Przejdź do zawartości

Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 9.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   154   —

Wszystek rumieniec z jego liców kradnie.
Czy przyjaciela śmierć? bo cóż innego,
Tak nagle może twarz całą przemienić
Silnego męża? Coraz, coraz gorzej!
Pozwól, Bassanio, jestem twą połową,
Mam przeto prawo do jednej połowy
Utrapień twoich.
Bassanio.  Słodka moja Porcyo,
Ach, to są słowa najczarniejszej treści,
Co kiedykolwiek papier pokalały!
Kiedym ci pierwszy raz miłość mą wyznał,
Nie kryłem prawdy, że całym mym skarbem
Była w mych żyłach moja krew szlachecka.
Mówiłem szczerze. Jednak, droga moja,
Ujrzysz, że nawet ceniąc się tak nizko,
Jeszcze zbyt wiele samochwalstwa miałem.
Mówiąc, ze mienie moje było niczem,
Winienem dodać: było mniej, niż niczem,
Bo zaciągnąłem dług u przyjaciela,
Który, by mojej dogodzić potrzebie,
Z śmiertelnym wrogiem wejść musiał w układy.
Ten list, jak mego przyjaciela ciało,
Każde w nim słowo jest otwartą raną,
Z której krew ciecze! — Lecz powiedz, Solanio,
Czy wszystkie statki, czy wszystkie przepadły?
Z Anglii, Trypolis, Meksyku, Lizbony,
Indyi, Algieru? Czy żaden nie uszedł
Morderczych dotknień skał przykrytych wodą?
Solanio.  Żaden, Bassanio. Zdaje się, prócz tego,
Że gdyby nawet i miał dziś pieniądze,
Żydby ich przyjąć nie chciał. Nigdym jeszcze
Nie widział wilka pod człeka postacią,
Coby łakomszy był na krew bliźniego.
We dnie i w nocy uprzykrza się doży,
Oskarża prawa rzeczypospolitej,
Jeśli odmówią mu sprawiedliwości.
Dwudziestu kupców, doża i najpierwsi
Senatorowie próżno go błagali,