnąć i wszystko wyświecić.
Gracyano.  Niech i tak będzie. Pierwszy wywód słowny,
Który z mej pięknej wyciągam Neryssy
Jest, czy chce czekać przyszłego wieczora,
Czy też spać woli, choć już świtu pora;
A gdy dzień przyjdzie, nocy będę wzywać,
Bym z sekretarzem akta mógł spisywać;
Odtąd zaś, póki stanie mi istnienia,
Jak własnych źrenic będę strzegł pierścienia.








  1. Ballada o Gernutusie, drukowana w Percy’ego »Reliquies of Ancient English Poetry«.
  2. Czwartego kwietnia 1360 r., drugiego dnia Wielkanocy, gdy wojsko Edwarda III obozowało pod Paryżem, mróz przypadł tak ciężki, że jazda na koniach umierała od zimna. Odtąd Anglicy poniedziałek wielkanocny nazywali czarnym poniedziałkiem.
  3. Ben Jonson w jednej ze swoich komedyi nazywa dwunastu przysięgłych w sprawach kryminalnych chrzestnymi ojcami wedle prawa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Józef Ignacy Kraszewski, William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.