Król Jan (Shakespeare, tłum. Korzeniowski, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Jan
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Korzeniowski
Tytuł orygin. The Life and Death of King John
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KRÓL JAN.
PRZEKŁAD
JÓZEFA KORZENIOWSKIEGO.

OSOBY.

KRÓL JAN.
Książę HENRYK, syn jego, późniejszy król Henryk III.
ARTUR, książę Bretanii, syn Gotfryda, ostatniego księcia Bretanii, starszego brata króla Jana.
WILHELM MARSZAL, hrabia Pembrok.
GOTFRYD FITZ-PETER, hrabia Esex, najwyższy sędzia w Anglii.
WILHELM LONGSWORD, hrabia Salisbury.
ROBERT BIGOT, hrabia Norfolk.
HUBERT de BURGH, pokojowy królewski.
ROBERT FOKONBRYDŻ, syn sira Roberta Fokonbrydż.
FILIP FOKONBRYDŻ, jego brat przyrodni, bękart po królu Ryszardzie I.
JAKÓB GURNEP, sługa ledy Fokonbrydż.
PIOTR z Pomfret, prorok.
FILIP, król francuski.
LUDWIK, delfin.
Arcyksiążę austryacki.
Kardynał PANDULF, legat papieski.
MELUN, szlachcic francuski.
SZATYLION, poseł francuski do króla Jana.
ELEONORA, wdowa po królu Henryku II., matka króla Jana.
KONSTANCYA, matka Artura.
BLANKA, córka Alfonsa, króla Kastylii, siostrzenica króla Jana.
Ledy FOKONBRYDŻ, matka bękarta i Roberta Fokonbrydż.

Panowie, panie, obywatele miasta Anżer, szeryf, heroldowie, urzędnicy, żołnierze, posłańcy i inne osoby należące do orszaku.
Scena częścią w Anglii, częścią we Francyi.

AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Nortampton, Sala w pałacu.
(Wchodzi KRÓL JAN, ELEONORA, PEMBROK, ESEX, SALISBURY i inni, z nimi SZATYLION).

Król Jan. Czegóż wiec żąda Francya? Szatylionie!
Szatylion. Filip, król Francyi, przez swojego posła,
Którym ja jestem , pozdrowiwszy ciebie
I pożyczony twój majestat...
Eleonora. Jak to?
Majestat pożyczony? Dosyć dziwny
Początek.
Król Jan. Cicho, cicho, dobra matko!
Pozwól, niech wprzódy skończy swe poselstwo.
Szatylion. Król Filip, ceniąc ważność praw Artura
Plantażeneta, syna twego brata
Gotfryda, który zszedł już z tego świata,
Prawną pretensyę rości i objawia
Tak do tej wyspy, jak jej terytoryum,
Irlandyi, Anżu, Poatu, Turenu,
Manu — żądając, byś odrzucił oręż,
Którym nad niemi władniesz, byś go złożył
W ręce Artura, syna twego brata,
Razem twojego króla i monarchy.

Król Jan. I cóż nastąpi, jeśli się nie zgodzę?
Szatylion. Surowa przemoc dzikiej, krwawej wojny,
Co zmusi oddać prawa, wzięte gwałtem.
Król Jan. I tu za wojnę wojna, krew za krew i w zamian
Przemoc za przemoc. Tak odpowiedz Francyi.
Szatylion. Przyjm więc wyzwanie króla mego z ust mych,
To jest ostatni kres poselstwa mego.
Odnieś mu moje — i powracaj z Bogiem.
Bądź błyskawicą w oczach swego króla,
Bo nim zdasz przed nim sprawę, już tam będę.
I grom dział moich da się wam usłyszeć.
Śpiesz więc. Ty masz być trąbą mego gniewu
I smutną klęski waszej przepowiednią.
Straż honorową dajcie mu w podróży.

(Do Pembroka).

Tobie to zlecam. — Bądź zdrów, Szatylionie!

(Wychodzi Szatylion i Pembrok).

Eleonora. I cóż mój synu! Zawszem to mówiła,
Dumna Konstancya nie odpocznie póty,
Dopóki Francyi i całego świata
Dla sprawy syna swego nie zapali.
A łatwo było złe uprzedzić, łatwo
Słowem miłości, lekkim jej dowodem,
Spór ten zagodzić, dziś go moc dwóch królestw
Rozstrzygać musi krwi strasznymi skutki.
Król Jan. Siła i władza za mną, za mna prawo.
Eleonora. O! bardziej władza, synu, niźli prawo.
Inaczej źleby bardzo być musiało
Ze mną i z tobą. To ci me sumienie
Szepce do ucha. Tego, oprócz nieba
I mnie i ciebie, niechaj nikt nie słyszy.

(Wchodzi szeryf z Nortamptonszajer, który mówi cicho z Esexem).

Esex. Jest tu, mój królu, spór szczególny, z głębi
Kraju przed sąd twój go przynoszą. Rozkaż.
Ażeby strony weszły.
Król Jan. Niechaj wnijdą.

(Szeryf wychodzi).

Opactwa nasze, dobra moja matko,
Zapłacą wszystkie koszta tej wyprawy.

(Powraca szeryf, z nim Robert Fokonbrydż i Filip, jego brat, zwany bękartem).

Kto wy jesteście?
Bękart. Ja wierny poddany
Waszej królewskiej Mości, szlachcic rodem
Z Nortampton, przytem starszy syn, jak myślę,
Roberta Fokonbrydż, rycerza tego,
Który był niegdyś Lwiego-Serca ręką,
Dającą honor, w polu pasowany.
Król Jan. A ty kto jesteś?
Robert. Syn i dziedzic tegoż.
Król Jan. Jakże? on starszy, a ty jesteś dziedzic?
Nie z jednej zatem matki pochodzicie?
Bękart. Z jednej, potężny królu! to wiadomo;
Z jednego także ojca, jak rozumiem,
Chociaż o pewne prawdy tej dowody
Racz spytać, królu, nieba i mej matki.
Ja wątpię, jak i każde dziecię może.
Eleonora. Precz, grubianinie, który sromisz matkę
I ranisz cześć jej tem powątpiewaniem.
Bękart. Nie ja, o pani! ja powodów nie mam.
To skarga brata mego, a nie moja,
Którą jeżeli wesprze dowodami,
Urwie mi z pięćset funtów na rok. Niech więc
Bóg strzeże matki mojej cześć i razem
Moje dochody.
Król Jan. Dobry, śmiały chłopak!
Jakże on, będąc młodszym, może sobie
Rościć pretensye do dziedzictwa twego?
Bękart. Jak? tego nie wiem, chyba że zagarnąć
Chce mój majątek. Nieraz mię nazywał
Bękartem. Czylim ja poczęty prawnie,
Czyli nie, zwalam to na głowę matki.
Żem zaś poczęty należycie, (dzięki
Tym kościom, które dla mnie się trudziły),
W tem, racz, mój królu, sam być sędzią, nasze
Twarze zrównawszy. Jeśli nas obydwóch
Spłodził Sir Robert i był ojcem naszym,
I jeśli syn ten całkiem doń podobny,

Robercie! ojcze! na kolanach niebu
Dziękuję, żem do ciebie niepodobny.
Król Jan. Co za szaleńca niebo nam zesłało?
Eleonora. Ma jakiś zarys twarzy Lwiego-Serca,
I dźwiękiem głosu z nim coś spokrewniony.
Czy nie spostrzegasz śladów mego syna
W szerokich jego członkach i budowie?
Król Jan. I moje oko także porównywa
To podobieństwo. On zupełny Ryszard. —
Ty odpowiadaj, co cię pobudziło
Do ziem braterskich rościć sobie prawo?
Bękart. Bo ma pół-lica, równie jak mój ojciec,
I z tem pół-licem chce mieć całą ziemię.
Pół-liczny groszak miałby pięćset funtów!
Robert. Królu i panie! póki żył mój ojciec,
Twój brat używał często mego ojca...
Bękart. Taką powieścią dóbr mi nie odbierzesz,
Ty powiedz, jak używał mojej matki.
Robert. I raz w poselstwie wysłał go do Niemiec,
Z cesarzem w ważnych sprawach się umawiać,
Które się owych dotyczyły czasów.
Z nieobecności jego korzystając,
Król w tymże czasie bawił w naszym domu,
I jak się bawił... wstyd powiedzieć. Ale
Co prawda, prawda. Morza i szerokie
Lądy dzieliły ojca od mej matki,
Gdy ten wesoły panicz był poczęty,
(Tom słyszał nawet z ust mojego ojca).
Dobra i ziemie, na śmiertelnem łożu,
Mój ojciec mnie przekazał i konając,
Stwierdził, że syn ten matki naszej nie był
Bynajmniej jego synem, lub w tym razie
Przyszedłby na świat o czternaście niedziel
Pierwej, niż trzeba. Tak więc, dobry królu!
Pozwól, ażebym posiadł to, co moje:
Dobra ojcowskie, według ojca woli.
Król Jan. Twój brat, kochanku, jest zupełnie prawnym.
Żona twojego ojca go nosiła
Po ślubie, jeśliby zatem sfałszowała,
Jej to jest wina, której się poddaje

Każdy mężczyzna, który bierze żonę.
Powiedz mi, gdyby brat mój, co, jak mówisz,
W poczęciu jego zadał sobie prace,
Od ojca twego żądał go, jak swego.
Nie prawdaż, przyjacielu, że twój ojciec,
Przed całym światem, miałby pełne prawo
Nie dać mu tego ciołka od swej krowy?
I w rzeczy samej, jeśli brat mój, choćby
Był jego ojcem, wziąć go nie miał prawa,
Równie twój ojciec, choćby ojcem nie był.
Nie miał żadnego prawa go odrzucić.
Z tego wypada, że syn mojej matki
Począł dziedzica twemu ojcu, który
Posiadać musi ojca twego ziemie.
Robert. Czyż ojciec nie ma prawa wydziedziczyć
Dziecię, co nie jest jego?
Bękart. O! Sir Robert
Nie więcej prawa miał mię wydziedziczyć.
Jak chęci spłodzić. Tak przynajmniej myślę.
Eleonora. Co wolisz, czyli zwać się Fokonbrydżem,
I wespół z bratem ziemie swe posiadać,
Czy być przyznanym synem Lwiego-Serca,
Panem samego siebie, lecz bez ziemi?
Bękart. O Pani! gdyby brat mój miał twarz moją,
A ja twarz jego, twarz Sira Roberta,
Gdybym miał nogi, tak jak żerdzie, cienkie,
Ręce podobne do wypchanej skóry
Węgorza, gdybym twarz miał równie płaską,
Tak, żebym róży nie mógł zatknąć w ucho.
A ludzie patrząc na mnie, by wołali:
Patrzcie, trzy grosze idzie! — gdybym przy tej
Postaci miał być panem tego kraju,
Bodajbym z miejsca tego się nie ruszył,
Oddałbym każdą stopę mojej ziemi.
Ażeby nie mieć podobieństwa z niemi.
Eleonora. Lubię cię. Chcesz-że zrzec się swego mienia,
Jemu je oddać i mnie towarzyszyć?
Jestem żołnierzem i na Francyę idziem.
Bękart. Bracie! weź ziemię, a ja los swój biorę.
Twe lice dają-ć pięćset funtów na rok,

A za pięć groszy możesz je odprzedać.
Pani! Jam gotów iść za tobą na śmierć!
Eleonora. Jabym wolała, żebyś poszedł przodem.
Bękart. Obyczaj kraju daje ci pierwszeństwo.
Król Jan. Twe imię?
Bękart. Filip. Tak się moje imię
Zaczyna, starszy syn Sira Roberta
Żony.
Król Jan. A teraz nosić będziesz imię
Tego, którego nosisz postać. Klęknij,
Filipie! ale powstań czemściś większem,
Powstań, Ryszardzie i Plantażenecie!
Bękart. Bracie po matce! podaj mi swą rękę.
Ja mam cześć z ojca, ty masz ziemię. Niechże
Błogosławioną będzie ta godzina,
Czy dnia, czy nocy, co mnie życie dała,
A ojca twego daleko posłała.
Eleonora. Prawdziwy umysł masz Plantażeneta.
Jam twoja babka, tak też mnie nazywaj.
Bękart. Z przypadku, dobra pani, a nie z prawa.
Trochę pobocznie, trochę coś na lewo,
Przez płot lub oknem. Ale cóż to szkodzi?
Kto nie śmie we dnie, niechaj nocą chodzi.
Mieć, to rzecz główna, a jak? mniejsza o to.
Kto trafia, dobrze strzela, czy z daleka
Strzela, czy z bliska. I mój cel dopięty,
Jestem, czem jestem, jakkolwiek poczęty.
Król Jan. Idź, Fokonbrydżu i masz już, czegoś żądał.
Rycerz bez ziemi dał ci kraj bogaty.
Chodź, matko! pójdź, Ryszardzie! spieszmy, spieszmy
Do Francyi. Tam nas więcej, niż potrzeba.
Bękart. Bywaj zdrów, bracie! niech ci szczęście służy.
Byłeś spłodzony w najuczciwszy sposób.

(Wychodzą wszyscy, oprócz Bękarta).

Na stopę wyżej wzniosłem się w honorze.
Na stóp nie mało niżej w posiadaniu.
Cóż robić! Za to mogę zmienić w ledy
Każdą Johasię. I gdy mi kto rzeknie:
„Dobry dzień Panu!“ Dzięki ci, kochanku!
Powiem. A jeśli jego imię Jerzy,

Nazwę go Piotrem. Bo imiona ludzkie,
Przy nowej części, wylatują z głowy,
I przy tej zmianie pomnieć je, to znaczy
Nie mieć powagi, zbyt być popularnym.
Dziś i wojażer, z piórkiem swem od zębów.
Siądzie za stołem mojej Wielmożności.
I gdy mój brzuch rycerski się napełni,
Ssąc sobie zęby, zacznę rozpytywać
Wymuskanego podróżnika. „Cóż tam?
Kochany panie!“ (wsparłszy się na łokciu,
Rozpocznę). „Chciałbym prosie cię, mój dobry!“
Mówi pytanie; tuż odpowiedź pójdzie
Prędko i prosto, jak w elementarzu.
„Wielmożny Panie!“ powie tu odpowiedź,
„Jak Pan rozkaże, gotów jestem służyć“.
„Nie, Dobrodzieju!“ rzeknie zapytanie.
„Owszem z ochotą“... Tak wiec nim się dowie
Odpowiedź, czego od niej chce pytanie,
(Podając sobie wzajem komplementa,
O Alpach paplać i o Apeninach,
O Pireneaeh i o Po), ciągniemy
Rzecz naszą dalej do wieczerzy samej.
I to jest właśnie wyższe towarzystwo,
Takim, jak mój, umysłom przyzwoite.
Bo ten bękartem będzie swego czasu,
Kto nie przesiąknie tą przyzwoitością.
(Ja nim zostanę, choć się nią przejmuję),
I to nie w sukniach i w delikatności,
W zewnętrznej formie, w powierzchownej krasie...
Lecz w szczerej chęci przygotowywania
Trucizny, coby słodką, słodką była
Dla zębów wieku. Tego się wyuczę,
Nie żebym drugich chęć miał oszukiwać,
Lecz żebym sam uniknął oszukaństwa.
To mi oczyści ścieżkę wyniesienia.
Cóż to za pani w męskiej sukni spieszy?
Poczta w spódnicy. Czyliż nie ma męża,
Któryby przed nią trąbił?

(Ledy Fokonbrydż i Jakób Gurnej wchodzą).

Ach! niestety!

To moja matka. Powiedz, dobra Pani,
Co cię do dworu ciągnie z tym pospiechem?
Ledy Fokonbrydż. Gdzie jest ten łajdak? gdzie on? gdzie jest brat twój?
Co tu na honor matki swej poluje?
Bękart. Kto? brat mój Robert? syn sira Roberta?
Ów Kolbrand Olbrzym, mąż potężnej ręki?
Sira Roberta syna szukasz? matko!
Ledy Fokonbrydż. Sira Roberta? Ty zuchwały chłopcze!
Dlaczego mówisz z takiem urąganiem?
Sira Roberta syna? A ty czyj syn?
Bękart. Jakóbie Gurnej! zostaw nas na chwilę.
Gurnej. Idę, Filipie!
Bękart. Filip wróbel — dobry
Jakóbie! Pewne fraszki się odkryły,
Potem ci powiem więcej.

(Gumej wychodzi).

Dobra matko!
Sira Roberta synem ja nie jestem.
Sir Robert mógłby swoją cząstkę we mnie
Zjeść w wielki piątek i nie złamać postu.
Sir Robert mógł coś zrobić, ale przyznaj,
Mógłże mnie spłodzić? Nie, sir Robert nie mógł.
My znamy przecież jego płody. Zatem
Powiedz mi, matko, komum za te członki
Obowiązany? bo sir Robert nic się
Do sporządzenia nóg tych nie przyczynił.
Ledy Fokonbrydż. Czyś ty się sprzysiągł z bratem, coś powinien
Bronić mój honor dla własnego dobra?
Skąd te przykąsy? ty zuchwały chłopie!
Bękart. Rycerzu! powiedz, matko! bom ja rycerz,
Jak Bazylisko. Jestem pasowany,
I uderzenie czuję na ramieniu,
Ale nie jestem synem twego męża,
Sira Roberta zrzekłem się i dóbr swych;
Ród prawy, imię, ziemię, wszystkom stracił.
Dajże mi, dobra matko, poznać ojca.
Musi być człowiek, co się zowie! Któż on?

Ledy Fokonbrydż. Jak to? nazwiska swego się wyrzekłeś?
Bękart. I równie szczerze, jakbym zrzekł się dyabła.
Ledy Fokonbrydż. Ryszard Lwie-Serce był twym. ojcem, chłopcze!
Długą, gwałtowną prośbą przełamana,
Miejsce mu dałam w łożu mego męża.
Ty byłeś płodem tak drogiego błędu.
Oby mi niebo nie porachowało
Tej winy! była ona nieuchronną,
Gwałt w jego prośbie zrobił mię bezbronną.
Bękart. Klnę się tem światłem, gdybym miał się znowu
Urodzić, nie chciałbym lepszego ojca.
Są grzechy, które mają swój przywilej
Na ziemi, takim jest i twój. Nie z głupstwa
Zbłądziłaś, matko! Serce swe oddałaś
Jako hołd winny temu, co kochając,
Umiał rozkazać. Z jego niezrównaną
Siłą i furyą i lew nie śmiał walczyć,
Ni serca swego z ręki jego wyrwać.
Kto zdołał siłą wydrzeć serce z piersi
Lwa, ten mógł zyskać i kobiety serce.
Tak, matko! z całej duszy ci dziękuję
Za tego ojca. Kto zaś się ośmieli
Wyrzec, że źle się stało, żem się począł,
Do piekła poszlę jego duszę! Pójdźmy,
Obaczysz krewnych. Oni ci powiedzą,
Że gdyby serce twoje odrzuciło
Prośby Ryszarda, toby grzechem było.
Kto powie: nie tak, temu moje ramię
Dowieść potrafi, że głupi i kłamie.

(Wychodzą).


AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA
Francya. Przed murami miasta Anżer.
Wchodzi z jednej strony ARCYKSIĄŻĘ AUSTRYACKI z wojskiem, z drugiej FILIP, król francuski, z wojskiem. LUDWIK, KONSTANCYA, ARTUR i orszak.

Ludwik. Przed miastem Anżer witaj, areyksiąźę!
Arturze! wielki przodek krwi twej, Ryszard.
Co wydarł serce z piersi lwa, i święte
Prowadził wojny długo w Palestynie,
Przez tego księcia zszedł przed czasem z ziemi.
Żeby nagrodzić to potomkom, przybył
Sam książę do nas, na żądanie nasze,
Dla ciebie, chłopcze, sztandar swój rozwinąć
I przeciąć stryja twego przywłaszczenie
Przeciwne prawu i naturze. Idź więc,
Podaj mu rękę, kochaj i powitaj.
Artur. Śmierć Lwiego-Serca niech ci Bóg zapomni,
Gdy potomkowi jego niesiesz życie
I prawom jego pod skrzydłami wojsk swych
Dajesz przytułek. Oto masz mą rękę,
Bezsilną wprawdzie, lecz wraz z czystem sercem.
Tak więc, na ziemi naszej witaj, książę!
Ludwik. Szlachetny chłopcze! ktoby za twem prawem
Nie obstał?
Arcyks. austryacki. Na twem licu, miłe dziecię.
Ten pocałunek składam, jako pieczęć
Obietnic mej miłości, że nie wrócę
Do państwa mego, póki nie odzyskasz
I tego miasta i swych praw we Francyi,
Dopóki brzeg ten blady, biało-licy,
Który odtrąca stopą, oceanu
Fale huczące i wyspiarzów swoich
Od reszty ziemi dzieli, póki Anglia.
Ta twierdza zewsząd morzem ogrodzona,
Dotąd bezpieczna i od cudzoziemskich

Napaści w wodach swoich ufająca,
Póki ostatni kąt ten na zachodzie
Ciebie swym królem nie powita, póty
Nic wrócę nazad i nie złożę broni.
Konstancya. O przyjmij dzięki matki, dzięki wdowy.
A gdy twa ręka da mu dosyć siły,
Godniej, niż słowem, miłość twą odpłaci.
Arcyks. austryacki. Z tym pokój nieba, kto w tak sprawiedliwej,
Tak ludzkiej wojnie bierze sie do miecza.
Król Filip. Do dzieła zatem. Niechaj się armaty
Wytężą przeciw czołu tego miasta.
Zwołajcie mężów najbieglejszych w wojnie,
By działom lepsze naznaczyli miejsca.
My chcemy złożyć przed tem miastem nasze
Królewskie kości, aż do jego rynku
We krwi francuskiej brodzić-będziem, ale
Poddać się musi władzy tego dziecka.
Konstancya. Zaczekaj, królu, na odpowiedź posła,
Abyś napróżno miecza krwią nie zbroczył.
Może Szatylion z Anglii nam przyniesie,
W słowach pokoju, prawa, które wojną
Wymódz pragniemy. Przyjdzie nam natenczas
Żałować każdej kropli krwi, wylanej
Przez zbyt gorący i niebaczny pospiech.
Król Filip. Cud! cud! królowo — patrz, według życzenia
Twego nasz poseł Szatylion przybywa,
Cóż mówi Anglia? powiedz, zacny mężu!
Czekamy tylko twego doniesienia.
Szatylion. Odwróć twe wojsko od tych nędznych murów,
I zbierz swe siły na ważniejszą sprawą,
Anglia odrzuca słuszność żądań naszych,
I wzięła oręż w rękę. Wiatr przeciwny.
Który napróżno trzymał mię na miejscu.
Dał jej dość czasu prawie razem ze mną
Legiony swoje na nasz brzeg wysadzić.
Ku temu miastu marsz jej skierowany.
Siły jej wielkie, wojsko w sobie ufne.
Z królem przybywa i królowa matka.
Do krwi i kłótni budząc go, jak Ate

Z nią siostrzenica, Blanka z Hiszpanii,
I jakiś bękart nieboszczyka króla.
A nieujęte duchy tego kraju,
Ludzie gwałtowni, dumni ochotnicy,
Z kobiecem licem, z jadem smoczym w sercu,
Posprzedawali w domu swe majątki,
I prawa rodów swych na plecach, niosąc,
Śpieszą tu szukać nowych łask fortuny.
Słowem, tak mężny, tak nieustraszony
Wybór rycerzy, których łono Anglii
Dzisiaj wydało, nigdy nie obciążał
Wzdętych fal morza, i nie płynął ku nam
Na większy wstyd i szkodę chrześcijaństwa.

(Słychać bębny).

Krzykliwych bębnów silne uderzenie
Przerywa dalszą powieść. — Otóż oni,
Czy do rozmowy stają, czy do walki.
Bądź gotów, królu!
Król Filip. Jak nieprzewidziana
Wyprawa nasza!
Arcyks. austryacki. Im mniej przewidziana,
Tem więcej siły będziem mieć w obronie.
Bo męstwo rośnie wraz z niebezpieczeństwem.
Witaj ich zatem — myśmy już gotowi.

(Wchodzi Król Jan, Eleonora, Blanka, Cembrok z wojskiem).

Król Jan. Pokój niesiemy Francji, jeśli Francja
Da nam spokojnie zająć nasze miasto.
Jeśli nie, niechaj krwią się swą zaleje.
A pokój niechaj ulatuje w niebo.
Tymczasem my, narzędzia jego gniewu
TJkarzem dumę, która pokój z ziemi
Wygania,
Król Filip. Pokój Anglii, jeśli wojna
Z Francyi do Anglii wróci i ucichnie.
Kochamy Anglię, i dla jej miłości
Pot nas oblewa pod tą ciężką zbroją.
Ten trud nasz twoim byćby winien. Ale
Tyś tak daleki od kochania Anglii,
Żeś sam podkopał jej prawego króla,
Przeciął następstwa prawo i porządek,

Skrzywdził nieletnie państwo i popełnił
Gwałt na dziewiczej cnocie tej korony.
Patrz tu na lice brata twego. Gotfryd
W tych oczach, czole, w rysach tych, jak żywy.
Ten mały zarys mieści wszystko wielkie,
Które w Gotfrydzie znikło. Ręka czasu
Drobny ten wyciąg w wielką księgę zmieni.
Ten Gotfryd był twym starszym bratem, on zaś
Jest jego synem. Anglia posiadaniem
Była Gotfryda, i on Gotfrydowy.
Przebóg! dla czegóż ciebie zowią królem,
Gdy żywa krew uderza w jego skroniach,
I im należy ta korona Anglii,
Którą ty nosisz?
Król Jan. Królu Francyi! ktoć dał
Prawo pociągać mnie do odpowiedzi?
Król Filip. Ten wielki sędzia, który w piersiach władzców
Obudza zacne myśli i pilnować
Każe, by prawo plam i szczerb nie miało.
Ten sędzia dał mi straż nad tym chłopięciem.
Z jego to woli ja obwiniam ciebie
O krzywdę, którąś mu wyrządził, z jego
Świętą pomocą karać za nią będę.
Król Jan. O! zbyt powagi sobie przywłaszczyłeś!
Król Filip. Przepraszam — ile trzeba, by obalić.
Przywłaściciela.
Eleonora. Kogoż tu nazywasz
Przywłaścicielem?
Konstancja. Królu Francyi! pozwól,
Na to pytanie niechaj ja odpowiem.
Przywłaścicielem jest twój syn.
Eleonora. Bezczelna!
Czy nie twój bękart ma być królem, abyś
Królową była i władała światem?
Konstancya. O! moje łoże było równie wiernem
Twemu synowi, jak i twoje własne
Mężowi twemu; i ten chłopiec w rysach
Do ojca bardziej jest podobnym, niźli
Twój Jan do ciebie w obyczajach: przecież
Wyście do siebie wzajem tak podobni,

Jak deszcz do wody, dyabeł do swej matki.
Mój Artur bękart? przebóg! jego ojciec
Nie w takiej pewnie wierze był poczęty,
I być nim nie mógł, gdyś ty jego matka.
Eleonora. Dobra to matka, chłopcze, która plami
Twojego ojca.
Konstancya. Dobra to babunia,
Synu, co plam i ciebie.
Arcyks. austryacki. Cicho.
Bękart. Cicho,
Gdy woźny woła.
Arcyks. austryacki. Cóżeś ty za dyabeł?
Bękart. Jam ten, co z tobą po dyabelsku zagram,
Jeśli gdzie złapię ciebie i twą skórę.
Ty jesteś zając, co lwa nieżywego,
Jak jest przysłowie, i za brodę targnie.
Ja ci okopcę trochę twoją szubę.
Strzeż-że się, bratku! bo tak będzie, wierz mi.
Blanka. O jak przystojnie temu w lwa odzieniu,
Kto lwa rozebrał z jego sukni.
Bękart. Równie
Pokaźna na nim, jak Alcyda trzewik
Na nogach osła. Moje ty oślisko!
Ja wkrótce zdejmę ciężar ten z plec twoich,
I taki na nie włożę, co je złamie.
Arcyks. austryacki. I cóż to za samochwał, który uszy
Nasze ogłusza zbytkiem swego tchnienia?
Król Filip. Ludwiku ! rozważ i rozstrzygnij, co nam
Czynić wypada.
Ludwik. Błazny i kobiety
Niechaj zamilkną. Królu Janie! oto
Jest treść wszystkiego. My, z praw tego dziecka,
Dopominamy się u ciebie Anglii,
Irlandyi, Anżu, Manu i Turenu,
Chcesz-że ich zrzec się? chcesz-że złożyć oręż?
Król Jan. Prędzej się zrzeknę życia. Ciebie, Francyo,
Wyzywam. Ty, Arturze, mnie się oddaj,
A miłość moja da ci więcej, niźli
Francyi chytra ręka ci podbije.
Poddaj się, chłopcze!

Eleonora. Chodź tu do swej babki.
Konstancya. Zrób to, mój synu! idź do babki, dziecię!
Oddaj królestwo babce, a babunia
Da ci śliweczkę, wiśnię albo figę.
Dobra babunia!
Artur. Przestań, dobra matko!
Chciałbym głęboko leżeć w mej mogile,
Bom ja tej wrzawy nie wart, którą słyszę.
Eleonora. Wstyd mu za matkę, że aż biedny płacze.
Konstancya. Bądź co bądź, wstyd i hańba tylko tobie.
O! nie wstyd matki, ale krzywdy babki
Z jego ócz biednych perły wyciskają.
Niebo je widzi i jak zakład przyjmie.
Tak. Niebo da się ująć kryształami
Tych drogich ziarnek, jemu sprawiedliwość
Odda i krzywdy pomści się na tobie.
Eleonora. Potworo i krzywdzisz niebo, krzywdzisz ziemię.
Konstancya. Potworo! krzywdzisz niebo i tę ziemię,
Ty wraz z twoimi. Wyście przywłaszczyli
Władzę, królestwo, wszystkie prawa tego
Biednego chłopca. Najstarszego syna
Twojego on jest synem. Nieszczęśliwy
W tem jednem tylko, żeś ty jego babka.
Twoje to grzechy w nim ponoszą karę.
Wyrok zakonu cięży na nim, chociaż
Drugie go tylko dzieli pokolenie
Od ciebie, od żywota twego, który
W grzechu poczynał.
Król Filip. Milcz-że już! szalona!
Konstancya. To jeszcze powiem: Nie za grzech jej tylko
On znosi karę, ale Bóg uczynił
Zarówno grzech jej, jak ją samą, klęską
Oddalonego pokolenia. Za nią
Ponosi ono klęski. Jego krzywdy
Są to jej krzywdy i jej grzechu sługi.
Za nie to karę dziecko to ponosi,
Za nie i przez nią. — O! przekleństwo tobie!
Eleonora. Głupia kłótnico! mogę ci ukazać
Wolę, co znosi prawa twego syna.

Konstancya. Któż o tem wątpi? złą, występną wolę.
Wolę kobiety, zgniłą babki wolę.
Król Filip. Przestańcie, proszę, lub się umiarkujcie,
Bo nie przystoi tu obecnym stwierdzać
Swem przyzwoleniem tę kłótliwą wrzawę.
Trąby niech wyzwą ku nam na okopy
Anżeru mężów, niech powiedzą, czyje
Przyznają prawa: Jana czy Artura?

(Trąbią — występują obywatele na wały).

Pierwszy obywatel. Któż nas ostrzega, abyśmy tu wyszli?
Król Filip. Francya za Anglią.
Król Jan. Anglia za siebie.
Obywatele tego miasta! moi
Mili poddani!...
Król Filip. Wy, Anżeru męże!
Władzy Artura wierni! do rozmowy
Wzywa was trąba nasza.
Król Jan. Posłuchajcie!
We własnej sprawie my powiemy pierwsi.
Sztandary Francyi, które tu przed oczy
Waszego miasta podstąpiły, przyszły
Na szkodę waszą. Brzuchy armat pełne
Srogiej wściekłości, paszcze ich gotowe
Na wasze mury wypluć gniew żelazny.
Przygotowano krwawe oblężenie.
Nieubłagany umysł Francyi grozi
Waszego miasta oczom przymróżonym,
Tym zwartym bramom. Gdyby nie nasz pospiech,
Spiące kamienie, co wras obwiązują,
Jak pas wokoło, silnem uderzeniem
Dział wyruszone z glinianego łoża,
Jużby rozpadły się w szeroką szczerbę,
By krwawa przemoc pokój wasz zdławiła.
Lecz gdy ujrzeli nas, waszego króla,
Nas, którzy silnym i gwałtownym marszem.
Przed bramy wasze przywodzimy odsiecz,
Aby draśnienie żadne nie postało
Na licu waszych murów, ciż Francuzi
Zdumieni, do rozmowy się skłaniają.
I teraz zamiast kul obwitych ogniem,

Któreby w dreszcz wprawiły wasze wały,
Rzucają miękkie słowa, pełne dymu,
Ażeby uszy wasze odurzyły.
Także im wierzcie, o obywatele!
A nam otwórzcie, bramy. Utrudzeni
Szybkiego marszu nagłem wysileniem,
W murach waszego miasta chcemy spocząć.
Król Filip. Gdy skończę, wtenczas odpowiecie obu,
Patrzcież, tej oto ręce powierzyło
Niebo opiekę praw i życia dziecka,
Które przed wami. To jest Plantażenet,
To syn starszego brata tego męża,
Jego król i wszystkiego, czem on władnie.
Za jego prawa podeptane, depcem
Wojennym marszem piękną tę murawę.
Zresztą o tyle w nas jest nieprzyjaźni
Dla was, o ile żąda święty przymus
Gościnnej gorliwości, dla obrony
Uciśnionego dziecka. I wy także
Oddajcie hołd wasz i powinność temu,
Któremu od was się należy, to jest,
Młodemu księciu. Wtenczas i nasz oręż,
Srogi na pozór, jak w kagańcu niedźwiedź,
Ostrze swe zamknie, a złość dział wywartą
Będzie na chmury, które się nie dają
Ranić. Szczęśliwy odwrót nasz zaniesie
Niewyszczerbione miecze, niezrąbane
Hełmy. Wrócimy z tąż krwią w żyłach naszych,
Co miała zbryzgać mury tego miasta,
U was i żony wasze zostawimy
W pokoju. Gdy zaś odrzucicie całkiem
Naszą ofiarę, ani was obroni
To stare koło siwych murów waszych
Przed posłańcami wojny, choćby nawet
Obwodem swoim ogarnęło wszystkich,
Go przyszli z Anglii z bronią i ładunkiem.
Powiedzcie zatem, czy mię przyznajecie
Panem na korzyść tego, dla którego
Działam? czy mam dać hasło mego gniewu
I krwią dostąpić do władania mego?

Pierwszy obywatel. Myśmy poddani króla Anglii, w jego
Imieniu miasto to trzymamy.
Król Jan. Zatem
Przyznajcie króla swego i otwórzcie
Bramy.
Pierwszy obywatel. Nie możem. Temu, kto dowiedzie.
Że król, będziemy wierni i przychylni,
Do tego czasu bramy nasze będą
Zamknięte dla całego świata.
Król Jan. Czyliż
Korona Anglii nie dowodzi króla?
Gdy tego mało, świadków wam przywodzę
Więcej trzydziestu tysięcy serc wiernych,
Zrodzonych w Anglii.
Bękart. Wśród nich i bękartów.
Król Filip. Tyleż i równie dobrze urodzonych...
Bękart. Trochę bękartów także.
Król Filip. I ja stawiam.
Oni zaprzeczą jego wymaganiom.
Pierwszy obywatel. Nim rozstrzygniecie, czyje prawo lepsze,
My zostawiamy prawo dla obudwóch.
Król Jan. Niechże Bóg grzechy duszom tym przebaczy,
Co wprzód, nim rosa spadnie, do wieczystych
Siedlisk ulecą w groźnej, dzikiej walce,
Która ma króla dać królestwu temu.
Król Filip. Amen. — Rycerze! na koń i do broni!
Bękart. O święty Jerzy! ty, coś zwalczył smoka,
I odtąd ciągle siedzisz tam na koniu
Przed drzwiami mojej gospodyni, bądź-że
Moją obroną.

(Do arcyksięcia austryackiego).

Gdybym był w twym domu,
To jest, w twej jamie razem z twoją lwicą,
Na tej lwiej skórze głowę bym postawił
Wołu — i dziwny zrobiłby się potwór.
Arcyks. austryacki. Przestań.
Bękart. O! zadrżyj! to ryk lwa! czy słyszysz?
Król Jan. Dalej-że, dalej spieszmy na równinę.
Tam uszykujem wszystkie pułki nasze.
Bękart. Spieszmy korzystać z pola.

Król Filip. Niech tak będzie.

(Do Ludwika).

Na drugim wzgórku postaw resztę wojska.
I dalej — naprzód. — Bóg i nasze prawa.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże. — Bitwa, potem ustęp.
(Wchodzi francuski HEROLD i trąbi ku bramom miasta).

Francuski herold. Obywatele! bramy swe otwórzcie,
Wpuśćcie Artura bretońskiego księcia,
Co dziś, przez ręce Francyi, łzy wycisnął
Wielu angielskim matkom, których syny
Na krwawem polu rozrzucone leżą!
Nie jednej wdowy mąż tam rozciągnięty
Całuje chłodną i bezbarwną ziemię.
Zwycięstwo, przy niewielkiej stracie, igra
Koło sztandarów Francyi tańcujących,
Gotowych tryumfalnie się rozwinąć,
Wejść po zwycięsku w miasto i ogłosić
Artura królem Anglii i waszym.

(Wchodzi angielski HEROLD i trąbi).

Angielski herold. Obywatele! cieszcie się! uderzcie
We wszystkie dzwony! Król Jan wasz i Anglii
Król się przybliża. On dnia tego panem.
I jego zbroja, co stąd wyszła czystą.
Jak srebro, wraca cała w7 krwi francuskiej.
Ani jednego pióra na angielskim
Hełmie francuska lanca nie skubnęła.
Sztandar powraca w tejże samej dłoni,
Co go rozwiła, gdyśmy szli do boju,
I, jak myśliwych orszak, powracają
Anglicy nasi, każdy z ręką we krwi,
Wziętej z śmiertelnej nieprzyjaciół rany.
Otwórzcież bramy — droga dla zwycięzców!
Obywatel. Z wież tych widzieliśmy, cni Heroldowie,
Z początku aż do końca, obu armii

Atak i odwrót. Równość ich zupełna.
Najlepsze oko ująć jej nie zdoła.
Krew krwią kupiona, każdy cios odbierał
W odwecie ciosy, siła była równa
Sile, potęga przed potęgą stała.
Oba są równi — my sprzyjamy obu.
Lecz niech z nich jeden większym się okaże.
Póki na równej szali stoją, póty
To miasto dla żadnego i dla obu.

(Wchodzi z jednej strony król Jan z wojskiem, Eleonora, Blanka i bękart, z drugiej król Filip, Ludwik, arcyksiążę austryacki i wojsko).

Król Jan. Królu francuski! masz-że jeszcze więcej
Krwi do strwonienia? Może-li spokojnie,
Potok praw naszych płynąć? — Zatrzymany
Twemi przeszkody w swoim bystrym biegu.
On swe koryto rzuci i zaleje,
Niszcząc i burząc, twe sąsiednie brzegi.
Jeśli go puścisz, jako srebrne wody
Spokojnym nurtem w ocean popłyną.
Król Filip. Królu angielski! tyś nie więcej szczędził
Krwi w tej gorącej walce, jak i Francya.
Straciłeś więcej. Klnę się tą prawicą,
Pod której władzą kraj, nad którym wisi
To niebo: póty zbroi swej nie zdejmę,
Dopóki ciebie nie ukorzę, albo
Do zmarłych przydam królewskiego trupa,
By spis poległych w wojnie tej zasłynął
Mordem, z imieniem króla skojarzonym.
Bękart. O majestacie! jak wysoko róśnie
Twa chwała, gdy zakipi krew królewska!
Niechże śmierć paszczę swą napełni stalą.
Miecze żołnierzy, to jej kły i zęby.
Niechaj ucztuje, żując mięso ludzkie,
W nierozstrzygnionym sporze królów. Czemuż
Zdumione stoją te królewskie szyki?
Krwi krwi! wołajcie króle. Nazad w pole
Eówne potęgi! duchy rozognione!
Niechaj porażka jednej strony stwierdzi
Pokój dla drugiej. Dotąd zaś krwi trzeba,
Ciosów i śmierci.

Król Jan. Z czyjejże są strony
Mieszkańcy miasta.
Król Filip. Cóż? Obywatele!
Kogoż dla Anglii przyznajecie królem?
Pierwszy obywatel. My? — Króla Anglii, jeśli go przyznamy.
Król Filip. Więc mnie przyznajcie, ja mam jego prawa.
Król Jan. Mnie, który króla mam i moc i prawa,
Co sam w osobie swojej działam, będąc
Panem i waszym i waszego miasta.
Pierwszy obywatel. Większa potęga tego nam zabrania,
Póki wątpliwość trwa, my w bramach naszych
Skrupuły nasze zamkniem razem z sobą.
Bojaźń króluje u nas. Niech król inny
Tę bojaźń zwalczy lub ją z tronu złoży.
Bękart. Jak mi Bóg miły! wszak ci obszarpańcy
Żartują sobie i z was drwią, królowie!
Bezpiecznie stojąc za ścianami swemi,
Jak na teatrze rozdziawiają gęby
Na wasze sceny i śmiertelne akty.
Baczcież, królowie, pójść za moją radą.
Jak niegdyś buntownicy uczynili
W Jerozolimie, tak i wy uczyńcie:
Bądźcie na chwilę przyjaciółmi, oba
Natężcie wspólną czynność waszej zemsty
Ku temu miastu, z wschodu i zachodu
Francya i Anglia niech skierują na nie
Bijące działa, pełne po sam gardziel,
Dopóki grzmot ich nie rozgromi w kęsy
Kamiennych boków wzgardliwego miasta,
Grajcie bez przerwy do tej podłej zgrai,
Póki wpośrodku ruin i zniszczenia
Nie będzie nagą, jak powietrze, potem
Rozłączcie wasze połączono siły,
Rozdzielcie barwy pomieszane; stańcie
Twarz przeciw twarzy, ostrze przeciw ostrzu.
Wtenczas fortuna wyzwie z którejkolwiek
Strony swojego ulubieńca, jemu

W dniu tym otworzy skarby swojej łaski
I jak zwycięzcę ucałuje. — Jakże
Ta dzika rada zda się wam? Królowie!
Może zamało polityką trąci?
Król Jan. Świadczę się niebem, co nad nami wisi,
Mnie się podoba twoja rada. Mamyż
Spleść nasze siły? mury tego miasta
Porównać z ziemią, by śmiertelną walką
Rozstrzygnąć potem, kto ma być ich królem?
Bękart. Jeśli masz w piersiach królewskiego ducha,
Skrzywdzony, równie jak my, ich uporem,
Zwróć ku nim gardła twojej artyleryi,
Jak my zwrócimy naszą. Gdy zrównacie
Z ziemią bezczelne mury tego miasta,
Dalejże, w imię nieba albo piekła,
Przeciwko sobie zwróćcie swe oreże.
Król Filip. Niech i tak będzie. Powiedz, z której strony
Chcesz szturm przypuścić?
Król Jan. Ja chcę od zachodu
Posłać im zgubę.
Arcyks. austryacki. A ja od północy.
Król Filip. Nasze pioruny od południa spadną
Z deszczem kul na ich mury.
Bękart. O jak mądrze!
Północ, południe! Francya przeciw Austryi!
Nawzajem sobie w gębę strzelać będą!
Tego nam trzeba — dodam im ochoty.
Pierwszy obywatel. Wielcy królowie! raczcie nas posłuchać!
My wam wskażemy pokój z wdzięcznem licem,
Związek, przez który zdobędziecie miasto
Bez ran i ciosów, i to życie wasze,
Które tu chcecie złożyć w krwawem polu,
Na śmierć spokojną w łóżku zachowacie.
Nie idźcież dalej, ale raczcie słuchać.
Król Jan. Mówcież — łaskawie was słuchamy.
Pierwszy obywatel. Oto
Hiszpanii córka, piękna Blanka. — Ona
Bliską jest Anglii. Weźcież na uwagę
Lata Delfina i wiek tej dziewicy.

Gdy rzeźwa miłość goni za pięknością,
Gdzież znajdzie więcej wdzięków, jak w tej pannie?
Jeśli gorąca miłość zechce cnoty,
Gdzież ona czystsza, jak nie w sercu Blanki?
Gdy dumna miłość chce równości rodu,
Gdzież krew zacniejsza bije, jak w jej żyłach?
Takim jak ona w rodzie, cnocie, wdziękach,
Jest młody Delfin całkiem i zupełnie.
Gdy niezupełnie, to dlatego tylko,
Że on nią nie jest, jeśli czegokolwiek
Jej niedostaje, niedostaje tylko
Tego, że ona nie jest nim. Zaiste
On jest połową szczęśliwego męża,
I przez nią tylko ma się uzupełnić,
I ona pięknej jest doskonałości
Połową, której drugie pół w nim leży.
O! gdy się złączą te dwa srebrne zdroje,
Uświetnią brzegi, w których płynąć będą.
Dwoma brzegami dla tych dwóch strumieni,
W jedno złączonych, dwiema granicami
Ich wspólnej drogi, władzcy! wy będziecie.
Połączcież zatem te książęce dłonie.
Ten związek więcej zdziała, niż baterye
Przeciw zamkniętym bramom. To małżeństwo
Prędzej od prochu wargi ich rozdejmie,
I wchód szeroki stanie wam otworem.
Bez tego ślubu nic nie dokażecie,
Bo mniej jest głuchem morze rozhukane,
Lew nie tak ufny w swoich siłach, góry
I skały mniej są pewne w swych posadach,
Śmierć w swojej furyi nie jest tak bezwzględną.
Jak my będziemy, broniąc tego miasta.
Bękart. Jaki mi strażnik! Patrzcież, jak wytrząsa
Przegniły szkielet śmierci z jej gałganów!
Szeroka gęba! Śmierć wypluwa, góry,
Skały i morza, a o lwie ryczącym
Tak poufale gada, jak trzynasto-
Letnia dziewczynka o szczenięciu swojem.
Jakiś kanonier począł tego zucha.
Ma pełną gębę ognia, armat, dymu,

Jak kijami praży, tak językiem swoim,
Zćwiczył nam uszy, każde jego słowo
Uderza mocniej, niż francuski kułak.
Do wszystkich dyabłów! jeszcze mię słowami
Nikt tak porządnie nie wykropił, odkąd
Nazywam tatkiem ojca mego brata.
Eleonora. Pozwól, mój synu, na ten związek. Ślub ten
Niech się skojarzy. Siostrzenicy naszej
Daj znaczny posag. To małżeństwo wzmocni
Kulawe prawa twoje do korony,
I tak upewni, że pączkowi temu
Nie stanie słońca, aby się rozwinął
W kwiat, co przyrzeka tak potężny owoc.
W oczach Filipa widzę przyzwolenie.
Patrzaj. jak szepcą. Nie ustępuj zatem,
Póki ich dusze karmią się tą dumą,
Aby ich zapał odmuchniony miękkiem
Tchnieniem litości, prośby tub wyrzutów,
Nie ostygł i nie stwardniał po dawnemu.
Pierwszy obywatel. Królowie! czemuż nie odpowiadacie
Na przełożenie tego miasta?
Król Filip. Niechaj
Anglia odpowie pierwsza — ona pierwsza
Ku miastu temu rzecz swą obróciła.
Król Jan. Jeżeli Delfin, syn twój, królu, może
Wyczytać miłość w tej piękności księdze,
Jej posag będzie ważnym i królewskim.
Kraje Turenu, Poatu i Anżu
Manu i wszystko, co z tej strony morza
(Wyjąwszy miasta, które oblegamy)
Podlega naszej władzy i koronie,
Ozłoci jej małżeńskie łoże; aby
Równie bogatą była w cześć i ziemie,
Jak jest bogatą w piękność, ród i cnoty,
Któremi równa pierwszym paniom świata.
Król Filip. Cóż powiesz na to? Spojrzyj w twarz tej Pani.
Ludwik. Patrzę, mój ojcze, i w jej pięknem oku
Znajduję dziwny cud lub dziw cudowny:
Obraz mój własny cieni się w jej oczach.

A choć jest tylko cieniem twego syna,
Staje się słońcem, co mnie robi cieniem.
Przysięgam, nigdym ciebie tak nie kochał,
Dopókim nie obaczył się oprawnym
W pochlebnem ślicznych oczu jej źwierciedle.
Bękart. Oprawny w śliczne oczu jej źwierciadło,
W zsuniętych zmarszczkach brwi jej zawieszony.
Ulokowany w sercu! — Sam szpieguje
Siebie miłośny zdrajca. — Żal się Boże,
Że zawieszonym, oprawionym będzie
W tak ślicznych ramach gbur nieociosany.
Blanka. Wola mojego wuja jest w tej mierze
I moją wolą. Jeśli w twej osobie
On coś spostrzega, co mu się podoba,
To, co on widzi, co mu się podoba,
Ja mogę łatwo przenieść i w mą wolę.
Lub, jeśli żądasz, bym wyraźniej rzekła,
Mogę polecić to miłości mojej.
Zresztą nie myślę ci pochlebiać, książę,
Że wszystko w tobie jest miłości godnem;
To tylko powiem, że nic w tobie nie ma,
(Chociażby nieuk jaki był twym sędzią),
Coby na niechęć zasługiwać mogło.
Król Jan. Co mówi młoda para? co ty? Blanko!
Blanka. Ze honor każe mi wypełniać święcie,
Co mądrość twoja czynić rozkazuje.
Król Jan. Powiedz, delfinie, możesz że ją kochać?
Delfin. Zapytaj, królu, czy się mogę wstrzymać,
Bym jej nie kochał? Ja ją szczerze kocham.
Król Jan. Daję ci zatem Normandyę i Anżu,
Poatu, Turen, Man, te pięć prowincyi
Wraz z nią w posagu, i w dodatku jeszcze
Trzydzieście tysięcy mark angielskiego
Złota. — Filipie! jeśli się podoba,
Każ-że swym dzieciom podać sobie ręce.
Arcyks. austryacki. I usta także; bo pamiętam dobrze,
I jam tak zrobił, gdym był zaręczony,
Król Filip. Teraz otwórzcież nam już bramy wasze.
Niech wnijdzie przyjaźń przez was skojarzona.
W kaplicy Matki Boskiej uroczyście

Chcemy obchodzić obrzęd tego ślubu.
Gdzież jest Konstancya? czy jej nie ma z nami?
Wiem, że jej nie ma; jej obecność bowiem
Przeszkodą byłaby małżeństwu temu.
Gdzież ona? gdzież jej syn? kto wie, niech mówi.
Ludwik. W namiocie twoim smutna i cierpiąca.
Król Filip. Zaprawdę, związek, któryśmy zrobili,
Słabe jej smutkom przyniósłby lekarstwo.
Królu angielski! jakże ucieszymy
Tę wdowę? Myśmy przyszli praw jej bronić,
Które, Bóg widzi, inną wcale drogą
Na naszą wyszły korzyść.
Król Jan. Chcemy pomódz
Złemu. Artura mianuję księciem
Bretańskim, Hrabią Riczmond, oraz Panem
Tego pięknego miasta. Zawołajcie
Konstancyę. Niechaj kto pośpieszy prosić,
By uroczystość naszą podzieliła.
Mamy nadzieję, że gdy niezupełnie
Spełnimy miarę życzeń jej, przynajmniej
W niejakiej części zadość im się stanie,
Tak że jej krzykom koniec się położy.
Idźmyż, o ile pośpiech nam pozwoli
Spełnić przystojnie niespodziany obrzęd.

(Wychodzą).

Bękart (sam). Szalony świat! szaleni ci królowie!
Szalony układ! — Jan, chcąc zniszczyć prawa
Artura do całości, zrzekł się części.
Filip (któremu zbroję nałożyło
Sumienie, który wyszedł w pole, zacnej
Litości głosem wywołany, jako
Żołnierz, którego Bóg sam wybrał), Filip
Uległ podszeptom tego, który zmienia
Wszystkie zamiary, który łeb ukręca
Wszelkim przysięgom, który codzień łamie
Wiarę i który ciągnie zysk dla siebie
Z królów, żebraków, starców, ludzi młodych,
Z dziewcząt, od których, gdy prócz tego słowa:
Dziewczyna, trudno wydrwić co innego,
Wykpiwa i to słowo. Chytry szatan,

Gładki, wykwintny panicz: zysk łaknący,
To cel, to skłonność świata. Świat sam przez się
Zrównoważony dobrze, mógłby ciągle
Równo się toczyć po jednakim gruncie;
Lecz właśnie zysk ten, ten cel podły, niski,
Naznacza inną drogę jego ruchom;
On go wybija z wszelkiej równowagi,
Zmienia bieg jego, zamiar i kierunek.
Dziś właśnie tenże zysk, tenże interes,
Ten rajfur, ten niszczyciel wszelkich umów,
Zaślepił oczy słabomyślnej Francyi,
I od pomocy chętniej i szlachetniej,
Od wojny pełnej sławy i honoru
Przywiódł do ugod podłych i hańbiących. —
Ale dla czegóż ja na zysk powstaję? —
Dla tego, że się do mnie nie umizgnął,
Nie zaś, ażebym miał kość mocy zamknąć
Swą rękę, gdyby piękni aniołkowie
Przybyli kiedy moją dłoń powitać.
Dłoń moja odtąd od pokusy wolna,
Jak głodny żebrak, krzyczy na bogacza.
Dobrze więc, pókim żebrak, będę wrzeszczeć:
Że nie ma grzechu, tylko być bogatym.
Gdy się wzbogacę, znowu wołać będę:
Nie ma występku, tylko być żebrakiem.
A gdy królowie, mając zysk na względzie,
Niszczą przysięgi, łamią swe umowy,
Niechże, zysk odtąd moim bogiem będzie.
Jemu chcę służyć — przykład mam gotowy.

(Wychodzi).


AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA
Tamże. Namiot króla francuskiego.
Wchodzi KONSTANCYA, ARTUR, SALISBURY.

Konstancya. Do ślubu poszli? zaprzysięgać pokój?
Niewierny ród z niewiernym ma się złączyć?
I przyjaciółmi będą? Ludwik Blankę
Otrzyma? Blanka wszystkie te prowincye?
W tem coś jest. — Źleś mi doniósł, źleś usłyszał.
Przypomnij sobie, powtórz, coś powiedział.
To być nie może. — Mówisz, że tak — przecież.
Ja ci nie wierzę. Twoje słowo było
Tylko czczem tchnieniem zwyczajnego człeka.
Wierz mi, człowiecze, ja ci nie uwierzę.
Przysięga króla mówi mi inaczej.
Ciebie ukarzą za to, że mię straszysz.
Ja jestem chora, przeto bojaźliwa,
Jam uciśniona smutkiem i bojaźni
Pełna, jam wdowa, i podległa przeto
Wszelkiej bojaźni, jam kobieta, na to
Tylko zrodzona, aby ciągle bać się.
I choć wyznajesz teraz, żeś żartował,
Duch skołatany we mnie nie odpocznie.
Dzień cały bać się będę, będę drżała.
Ale co to znaczy, że tak kiwasz głową?
Czemu tak smutno patrzysz na to dziecię?
Co znaczy ręka ta na twojej piersi?
Czemu wstrzymuje oko twe nurt tęskny,
Co się jak rzeka z brzegów swych wyrywa?
Mająż te znaki słowa twe potwierdzać?
Powiedz więc znowu — nie, nie całą powieść,
To tylko powiedz, że, coś mówił, prawda.
Salisbury. I taka prawda, jak są pełni fałszu
Ci, z których winy słowa me prawdziwe.

Konstaneya. Gdyś mię nauczył wierzyć tej boleści,
Naucz-że boleść tę, jak ma mnie zabić.
Niech wiara we mnie tak się spotka z życiem,
Jak równa wściekłość mężów dwóch w rozpaczy,
Co oba w walce, gdy się zetrą — giną.
Ludwik się żeni z Blanką? O mój chłopcze!
A gdzież ty będziesz? Francya przyjaciółka
Anglii? Cóż się wówczas ze mną stanie?
Precz stąd! człowieku! Ja cię znieść nie mogę!
Nowiny twoje szpetnym cię zrobiły.
Salisbury. Jakążem krzywdę ci wyrządził? Pani!
Mówiłem tylko o tej, którą tobie
Inni zrządzili.
Konstancya. Krzywda przez się straszna,
Tak, że krzywdziciel w oczach moich każdy,
Kto o niej mówi.
Artur. Matko! bądź spokojna.
Konstancya. Gdybyś ty, co mnie pragniesz uspokoić,
Był brzydkim, strasznym, hańbą tych wnętrzności,
Co cię nosiły, pełen plam niemiłych,
Odrażających wad, kulawym, głupim,
Garbatym, śniadym, gdybyś był potwornym,
Upstrzonym w cętki i obrażające
Oczy znamiona, byłabym spokojna,
Bez troski, bobym ciebie nie kochała,
Bobyś był niewart wysokiego rodu,
Z którego idziesz, niewart był korony.
Aleś ty piękny! Przy twem urodzeniu,
Natura i fortuna, drogi chłopcze,
Wszystko łożyły, by cię zrobić wielkim.
Z lilią wespół, z wpółrozwitą różą
Możesz się chlubie łaską przyrodzenia.
Ale fortuna! o! ją przekupili!
Zmienna, wydarta tobie! Ona codzień
Z twym stryjem Janem wiąże się nierządem.
Swą złotą ręką pociągnęła Francyę,
Że podeptała honor samowładztwa
I swój majestat uczyniła tylko
Rajfurem ich bezwstydów. — Francya
Rajfurka króla Jana i fortuny,

Tej wszetecznicy i przywłaściciela.
Powiedz, człowieku, nie jestże ta Francja
Krzywoprzysiężcą? — Otruj go słowami
Lub idź! — mnie zostaw samą z moim bólem,
Ja go mam dźwigać sama.
Salisbury. Daruj, pani!
Bez ciebie ja nie mogę iść do królów.
Konstancja. Możesz i pójdziesz. Ja nie pójdę z tobą.
Nauczę smutek mój, aby był dumnym,
Bo boleść dumna — ona właściciela
Swojego czyni zatwardziałym. Do mnie
I przed majestat bolu mego niechaj
Przychodzą króle; bo mój ból tak wielki,
Że go podpora żadna, prócz szerokiej
I silnej ziemi, dźwignąć nie potrafi.
Tu ja z mym bolem siedzę, tu jest tron nasz;
Tu zwołaj królów, niechaj ugną głowy.

(Siada na ziemi).
(Wchodzi król Jan, król Filip, Ludwik, Blanka, Eleonora, Bękart, arcyks. austrjracki i orszak).

Król Filip. Prawda, nadobna córko! dzień ten błogi
Odtąd we Francyi będzie uroczystym.
Aby go uczcić, słońce okazałe
Wstrzyma się w biegu, i jak alchemista,
Blaskiem swojego oka zmieni ziemię
Chudą i szarą w jasną bryłę złota.
Bieg lat, z którymi znowu dzień ten wróci,
Ujrzy go zawsze u nas dniem świątecznym.
Konstancya. To dzień przekleństwa, dzień zły, nie świąteczny.

(Wstaje).

Czem się zasłużył? co ten dzień uczynił,
Aby złotemi głoski w kalendarzu
Między wysokie pory był wpisany?
Raczej wyrzućcie precz ten dzień z tygodnia,
Ten dzień ucisku, hańby, wiarołomstwa!
Lub, jeśli ma już zostać, niech kobiety
Ciężarne proszą, by w nim nie rodziły,
By płód ich nie był w potwór wykręcony;
Niech żeglarz w dniu tym lęka się rozbicia;

Niech żaden układ się nie zrywa, tylko
W dniu tym zawarty; niechaj źle się skończy
Wszystko,, co tylko w dniu tym się poczęło,
I sama wiara niech sie w fałsz zamieni.
Król Filip. Dla Boga! Pani moja! bez przyczyny
Przeklinasz piękne tego dnia układy.
Dałżem ci w zakład wiary mój majestat?
Konstancya. Tyś mię oszukał marą, coś podobną
Do majestatu; lecz w dotknieniu ona
W próbie wypadków czczą się okazała.
Tyś złamał wiarę, tyś krzywoprzysiężca.
Z orężem szedłeś przelać krew mych wrogów,
A teraz zbrojny wzmacniasz ją krwią swoją.
Rycerski zapał, dzika groźba wojny,
Ostygła w związkach przyjacielskich, znikła
W tym ubarwionym mirze; a mój ucisk
Zapieczętował tę bezbożną ligę.
Wy się uzbrójcie, nieba, przeciw królom
Krzywoprzysiężcom — wdowa do was woła!
Ty, niebo, bądź mi mężem. Niech godziny
Tego dnia hańby wyczerpują wszystkie
Chwile pokoju, i nim słońce zajdzie,
Postaw niezgodę zbrojną między tymi
Królmi bez wiary! — O, wysłuchaj wdowy!
Arcyks. austryacki. Cicho, Konstancyo! pokój...
Konstancya. Wojna, wojna,
Nie pokój. Pokój, jest to dla mnie wojna.
Ty, Austryaku! ty przydajesz hańby
Tym krwawym łupom. Niewolniku! tchórzu!
Drobniutki w męstwie, a w podłości wielki!
Rycerzu szczęścia, co nie walczysz nigdy!
Chyba, że łaska damy twej, fortuny,
Jest tuż i powie ci, że tam bezpiecznie,
Tyś także złamał wiarę i pochlebiasz
Wielkości. Jakiż z ciebie głupiec! jaki
Nikczemny głupiec! Tyś się chwalił, tupał
Nogami, partyi mojej poprzysięgał,
Tyś grzmiał, jak piorun, w moją korzyść, chciałeś
Być mym rycerzem, kazałeś polegać
Na twojej gwiaździe, szczęściu twem i sile,

Teraz przechodzisz do mych nieprzyjaciół?
Lwią skórę nosisz? — zdejm ją precz ze wstydu.
Cielęcą skórę okryj podłe członki.
Arcyks. austryacki. Gdyby mężczyzna śmiał mi to powiedzieć!
Bękart. Cielęcą skórą okryj podłe członki!
Arcyks. austryacki. Nie śmiej powtórzyć, pod utratą. życia!
Bękart. Cielęcą skórą okryj podłe członki!
Król Jan. Nie lubię tego — ty się zapominasz.

(Wchodzi Pandulf).

Król Filip. Otóż papieski legat ku nam idzie.
Pandulf. Pozdrawiam, witam pomazańców bożych.
Do ciebie, królu Janie, me poselstwo.
Pandulf, kardynał w pięknym Medyolanie,
Obecnie legat Innocencyusza
Papieża, w jego imię pytam ciebie,
Dlaczego kościół, świętą matkę naszą,
Umyślnie drażnisz? i Stefana Langton,
Który wybrany już arcybiskupem
Kantorberyjskim, od stolicy jego
Siłą odsuwasz? O to ciebie pytam
W imię papieża, wyżej rzeczonego
Ojca świętego Innocencyusza?
Król Jan. Jakżesz to imię ziemskie może zmusić
Wolną pierś króla, pomazańca, stanąć
Do odpowiedzi? I ty, kardynale,
Z trudem zmyśliłbyś imię nikczemniejsze,
Bardziej niegodne, śmieszne, niż to imię
Twego papieża. Idź i to mu powiedz,
Powiedz od króla Anglii. Jeszcze przydaj:
Że żaden włoski ksiądz, tam, gdzie my władniem,
Cel i dziesięcin mieć nie będzie. Ale
Jak my, po Bogu, tam najwyższa głowa
Tak, pod Nim tylko, tę najwyższą władzę
Chcemy w swem państwie utrzymywać sami,
I bez pomocy czyjejbądź na ziemi.
Tak papieżowi powiedz, cześć na stronę
Jemu i jego przywłaszczonej władzy.
Król Filip. Bluźnisz tą mową, bracie Janie!
Król Jan. Chociaż
Ciebie i wszystkich królów chrześcijaństwa

Prowadzi za nos ksiądz ten wścibski; chociaż
Drżycie przed klątwą, którą pieniądz niszczy;
Na wagę złota kupujecie podłą
Rdzę, proch, przedajny odpust, od człowieka,
Co w tej przedaży własnem przebaczeniem
Z wami frymarczy; choć ty wraz z innymi
Grubo zwiedziony, tuman ten kuglarski
Karmisz dochodem: ja się sam sprzeciwię
Jemu i wszystkich tych, których on mami,
Poczytam swymi nieprzyjaciołami.
Pandulf. Tak wiec w moc władzy, prawem mi nadanej,
Jesteś przeklętym i wyklętym. Niechaj
Błogosławionym będzie, który śmiało
Przeciw kacerza władzy bunt podniesie;
Pełną zasługi niechaj będzie ręka,
Świętym niech będzie, kanonizowanym
Ten, kto uprzątnie jaką tajną drogą
Twe nienawistne życie.
Konstancya. O! pozwólcie,
Niech i ja z Rzymem prawnie go przeklinam.
Ty, ojcze kardynale, wołaj amen
Przekleństwu memu. Bo bez mojej krzywdy
Nie ma języka, coby miał dość mocy
Dobrze go przekląć.
Pandulf. Moją klątwę, Pani,
Wspiera i prawo i umocowanie.
Konstancya. I moją także. Jeśli u was prawo
Nie daje krzywdzić zadośćuczynienia,
Niech prawem będzie to, że nieprawościom
Nie kładzie tamy. Prawo tu nie może
Synowi memu oddać jego państwa;
Bo ten, co państwem włada, rządzi prawem.
Jeśli więc prawo pełnem jest bezprawiem,
Niech językowi memu kląć nie broni.
Pandulf. Filipie! Królu Francyi! bądź ostrożnym;
Pod karą klątwy puść kacerza tego
Rękę; potęga twoja niechaj spada
Na jego głowę, jeśli się nie podda
Pod władzę Rzymu.

Eleonora. Zbladłeś, królu Francyi!
Nie puszczaj ręki jego.
Konstancya. Dyable! zważaj,
By Francya tego nie pożałowała.
Przez rozłączenie rąk tych jedną duszę
Piekło utraci.
Arcyks. austryacki. Słuchaj kardynała,
Królu Filipie!
Bękart. I cielęcą skórą
Okryj nikczemne członki jego.
Arcyks. austryacki. Dobrze,
Hultaju! Teraz muszę do kieszeni
Schować tę krzywdę.
Bękart. Bo najsnadniej ona
W twe spodnie wlezie.
Król Jan. Cóż kardynałowi
Powiesz? Filipie!
Konstancya. Powie, co kardynał
Jemu.
Ludwik. Mój ojcze! pomyśl. Tu różnica
Wielka. Nabywasz ciężką klątwę Rzymu
Lub tracisz lekką przyjaźń Anglii. Ojcze!
Wybierz, co mniejsze.
Blanka. To jest, klątwę Rzymu.
Konstancya. Ludwiku! mężnie! Dyabeł ciebie kusi
W postaci pięknej i nietkniętej żony.
Blanka. Mówisz, Konstancyo, nie jak wiara każe,
Lecz jak potrzeba radzi.
Konstancya. Gdy przyznajesz,
Że mam potrzebę, która stąd powstała,
Ze wiara znikła; wiedz, że ta potrzeba
Takiego trzyma się prawidła: wiara
Ożyje znowu, gdy potrzeba umrze.
Zniszcz tę potrzebę, wiara się podniesie,
Podnieś ją, wiara padnie podeptana!
Król Jan. Król jest wzruszony i nie odpowiada.
Konstancya. Oddziel się, oddziel, i odpowiedz dobrze.
Arcyks. austryacki. Tak uczyń, królu! nie trwaj w zawieszeniu.
Bękart. Nic nie zawieszaj, prócz cielęcej skóry.

Król Filip. W tem zagmatwaniu nie wiem co powiedzieć.
Pandulf. Cokolwiek powiesz, bardziej cię zagmatwa,
Jeśli przeklętym będziesz i pod klątwą.
Król Filip. Wielebny ojcze: stań na mojem miejscu,
I powiedz, jakbyś sam się znalazł. Nasze
Królewskie ręce tylko co złączone,
Naszych serc związek w ligę nas skojarzył,
Ożenił, skował wzajem, on wzmocniony
Świętej przysięgi religijną mocą.
Ostatnie tchnienie, co dźwięk dało słowu,
Było przysięgą wiary i przyjaźni,
Było pokoju głosem i miłości
Między królestwy i pomiędzy nami.
Niedawno przed tem sprzymierzeniem, tylko
Cośmy zdołali ręce umyć, aby
Mir ten uderzyć, a wiadomo niebu,
Jak zawalane były, jak je zczernił
Pędzel bitw, którym zemsta krwią maluje
Straszną niezgodę królów zagniewanych.
Mająż te ręce, tylko co obmyte
Ze krwi, niedawno w przyjaźń połączone,
I silne w obu, zrzec się i odrzucić
Tę piękną zdobycz i ten żal szlachetny?
Tak igrać z wiarą i żartować z niebem?
Pobić z nas płoche dzieci, byśmy znowu
Wydarli rękę z ręki, odprzysięgli
Raz przysiężoną wiarę, i w małżeńskie
Łoże pokoju, który się uśmiecha,
Wwiedli orężne hufce, a na jasnem
Czole szczerości wrzawę obudzili?
Wielebny ojcze! nie, niech tak nie będzie!
O, racz wymyślić, racz nam dać łaskawszy
Rozkaz. Szczęśliwi będziem, że i wolę
Rzymu spełnimy i zostaniem w zgodzie!
Pandulf. Puste są wszystkie formy, czcze rozkazy,
Prócz tego, który prosto się sprzeciwia
Przyjaźni z Anglią. Dalej więc do broni!
Rycerzem bądź kościoła, lub inaczej
Kościół, ta matka nasza, rzuci klątwę

I przeklnie klątwą macierzyńską ciebie
Zbuntowanego syna. Królu Francyi!
Łatwiej ci ująć język węża, łatwiej
Uchwycić łapę lwa uwiezionego
I ząb tygrysa, który pościł, niźli
W pokoju trzymać rękę, która trzymasz.
Król Filip. Mogę oddzielić rękę, nie zaś wiarę.
Pandulf. Robisz więc wiarę wrogiem wiary, jakby
W domowej wojnie stawisz swą przysięgę
Przeciw przysiędze, język swój naprzeciw
Swego języka. O! wykonaj śluby,
Którymiś wprzód się zobowiązał niebu,
To jest, kościoła wiernym być rycerzem.
Coś potem przysiągł, przysiągłeś przeciwko
Sobie i przeto spełnić sam nie możesz.
Bo jeśliś przysiągł złe uczynić, złe to
Złem być przestaje, skoro robisz dobre.
I znowu kiedy czyn do złego zmierza,
Nieczynność cnotą będzie i w niej prawda.
W mylnych zamiarach środek jest najlepszy
Znów się pomylić; bo gdy pierwsze krzywe,
Nowem skrzywieniem musi się sprostować;
Fałsz się uleczy fałszem, tak jak ogniem
Studzi ogień w żyłach rozpalonych
Oparzonego. Wszystkie śluby swoje
Stwierdzasz religią, a przeciw religii
Sam się sprzysięgasz. Przeciw tej świętości
Dałeś przysięgę, którą się zaklinasz,
I klątwę nową dajesz w zakład prawdy
Przeciwko klątwie. — Gdy w wątpliwej sprawie
Przysięgasz, klniesz się tylko, że nie będziesz
Krzywoprzysiężcą. A inaczej, jakąż
Śmieszną igraszką byłaby przysięga?
Tu cożeś przysiągł? — być krzywoprzysiężcą.
I będziesz wielkim, jeśli tylko spełnisz,
Coś im obiecał. Twój więc ślub ostatni,
Gdy go porównasz z pierwszym, nic innego,
Tylko bunt w tobie przeciw tobie. Tak więc
Piękny odniesiesz tryumf, jeśli trwalszą
I szlachetniejszą część samego siebie

Uzbroisz przeciw zgubnym tym podszeptom.
Za tę część lepszą masz modlitwy nasze,
Jeśli je przyjmiesz, jeśli nie, wiedz o tem,
Że klątwa nasza spadnie i na ciebie
Tak ciężko, że jej otrząść nie potrafisz,
Ale w rozpaczy zginiesz pod jej wagą.
Arcyks. austryacki. Bunt! bunt otwarty!
Bękart. Jeszcze nie ma, ktoby
Cielęcą skórą gębę tobie zamknął.
Ludwik. Ojcze! do broni!
Blanka. W dniu twojego ślubu?
Przeciw krwi, z którąś złączył swoją? Jakże?
Więc z trupów ludzkich będzie uczta nasza?
Ma grzmiąca trąba i krzykliwy bęben,
Ten odgłos piekła, uczcić nasz obrządek?
O mężu! słuchaj! Ach! jak w moich ustach
Nowe to imię męża! Na to imię,
Które mój język pierwszy raz wymawia,
Tu na kolanach błagam, nie wznoś broni
Na mego wuja!
Konstancya. I ja na kolanach,
Co od klęczenia już stwardniały, błagam,
Delfinie, pełen cnoty, nie przemieniaj
Wyroków nieba, to jest jego wola.
Blanka. Teraz obaczę miłość twoją, mężu!
I cóż dla ciebie może być silniejszem,
Jak imię żony?
Konstancya. To, co jego wznosi,
Czem on i ciebie trzyma tak wysoko,
Honor! — Twój honor, pomnij nań, Ludwiku!
Ludwik. Dziwię się, ojcze, że się zdajesz zimnym,
Gdy tak wysokie pobudzają względy?
Pandulf. Ogłoszę klątwę Rzymu.
Król Filip. Nie potrzeba.
Anglio! ja od ciebie odstępuję.
Konstancya. O! piękny powrót chwały majestatu!
Eleonora. Brzydki francuskiej niestałości odstęp.
Król Jan. Francyo! żałować będziesz tej godziny
Wprzódy, nim minie.

Bękart. Gdy ów stary dzwonnik,
Łysy zakrystyan, czas, pozwoli, Francya
Żałować będzie.
Blanka. Słońce krwią zachodzi!
Bądź zdrów, dniu piękny! — Gdzież mam przejść? na którą
Stronę? Należę obóm. W obu wojskach
Mam jedną rękę. Gdy się chwycę obu,
Ich wir mię porwie i rozszarpać może.
Mężu! nie mogę błagać, byś zwyciężył,
Wuju! ja muszę błagać, abyś przegrał.
Ojcze! nie mogę tobie życzyć szczęścia,
Babko! nie mogę pragnąć, by się stało,
Czego ty pragniesz. Kto z was kolwiek wygra,
Ja zawsze tracę. Strata moja pewna,
Wprzód jeszcze, nim się wasza gra rozpocznie.
Ludwik. Przy mnie, księżniczko, szczęście twe spoczywa.
'Blanka. Gdzie szczęście żyje, życie dogorywa,
Król Jan. Synowcze! spiesz, zbierz wszystkie siły nasze.

(Bękart wychodzi).

Królu francuski! we mnie gore płomień,
Tu wściekłość, której pożar ma tę własność,
Że go nic zgasić, stłumić nic nie zdoła,
Tylko krew jedna, i to krew najdroższa,
Jaką ma Francya.
Król Filip. Wprzódy cię ta wściekłość
Spali i w popiół zmieni, nim krew nasza
Płomień twój zgasi. Raczej myśl o sobie.
Wśród bitwy ślepa wściekłość nie obroni.
'Król Jan. Ni ciebie groźba. — Dalej więc do broni.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże. Równina blisko Anżeru. Bitwa. Odwrót.
Wchodzi BĘKART z głową ARCYKS. AUSTRYACKIEGO.

Bękart. Jakem żyw, dzień ten staje się gorącym.
Jakiś powietrzny demon ulatując

Pod niebem, zlewa na dół wszystkie klęski.
Ty, austryacka głowo, tu tymczasem
Poleź, dopóki Filip jeszcze żyje.

(Wchodzi król Jan, Artur, Hubert).

Król Jan. Hubercie! pilnuj tego chłopca. — Dokończ,
Filipie! Matka moja oblężona
W swoim namiocie, i być może wzięta.
Bękart. Już uwolniona. Jej królewskiej mości
Nic się nie stanie, nie bój się, mój królu!
Lecz naprzód, królu, naprzód! bo nie wielka
Praca uwieńczy nasze chlubne dzieło.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże. Bitwa. Ustęp.
Wchodzi KRÓL JAN, ELEONORA, ARTUR, BĘKART, HUBERT i lordowie.

Król Jan. Niech i tak będzie, Matko! zostań z tyłu
Pod silną strażą. Nie patrz-że tak smutno.
Synowcze! Babka kocha ciebie, stryj twój
Kochać cię będzie, jak cię kochał ojciec.
Artur. Ach! moja matka umrze pod tym smutkiem!
Król Jan (do Bękarta). A ty, synowcze, spiesz do Anglii, żywo,
Nim my przybędziem, potrząś dobrze worki
Łakomych księży. Wypuść mi na wolność
Wszystkie aniołki uwięzione. Niechaj
Tłuste pokoju żebra głód nasz karmią.
Z zupełną mocą władzy mej używaj.
Bękart. Nie mnie odstraszy książka, dzwon i świeca,
Niech tylko złoto zwabi albo srebro.
Zegnam cię, królu! — Babko! jeśli kiedy
Przyjdzie mi na myśl zostać świętym, będę
Modlił się także i za twe. zbawienie,
Tymczasem rączki twe całuję.
Król Jan. Jedź zdrów.

(Bękart wychodzi).

Eleonora. Chodź-no tu, wnuczku! coś ci powiem.

(Odprowadza na stronę Artura).

Król Jan. Chodź tu
Do mnie, Hubercie!... Dobry mój Hubercie!
Myśmy ci dłużni. W tem więzieniu z ciała
Jest dusza, która cię dłużnikiem mieni
I miłość twoją z lichwą chce zapłacić.
O przyjacielu! chętna twa przysięga
Żyje w twej piersi, w niej się wiernie chroni.
Daj mi twą rękę. — Chciałem coś powiedzieć...
Ale odłożę to do lepszej chwili.
Niebo mi świadkiem, że się prawie wstydzę
Wyznać jak wiele cenię cię, Hubercie!
Hubert. Wielcem ci wdzięczny, Najjaśniejszy Panie!
Król Jan. Nie, przyjacielu! dotąd jeszcze nie masz
Przyczyny być mi wdzięcznym, lecz mieć będziesz.
Choć czas leniwy, przyjdzie jednak pora,
Co mi pozwoli dobrem ci odpłacić.
Chciałem coś mówić... ale dajmy pokój.
Słońce na niebie, dzień zbyt jasny, całym
Orszakiem uciech świata okrążony,
Nadto dziś świetny, nadto strojny, aby
Mógł mię wysłuchać. Gdyby dzwon północy
Twardym językiem i miedzianą gębą
Ogłosił pierwszą śpiącym tworom ziemi;
Gdyby to cmentarz był, gdzie my stoimy,
A ty tysiączną troską ugryziony;
Gdyby ponury duch melancholii
Krew w tobie zwarzył, zrobił gęstą, ciężką,
Aby nie ciekła w żyłach łechcąc, aby
Ten głupiec, uśmiech, nie był w ludzkiem oku,
Ni pusta radość w twarzy (jej nie lubią
Zamiary moje); albo gdybyś mógł mię
Widzieć bez oka i bez ucha słyszeć,
I bez języka dać mi twą odpowiedź;
Gdybyś mógł użyć jednej tylko myśli
Bez oczu, uszu i niebezpiecznego
Dźwięku wyrazów, mimo baczną czujność
Dnia, w twoje łono przelałbym swe myśli.
A teraz... nie chcę. Przecież ja cię kocham,
I prawiem pewny, że i ty mię kochasz.

Hubert. Tak, królu, że jeżeli co rozkażesz,
Choćby śmierć była w treści tego czynu,
Który mara spełnić, Bóg mi świadkiem, spełnię.
Król Jan. Czyż nie wiedziałem o tem? O, Hubercie,
Dobry Hubercie! rzuć no tylko okiem
Na tego chłopca... Chcę ci coś powiedzieć,
Mój przyjacielu! Chłopiec ten, to istny
Wąż na mej drodze; gdziebykolwiek noga
Moja stąpiła, on tam wszędzie leży,
Czyś mię zrozumiał?... jesteś jego stróżem.
Hubert. Tak go strzedz będę, że ci więcej, królu,
Przykrym nie będzie.
Król Jan. Śmierć!
Hubert. Co mówisz? Panie!
Król Jan. Grób.
Hubert. Żyć nie będzie.
Król Jan. Dosyć. Teraz znowu
Mogę być wesół. Kocham cię, Hubercie!
Nie chcę ci mówić, jakie względem ciebie
Moje zamiary... lecz pamiętaj o tem.
Eleonora. Błogosławieństwo moje weź na drogę.
Król Jan. A ty, synowcze, jedź do Anglii. Hubert
Będzie twym stróżem; będzie cię pilnował,
Jak mu powinność każe. — Precz, do Kale.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
(Tamże. Namiot króla francuskiego).
(Wchodzi KRÓL FILIP, LUDWIK, PANDULF i orszak).

Król Filip. Na pełnem morzu burza rozsrożona
Rozniosła flotę poszarpanych żagli
I uzbrojenie całe rozsypała.
Pandulf. Nie trać odwagi, wszystko pójdzie dobrze.
Król Filip. Co ma pójść dobrze, kiedy wszystko poszło
Źle, źle! Czy wojsko nie jest zwyciężone?
Anżer nie odpadł? Artur czy nie wzięty?
I przyjaciele mężni nie ubici?

Czy król angielski nie odpłynął, wszystkie
Szranki zwaliwszy na złość, na wstyd Francyi?
Ludwik. I to, co zdobył, umocował. Taka
Szybkość gorąca i roztropna, taki
Jasny porządek w sprawie tak burzliwej,
Był bez przykładu. Słyszał-że kto kiedy,
Czytał o bitwie takiej, jak dzisiejsza?
Król Filip. Zniósłbym z ochotą te pochwały Anglii,
Gdyby był przykład i dla naszej hańby.

(Wchodzi Konstancya).

Lecz patrzcie, kto to idzie? — grób dla duszy,
Co w swem wiezieniu ciasnem i duszącem
Wiecznego ducha mimowoli trzyma —
Proszę cię, Pani, oddal się stąd ze mną.
Konstancya. Patrzcież, o, patrzcie, co wasz pokój zrobił!
Król Filip. Pociesz się, dobra Pani: bądź cierpliwa.
Konstancya. Żadnej pociechy nie chcę, żadnej rady,
Prócz tej, co kończy wszelką radę, jedną
Wierną pociechę — śmierć. O miła śmierci!
Zdrowa zgnilizno! wonny smrodzie! powstań
Z twojego łoża nieskończonej nocy!
Ty jesteś wstrętem i postrachem szczęścia.
Ja ucałuję twe bezecne kości,
Swe oczy włożę pod twe brwi sklepione,
Twojem robactwem palce swe otoczę,
Prochem napełnię te oddechu wrota,
I jakby zgniłem stanę się straszydłem,
Przyjdź, zgrzytnij do mnie — powiem, że się
I pocałuję cię, jak żona. Wierny śmiejesz,
Nędzy kochanku! przybądź, przybądź do mnie!
Król Filip. O piękny żalu! — ucisz się, Konstancyo!
Konstancya. Nie, nie chcę, póki jeszcze tchu mi stanie
Krzyczeć i wołać. Gdyby mógł mój język
Być w ustach gromu, wstrzęsłabym świat cały,
I wstałby ze snu ten bezecny szkielet,
Którego słaby głos mój nie dochodzi,
Co gardzi zwykłem przyzywaniem.

Pandulf. Pani!
Szaleństwo raczej, a nie żal wyrażasz.
Konstancya. Nie jesteś świętym, żeś mię tak okłamał.
Jam nie szalona — Włosy, które szarpię,
Moje; nazywam się Konstancya; byłam
Gotfryda żoną; mały Artur, syn mój...
A jego nie ma. Nie, jam nie szalona,
Dałyby nieba, żebym nią być mogła!
Wtenczasbym sama siebie zapomniała,
I zapomniała o swym wielkim bolu,
Wynajdź mi mądrość jaką, coby mogła
Odjąć mi rozum — kanonizowanym
Możesz być za to. Jam nie zwaryowała,
Ja czuję boleść moją; i mój rozum
Wymyśla tylko środki, jak jej pozbyć?
Uczy mię, czy się zabić, czy powiesić?
Gdybym waryatką była, syn mój znikłby
Z mojej pamięci, lub w szalonych marach
W lalce z gałganów mogłabym go widzieć.
Nie jestem ja waryatką — nadto czuje,
Jaki ból sercu każda klęska daje.
Król Filip. Zwiąż te warkocze. Jaką miłość widzę
W tem pięknem mnóstwie włosów! Gdzie przypadkiem
Srebrna upadła kropla, tam koło niej
Tysiące zbiera się przyjaciół; wiernych
Jak nierozdzielne serca, które w rozpalonej
Klęsce wzajemnie wspomódz się starają.
Konstancya. Do Anglii, jeśli pragniesz.
Król Filip. Zwiąż swe włosy.
Konstancya. Zwiążę... i powiem czemu. Rozpuściłam
Węzły mych włosów i wołałam głośno:
„Gdyby te ręce mogły tak wyzwolić
Syna, jak włosom tym swobodę dają“.
Teraz zazdroszczę im wolności. Znowu
W ciasne, jak pierwej, więzy je skrępuję,
Bo moje dziecię w więzach — Kardynale!
Kiedyś mówiłeś, że się obaczymy,
I że poznamy swych przyjaciół w niebie.
Jeśli to prawda, ja obaczę znowu
I moje dziecię: bo od urodzenia

Kaina, który pierwszem był chłopięciem,
Do tego, który ledwie wczoraj westchnął,
Tak miłe dziecko się nie urodziło.
Lecz teraz robak smutku zje mój pączek,
Wrodzoną piękność spędzi z jego lica;
On się spróchniałym stanie, jak są duchy;
Sinym i chudym, jak jest dreszcz gorączki,
I takim umrze, takim zwartwychwstanie;
I gdy na dworze niebios z nim się spotkam,
Ja go nie poznam. — Tak więc nigdy więcej,
Nigdy Artura mego nie obaczę.
Pandulf. Nadto okropnym czynisz widok smutku.
Konstancya. Ten, co tak mówi, nie był nigdy ojcem.
Król Filip. Kownie swój smutek kochasz, jak swe dziecię.
Konstancya. Smutek zajmuje miejsce mego dziecka,
W łóżeczku jego leży, chodzi ze mną,
Jego oczkami patrzy, i powtarza
Jego wyrazy; on mi przypomina
Wdzięczne przymioty jego, on wypełnia
Jego kształtami suknie, co zostały.
Mam-że powody kochać się w mym smutku? —
Bywaj zdrów. Gdybyś ty utracił tyle,
Ile ja, lepiejbym cię pocieszała. —

(Zrywa ubranie z głowy i zrzuca).

Ale do czegóż stroje te na głowie,
Gdy tam, w mej myśli, wszystko rozstrojone?
O Boże! moje dziecię! mój Arturze!
Życie! radości moja! mój pokarmie!
Pociecho wdowy! smutków mych lekarstwo!

(Wybiega).

Król Filip. Boję się o nią — i pospieszyć muszę.

(Wychodzi).

Ludwik. Nic na tym świecie cieszyć mię nie może.
Życie jest równie tęsknem, jak podwakroć
Słyszana powieść, która dręczy uszy
Skłaniającego się do snu słuchacza.
Gorzki wstyd odarł świat ze wszystkich wdzięków,
Że nic nie daje, tylko wstyd i gorycz.
Pandulf. Kiedy choroba ciężka nas opuszcza,
I już do zdrowia przychodzimy, bywa

Najnieznośniejszą. Złe, kiedy nas żegna,
Największem nam się wówczas złem wydaje.
Cóżeś utracił, tracąc dzień dzisiejszy?
Ludwik. Wszystkie dni chwały, szczęścia i radości.
Pandulf. Takby to było, gdybyś był zwycięzcą.
Nie — gdy fortuna nam najwięcej sprzyja,
Natenczas groźnem okiem na nas patrzy.
Rzecz dziwna! ile w tem król Jan utracił.
Co mu tak świetną zdaje się wygraną?
Czyś nie zmartwiony, że on wziął Artura?
Ludwik. Równie serdecznie, jak on się weseli.
Pandulf. Twój umysł równie młody, jak krew twoja.
Słuchaj więc, coc w prorockim duchu powiem.
Bo nawet tchnienie słów, które mam mówić,
Zdejmie proch, każde źdźbło, przeszkodę każdą
Z tej ścieżki, co cię prosto zaprowadzi
Na tron angielski. Słuchaj i uważaj.
Jan wziął Artura. — Póki życie igra
W żyłach chłopczyka tego, być nie może,
By tenże Jan, co nie jest na swem miejscu,
Miał choć godzinę, chociażby minutę,
Choć jedną chwilkę ciszy i pokoju.
Berło schwycone gwałtem, gwałtem tylko
Zachować można, a kto postawiony
Na śliskim gruncie, nie wybiera środków
Choć najpodlejszych, byle się utrzymał.
Gdy Jan ustoi, Artur musi upaść.
Tak będzie, bo inaczej być nie może.
Ludwik. I cóż ja zyskam, kiedy Artur padnie?
Pandulf. Na mocy praw twej żony Blanki, możesz
W miejscu Artura wejść z pretensyą swoją.
Ludwik. I stracić wszystkie prawa, razem z życiem.
Pandulf. Jakżeś ty młody w tym, tak starym, świecie!
Jan ci zasadzki stawia, a na odwrót
Czas się sprzysięga z tobą przeciw niemu.
Kto całość swoją w wiernej krwi umoczył,
Znajduje całość krwawą i niewierną.
Ten czyn, którego matką zbrodnia, serca
Ludu ostudzi i gorliwość zmrozi,
Że niech się zdarzy drobna okoliczność,

Zachwiać tron jego będzie pożądaną.
Niechaj zwyczajny wyziew się pokaże,
Niech wiatr zaszumi, dzień zaniosą chmury,
Niechaj cokolwiek zdarzy się w naturze —
Nie dopuszczając zwykłej, naturalnej
Przyczyny, nazwą to zjawieniem, cudem,
Znakiem, proroctwem i językiem nieba,
Że zemsta bliska wkrótce nań upadnie.
Ludwik. Może nie targnie się na życie dziecka,
Ale w bezpiecznem mając je więzieniu,
Siebie tem samem zabezpieczy.
Pandulf. Książę!
Skoro usłyszy o twem przybliżeniu,
Jeżeli wówczas Artur żyłby jeszcze,
Na sam ten odgłos zginie. Wtenczas serca
Całego ludu przeciw niemu wstaną,
Uściskiem nową zmianę powitają,
I silny powód buntów i wściekłości
Wycisną z palców zakrwawionych Jana.
Jakbym już widział tumult ten na nogach!
I cóż lepszego snuje się dla ciebie.
Jak to, com mówił? Fokonbrydż, ten bękart.
Jest teraz w Anglii, grabi tam, kościoły,
Wszelką bliźniego miłość obrażając.
Tuzin Francuzów, gdyby był pod bronią,
Jak wabik jaki, zwołałby do siebie
Dziesięć tysięcy Anglików niechętnych.
Tak grudka śniegu, gdy się na dół toczy,
Staje się górą. — O delfinie! pójdźmy
Razem do króla. — Dziw, jak wiele rzeczy
Da się wyrobić z tych okoliczności!
Gdy serca wszystkich jeszcze pełne gniewu,
Spieszcie do Anglii. Ja pobudzę króla.
Ludwik. Silne dowody rodzą wielkie czyny.
Idźmy — ty radzisz, ojciec mi nie wzbroni.

(Wychodzą).


AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA
Nortampton. Pokój w zamku.
Wchodzi HUBERT z DWOMA SŁUGAMI.

Hubert. Rozpalcie, to żelazo i tam stańcie
Za tem obiciem. Skoro tupnę nogą,
Natychmiast razem wypadniecie oba
I przywiążecie chłopca, który będzie
Ze mną, do tego krzesła. Bądźcie baczni.
Pierwszy sługa. Za ten czyn ty sam będziesz nam poręką?
Hubert. Głupi twój skrupuł. Nie bój się, a słuchaj.

(Słudzy wychodzą).

Wyjdź tu, chłopczyku! pragnę z tobą mówić.

(Artur wchodzi).

Artur. Dobry-dzień ci, Hubercie!
Hubert. O! dobry-dzień,
Mój mały książę!
Artur. Chociaż mały książę,
Mam jednak więcej prawa, niżby trzeba,
Być więcej niźli księciem — Smutnyś?
Hubert. Tak jest.
Byłem weselszym.
Artur. Biada mi! Ja myślę,
Że prócz mnie, smutnym nikt być nie powinien.
Jednak pamiętam, kiedym był we Francyi,
Młodzi panowie byli, jak noc, smutni
Z pustoty tylko. — Jakem chrześcijanin,
Gdybym w więzieniu nie był, a pasł owce,
Cały dzień Boży byłbym tak wesołym!
Nawet tu byłbym wesół, tylko, widzisz,
Lękam się, że mój stryj coś złego myśli.

On się mnie boi, ja się jego boję.
Mojaż to wina, żem ja syn Gotfryda?
Nie moja? prawda? — Dałby Pan Bóg, żebym
Twoim był synem, gdybyś chciał mię kochać.
Hubert (do siebie). Jeśli z nim gadać zacznę, to ni-winne
Paplanie jego zbudzi we mnie litość,
Która umarła leży. Dalej, spiesznie!
Trzeba być nagłym.
Artur. Czyś nie chory? — dzisiaj
Blado wyglądasz. Ja, doprawdy, chciałbym,
Żebyś był trochę chorym, bym przy tobie
Siedział noc całą i nad tobą czuwał.
Bo ja cię więcej kocham, mój Hubercie,
Niż ty mnie.
Hubert. Jego słowa biorą górę
Nad sercem. — Czytaj to, Arturze! (Do siebie). Precz stąd
Ty głupia wodo! ty wypędzasz za drzwi
Straszną katuszę. — Nie ma co odkładać.
Inaczej cały zamiar mój wycieknie
Z miękkiemi łzami. — Cóż? czy nie wyczytasz?
Czy nie czytelne pismo i nie piękne?
Artur. Zanadto piękne dla tak brzydkiej sprawy.
Musisz więc obie oczy moje wypiec
Żelazem rozpalonem?!
Hubert. Muszę, chłopcze!
Artur. I chcesz?
Hubert. Chcę.
Artur. Będziesz-że miał tyle serca?
Kiedy cię tylko głowa zabolała,
Obwiązywałem skronie twoje chustką,
I to najlepszą, jaką miałem. (Księżna
Dla mnie ją szyła) Nigdym potem o nią
Ani zapytał. Rękę swą trzymałem
Wśród nocy na twem czole, i jak czujne
Minuty gonią naprzód swą godzinę,
Równiem zachęcał czas leniwy w biegu,
Pytając: czego ci potrzeba? gdzie cię
Boli? czy mogę czem ci się przysłużyć?
Nie jeden syn biedaka takby cicho
Przy tobie leżał, anibyś usłyszał

Słówka miłości, a ja, syn książęcy,
Jam ci w chorobie wiernie usługiwał!
Możesz pomyśleć, że ta miłość moja
Była udaną, nazwiesz ją chytrością...
Jeśli chcesz — nazwij. Jeśli taka wola
Nieba, że musisz krzywdę mi wyrządzić,
Co robić? wyrządź. — Chcesz więc oczy moje
Zgasić? te oczy, co na ciebie nigdy
Źle nie spojrzały i nie spojrzą nigdy?
Hubert. Przysiągłem, muszę... tak jest, rozpalonem
Żelazem muszę wypiec twoje oczy.
Artur. O! niktby tego nie uczynił, gdyby
Wiek tak żelaznym nie był. I żelazo
Do czerwoności rozpalone, gdy się
Do ócz mych zbliży, moich łez napije,
Gniew swój gorący zgasi i ostygnie
W tym czystym płynie mojej niewinności,
I potem rdzą się strawi, że na krzywdę
Ócz moich ogień w swojem łonie tliło.
Będziesz-że twardszym niźli stal? O! gdyby
Anioł zszedł do mnie, gdyby mi powiedział,
Ze Hubert oczy mi wypali, jabym
Wierzyć mu nie chciał i nikomu, tylko
Tobie jednemu.
Hubert. (Tupa nogą — słudzy wchodzą z żelazem). Róbcie, com wam kazał.
Artur. Ratuj! Hubercie! ratuj! — na sam widok
Tych krwawych ludzi oczy moje gasną.
Hubert. Dajcie żelazo — związać go — mówiłem.
Artur. Ach! pocóż masz być tak gwałtownie dzikim!
Ja się nie ruszę, będę stał jak kamień.
Na miłość Boską, nie wiąż mię, Hubercie!
Słuchaj, Hubercie! wypędź precz tych ludzi,
A ja tu cicho legnę, jak baranek;
Ani drgnę, ani słowa nie wymówię,
Ni na żelazo z gniewem nie popatrzę:
Tylko tych ludzi wypędź, ja ci chętnie,
Chętnie przebaczę wszystkie te katusze.
Hubert. Idźcie, tam stójcie — ja sam z nim zostanę.

Pierwszy sługa. Lepiej, im dalej od takiego czynu.

(Wychodzą).

Artur. Ach! wypędziłem przyjaciela mego.
Wzrok jego dziki, lecz łagodne serce.
Pozwól mu wrócić — może litość jego
Ożywi twoją.
Hubert. Gotuj się, chłopczyku!
Artur. Więc nie ma środka?
Hubert. Nie ma, prócz utraty
Oczu.
Artur. O nieba! gdyby w twojem oku
Było maleńkie ziarnko, proszek, muszka,
Gdyby wpadł włosek, lub czemkolwiek innem
Był uszkodzony zmysł ten drogi, wtenczas
Czując sam, jaki ból gwałtowny daje
Rzecz najdrobniejsza, uczułbyś dopiero,
Jak jest okropnym twój niegodny zamiar.
Hubert. Tożeś obiecał? Milcz i siadaj prędzej.
Artur. Hubercie! mowy dwóch języków mało
Dla obronienia pary oczu. Przebóg!
Nie każ mi milczeć, nie każ, mój Hubercie,
Lub gdy chcesz, wyrwij język, byle oczy,
Oczy zostały... Oszczędź moje oczy,
Choć na to tylko, bym na ciebie patrzał.
Patrz! to narzędzie nawet już ostygło,
Nie może szkodzić.
Hubert. Znowu je rozgrzeję.
Artur. Nie, nie, do prawdy. Ogień zgazł ze smutku,
Że dany na to, aby był pomocą,
Miał dla męczarni być użytym. Patrzaj,
Już i ten węgiel z gniewem się nie żarzy;
Niebieskie tchnienie zdęło ducha złości
I popioł żalu po nim posypało.
Hubert. Ja mojem tchnieniem mogę go ożywić.
Artur. Jeśli to zrobisz, on się zarumieni,
I za twą czynność spłoni się od wstydu;
A może pryśnie iskrę tobie w oczy,
Jak pies, którego pan do walki pędzi,
Chwyta zębami tego, co go szczuje.
Wszystko, Hubercie, czem mi szkodzić miałeś,

Nic chce ci służyć. W tobie tylko nie ma
Litości, jako w ogniu i w żelezie,
Choć może one do niemiłosiernych
Celów stworzone.
Hubert. Żyj więc, żyj i patrzaj.
Za wszystkie skarby twego stryja oczu
Twoich nie dotknę. Przecież poprzysiągłem,
I byłem gotów wypiec je żelazem.
Artur. Teraz podobny jesteś do Huberta;
Dotąd przebranym byłeś.
Hubert. Cicho — stryj twój
Niechaj o niczem nie wie. Tyś już umarł.
Tych gburów szpiegów napcham pogłoskami.
A ty, mój miły chłopcze, śpij spokojnie,
Pewny, że Hubert ciebie nie obrazi
Za wszystkie skarby świata.
Artur. Nieba!... dzięki!
Dzięki! Hubercie!
Hubert. Cicho! ani słowa!
Wyjdź tajnie ze mną. Dla miłości twojej
Niemałą burzę ściągam na swą głowę.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
(Tamże. Sala w pałacu).
(Wchodzi KRÓL JAN w koronie, PEMBROK, SALISBURY i inni LORDOWIE. Król siada na tronie).

Król Jan. Znów więc tu siedzim, znów koronowani,
Pewni, że widok ten wam wszystkim miły.
Pembrok. Tak ci się, królu, podobało; wszakże
To „znowu“ było nadto. Już raz byłeś
Koronowanym. Nikt ci nie zaprzeczał
Godności twej królewskiej; wiara twoich
Poddanych buntem się nie naruszyła,
Nowe nadzieje nie zmąciły kraju
Widokiem zmiany lub lepszego stanu.
Salisbury. Zatem podwójną robić uroczystość,
Umacniać tytuł już i tak bogaty,
Pozłacać złoto, lilie malować,
Lać na fiołek wonie, lód wygładzać,

Przydawać nowe farby do kolorów
Tęczy, i światłem świec chcieć przyozdobić
Gwiaździste niebo, jest to zbytek, Królu,
Zarówno śmieszny jak i niepotrzebny.
Pembrok. Wola twa, Królu, była wykonana;
Lecz akt ten, wierz mi, bardzo był podobny
Starej powieści znów opowiedzianej,
Która tem nieznośniejszą się wydaje,
Że powtórzona z musu i nie w porę.
Salisbury. Tym to sposobem starożytne lice
Dawniejszej formy krzywi się i psuje;
Zmienia się, skręca bieg zwyczajny myśli,
Jak gdy pod żagiel wiatr ukośny, w padnie;
Wszelka rozwaga od przestrachu ginie,
Zdrowe opinie robią się choremi,
A prawda podejrzaną, gdy na siebie
Wdziewa tak nową i dziwaczną suknię.
Pembrok. Kiedy rzemieślnik pragnie zrobić lepiej
Niż dobrze, chciwość rządzi nim, nie dowcip;
I często bardzo wymawianie winy
Robi tę winę cięższą przez wymówkę;
Jak łatka, kiedy kładzie się na dziurkę,
Jest widoczniejszą, kryjac niedostatek,
Niż niedostatek, nim był załatany.
Salisbury. Ten to cel miała nasza rada, Królu,
Przed tą powtórną koronacyą twoją;
Ale ponieważ ci się podobało
Nie zważać na nią, nam się zadość stało:
Albowiem wola wszystkich i każdego
Musi ustąpić przed najwyższą wolą.
Król Jan. Niektóre tej podwójnej koronacyi
Przyczyny jużem wam objawił. Mam je
Za ważne; o ważniejszych jeszcze powiem,
Gdy strach mój przejdzie. Teraz zaś was, pytam:
Jakiej reformy chcecie i ulepszeń?
Bo obaczycie z jaką dobrą wolą
Życzeniom waszym zadość się uczyni.
Pembrok. Więc ja (wybrany, abym był językiem
Dla wyjawienia myśli tu obecnych)
Równie za siebie, jak i za nich, (ale

Bardziej w imieniu bezpieczeństwa twego,
Które jest celem wszystkich) z serca żądam,
Ażeby Artur był oswobodzonym.
Jego niewola wiele ust niechętnych
Pobudzi do mruczenia. Rzekną słusznie:
Jeśli posiadasz prawnie, co w pokoju
Posiadasz, skądże trwoga, która zwykle
(Jak oni mówią) towarzyszy krzywdzie?
Czemu w więzieniu twój nieletni krewny
W niewiadomości traci dni najlepsze,
I pozbawiony wszelkich zacnych ćwiczeń?
Tak, żeby czasów tych nieprzyjaciele
Nie korzystali z tej okoliczności,
Pozwól się prosić, żeś nam sam rozkazał
Jego swobody się domagać. Nasze
Dobro o tyle tylko mam na względzie,
O ile nasze dobro od twojego
Całkiem zależy. — Niech więc będzie wolnym.
Król Jan. Niech będzie — młodość jego wam polecam.
Hubert (wchodzi). Hubercie! powiedz, co tam masz nowego?
Pembrok. Ten człowiek miał wykonać krwawą czynność.
Pełnomocnictwo widział mój przyjaciel.
Obraz występku szpetny, nienawistny
Jest w jego oczach. Ta zamknięta postać
Zdradza złe myśli niespokojnej duszy.
Boję się zatem, czy już nie wykonał
Zleceń, o których z drżeniem wspominamy!
Salisbury. Twarz króla mieni się, i patrz, jej farba
Idzie i wraca ciągle od sumienia
Do przedsięwzięcia, jakby herold jaki
Pomiędzy dwoma strasznych wojsk rzędami.
Namiętność już dojrzała, musi pęknąć.
Pembrok. Jak pęknie, boję się, czy nie wyleje
Zgnilizny śmierci niewinnego dziecka.
Król Jan. Wstrzymać nie możem silnej ręki śmierci.
Chociaż chęć nasza zadość wam uczynić
Trwa — cel próśb waszych, Artur, już nie żyje.
Właśnie mi doniósł, że tej nocy umarł.

Salisbury. Zaiste, baliśmy się, że choroba
Jego nieuleczona.
Pembrok. I to także
Wiemy, jakim bliskim śmierci był ten chłopiee
Wprzódy, nim jeszcze mógł się poczuć chorym.
Za takie sprawy jest odpowiedzialność
Tu lub tam.
Król Jan. Czemu na mnie wytężacie
Ten wzrok tak uroczysty? czy myślicie,
Że w mojem ręku są nożyce losu,
I że ja pulsom życia rozkazuję?
Salisbury. Udanie nazbyt niskie i widoczne.
Wstyd, że majestat chce tak grubo zwodzić.
Żegnam cię, królu! Niechaj ci się wiedzie.
Pembrok. Zaczekaj na mnie, Lordzie Salisbury!
Pójdziemy razem; może gdzie znajdziemy
Dziedzictwo tego nieszczęsnego dziecka,
Drobne królestwo jego: grób przedwczesny?
Krew, której cała wyspa ta należy,
Wszystka w trzech stopach ziemi się zmieściła!
O! zły świat! wierz mi — ale któż to zniesie?
Gniew ludzki wkrótce przerwie wszystkie tamy,
I prędzej może, niż się spodziewamy.

(Lordowie wychodzą).

Król Jan. Wychodzą gniewni! — późno już żałować.
Krew... to fundament śliski i niepewny;
Wątłe to życie, co wynika z śmierci.

(Wchodzi posłaniec).

Wzrok twój przestrasza. Gdzież się krew podziała,
Którąm w twej twarzy widział. Takie niebo
Wyjaśnić może tylko nawałnica.
Zlej więc swą burzę, i mów, co we Francyi?
Posłaniec. Francuzi do nas spieszą. Nigdy jeszcze
Podobnej siły żaden kraj nie wysłał
Do obcej ziemi. Oni naśladują
Twój pośpiech, królu! bo gdy wieść cię dojdzie,
Że się gotują, druga wieść ci powie,
Że już są w Anglii.
Król Jan. Gdzież to się upiła
Przezorność nasza i tak dała uśpić?

Gdzie matki naszej oko i troskliwość,
Że takie wojsko mogła zebrać Franeya,
A ona o tem nie słyszała?
Posłaniec. Królu!
Jej ucho ziemią już zatknięte. Twoja
Szlachetna matka już w pierwszych dniach kwietnia
Umarła. Słychać, że Konstancya także,
Na trzy dni pierwej, w pomieszaniu zmysłów
Zeszła ze świata. — Ale to są słuchy;
Czy fałsz, czy prawda, ręczyć ci nie mogę.
Król Jan. Zatrzymaj pośpiech swój, straszliwy losie,
I złącz się ze mną, póki nie ukoję
Gniewu mych Parów. — Matka moja w grobie! —
Tak więc źle idą rzeczy? — Mów, pod czyjem
Dowództwem przyszły do nas siły Francyi,
Bo utrzymujesz, że wylądowały?
Posłaniec. Delfin je wiedzie.
Król Jan. Twemi nowinami
Dałeś mi zawrót głowy.

(Bękart wchodzi i Piotr z Pomfret)

No, cóż mówią
O twojem z księżmi powodzeniu? Tylko
Głowy mi złemi wieśćmi nie nabijaj;
Ona i tak już pełna.
Bękart. Jeśli nie chcesz
Najgorszych wieści słyszeć, niechże one
Mimo twych uszu spadną na twą głowę.
Król Jan. Bądź pobłażliwym. Byłem ogłuszony
Pod bałwanami; teraz znów oddycham
Na wierzchu fali; teraz słyszeć mogę
Wszystko, cokolwiekby mi kto powiedział.
Bękart. Jak mi się dobrze z księżmi udawało,
Niech świadczą wielkie sumy, którem zebrał.
Lecz gdym tu dążył, znalazłem lud cały
Dziwnych urojeń pełnym. Słuchy jakieś,
Jakieś widziadła złe nim owładnęły.
Cały w przestrachu, choć sam nie wie czego
Bać się. I oto prorok na ulicach
Pomfret pojmany, właśnie kiedy za nim
Sami cisnęli się ciekawi głupcy,

A on w niezgrabnych rymach im opiewał:
Że niezadługo, w dzień Wniebowstąpienia,
W samo południe, złożyć masz koronę.
Król Jan. Podły bajarzu! skąd ci się to wzięło?
Piotr. Bo wiem, co będzie; bo tak będzie, królu!
Król Jan. Hubercie! weź go do więzienia. Tegoż
Dnia, w którym mówi, że koronę złożę,
W samo południe każ mi go powiesić.
Oddaj go straży; sam powracaj do mnie;
Możesz mi wkrótce być potrzebnym. — Miły,
Miły synowcze! wiesz-że, z zagranicy
Jakie nowiny? i kto do nas przybył?
Bękart. Francuzi królu! — wszystkie gęby pełne
Tych wiadomości. Spotkałem prócz tego
Lorda Bigota, Lorda Salisbury
(Oczy ich płoną jak żelazo w ogniu)
I wielu innych. Poszli szukać grobu
Artura, który, mówią, m iał tej nocy
Z twego rozkazu być zabitym.
Król Jan. Drogi
Synowcze! zmiłuj się, pospieszaj do nich.
Mam jeszcze sposób zyskać ich przychylność,
Tylko ich sprowadź.
Bękart. Pójdę ich poszukam.
Król Jan. Ale spiesz; niechaj noga nogę goni.
Obym mógł nie mieć nieprzyjaciół w domu,
Gdy wróg zewnętrzny straszy moje miasta
Groźnym przyborem gwałtu i najazdu.
Bądź-że Merkurym, do nóg skrzydła przypraw,
I, jak myśl, powróć szybko od nich do mnie.
Bękart. Duch czasu niechaj uczy mnie pospiechu.

(Wychodzi).

Król Jan. Mówisz, jak mężny i szlachetny rycerz.
Idź za nim — może będzie potrzebował
Posła od Parów do mnie. Ty nim będziesz.
Posłaniec. Z całego serca.

(Wychodzi).

Król Jan. Matka moja w grobie!

(Hubert wraca).

Hubert. Królu! widziano w nocy pięć księżyców:
Cztery — jak mówią — stałych, piąty dziwnym
Obrotem kręcił się koło nich wszystkich.
Król Jan. Co? pięć księżyców?
Hubert. Dziwne przepowiednie
Starcy i baby stąd wyprowadzają.
We wszystkich ustach tylko śmierć Artura.
Gdy o nim mówią, potrząsają głową
I w uszy sobie szepcą coś nawzajem.
Ten, który mówi, ściska ręce drugich,
Ci, co słuchają, straszne robią miny,
Brew się ich marszczy i zatacza oko.
Widziałem tam kowala, jak stał z młotem,
Żelazo jego stygło na kowadle,
A on otworzył gębę i połykał
Nowiny krawca, który z nożycami
I miarką w ręku, depcąc swe pantofle,
(Które z pospiechu wziął z przeciwnej nogi),
Prawił o męstwie i tysiącach wojska
Francuzów, którzy już wylądowali
I w Kent, w bojowym szyku stoją. Jakiś
Brudny rzemieślnik nie dał mu dokończyć
I zaczął znowu o Artura śmierci.
Król Jan. Dlaczego wrażasz we mnie te postrachy?
Czemu tak często mówisz o Artura
Śmierci? — wszak twoje ręce go sprzątnęły.
Ja miałem powód życzyć, aby nie żył,
Lecz ty nie miałeś za co go zabijać.
Hubert. Nie miałem? któż mi kazał? nie ty? Królu!
Król Jan. Toć jest przekleństwem królów, że im podli
Służą, i kaprys ich za rozkaz biorąc,
W dom życia krwawą ręką wpaść gotowi,
W każdem skinieniu władzy widzą prawo,
Myśl majestatu z groźnej brwi czytają,
Gdy on tymczasem marszczy brew swą może
Z humoru tylko i bez myśli.
Hubert. Na to,
Com zrobił, mam twą rękę i twą pieczęć.
Król Jan. Gdy do rachunku przyjdzie między niebem
I ziemią, wtenczas ręka ta i pieczęć

Staną, jak świadki, które mnie potępią.
Lecz jakże często widok środków zbrodni
Do zbrodni wiedzie! Gdybyś ty tam nie był,
Ty sam natury ręką naznaczony,
Jakby wybrany do haniebnej sprawy,
Ten mord i w głowie mojej by nie powstał,
Ale postrzegłszy twą obrzydłą postać,
Widząc cię zdolnym do podłości, widząc,
Że właśnie ciebie do krwi użyć można,
Zdalekam wspomniał o Artura śmierci,
A ty, chcąc mnie się przypodobać, miałeś
Dosyć sumienia zamordować dziecię.
Hubert. Królu!
Król Jan. I powiedz, czyś choć potrząsł głową
Czyś się zamyślił, kiedym niewyraźnie
I ciemno mówił o tem, co zamierzam?
Czyś wzrok wątpliwy w mojej twarzy utkwił,
I żądał, bym się jaśniej wytłómaczył?
O! wstyd głęboki zrobiłby mię niemym,
Byłby mię wstrzymał, i bojaźni twoje
Byłyby wre mnie bojaźń obudziły.
Aleś ty pojął wszystkie moje migi.
I sam na migi z grzechem się rozmówił,
Tak, bez wzdrygnienia serce twe przystało,
A za niem ręka twoja przyzwoliła
Wykonać sprawę, której ni mój język,
Ani twój nazwać nie śmiał. — Precz z mych oczu
I nie pokazuj mi się nigdy! Moja
Szlachta mię rzuca, państwo zagrożone,
U bram stolicy obcych wojsk potęga —
Co mówię! nawet w tym cielesnym kraju,
Ograniczonym moją krwią i tchnieniem,
Panuje wrzawa i domowa wojna
Między krewnego śmiercią i sumieniem.
Hubert. Uzbrój się, królu, przeciw obcym wrogom
A ja powrócę pokój twojej duszy,
Bo Artur żyje, i ta ręka równie
Niewinna, równie czysta, jak dziewczyny
Ręka krwi plamą niezafarbowana.
Do tego łona nigdy nie wchodziło

Morderczej myśli straszne poruszenie.
W postaci mojej skrzywdziłeś naturę.
Królu! ta postać, choć zewnętrznie gruba,
Pokrywa piękną duszę i niezdolną
Powziąć myśl mordu niewinnego dziecka.
Król Jan. Co? Artur żyje? — spiesz-że z tem do Parów,
Spryśnij tą wieścią ich płonące gniewy
I zrób ich woli mojej posłusznymi.
Przebacz tym słowom, które mi namiętność
Podała o twych rysach. Wściekłość ślepa
I krwią zamglone oko wyobraźni
Stokroć mi brzydszym ciebie pokazało,
Niż jesteś. O! nie odpowiadaj, spiesznie
Do mnie przyprowadź zagniewanych lordów.
Zaklinam cię, idź prędko — leć, leć do nich.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
(Tamże. Pod zamkiem).
Wychodzi Artur na wały.

Artur. Wały wysokie jednak skoczę. Ziemio!
Bądź litościwa i nie uderz mocno.
Mało lub nikt mię nie zna; choć i zna kto,
Ten ubiór majtka całkiem mię odmienił.
Boję się bardzo — jednak chcę spróbować.
Gdy się dostanę na dół i nie złamię
Ręki ni nogi, znajdę tysiąc środków
Uciec i skryć się. Zresztą wszystko jedno
Zostać i umrzeć, skoczyć, także umrzeć.

(Skacze).

O! serce stryja mego w tych kamieniach.
Niebo! weź duszę — Anglio! przyjmij kości.

(Kona).
(Wchodzi Pembrok, Salisbury i Biżot).

Salisbury. Ja go chcę spotkać u Sankt-Edmuns-Buri.
Jest to zbawienie nasze. Powinniśmy
Chwytać tę zręczność w czasach tak niepewnych.

Pembrok. Kto przywiózł ci ten list od kardynała?
Salisbury. Hrabia Melunu, zacny pan francuski.
Z jego rozmowy widna więcej jeszcze
Przyjaźń delfina, niźli z tego pisma.
Bigot. Więc jutro rano możem go powitać.

(Bękart wchodzi).

Bękart. Dziś po raz drugi witam was, Lordowie
Gniewni! król kazał was do siebie prosić.
Salisbury. Król sam się nas pozbawił. Nie myślimy
Honorem naszym łatać jego ciasny
I poplamiony płaszczyk, ni iść za nim,
Gdy jego noga pozostawia wszędzie,
Gdziekolwiek stąpi, ślady krwi. Wróć zatem
I to mu od nas powiedz. Wiemy wszystko,
Co jest najgorsze.
Bękart. Myślcie, co myślicie,
A dobre słowo, podług mnie, najlepsze.
Salisbury. Nasz smutek dzisiaj niech wymówką będzie,
Żeśmy niegrzeczni.
Bękart.Ale w smutku waszym
Nie ma rozumu. Byłoby rozumniej,
Gdybyście także i grzeczniejsi byli.
Pembrok. Mój Pan ie! wszakże słuszny gniew miał zawsze
Swe przywileje.
Bękart. Prawda, szkodzić temu,
Kto zagniewany, i nikomu więcej.
Salisbury. To jest więzienie — ale któż tu leży?

(Postrzega Artura).

Pembrok. O śmierci! pysznij-że się tym księżycem,
I czystym wdziękiem. Ziemia nie ma jamy,
Aby tę czynność ukryć.
Salisbury. I morderstwo,
Znienawidziwszy własny swój postępek,
Jawnym go czyni dla rychlejszej pomsty.
Biżot. Morderca, zdając piękność tę mogile,
Znalazł ją nadto cudną dla mogiły.
Salisbury. Ryszardzie! i cóż myślisz? czyliś kiedy
Widział? czyś kiedy czytał albo słyszał?
Lub mógł pomyślić? a i teraz nawet
Widząc, czy wierzysz sobie, że to widzisz?

Zdolnaż myśl nasza, gdyby nie ten widok,
Coś podobnego powziąć i pomyśleć?
To grzbiet, wierzchołek, to szczyt wszystkich szczytów
Gwałtu i mordu, to najkrwawsza hańba,
Najdziksza dzikość, cios to najpodlejszy,
Jakim nieludzka i zbłąkana wściekłość
Z oczu litości łzy wydobywała.
Pembrok. Wszystkie zabójstwa przyszłe w tem zabójstwie
Znajdą wymówkę, a ten mord jedyny,
Niedościgniony, czystość da i świętość
Wszystkim i dotąd niepoczętym grzechom;
Każdy krwi rozlew będzie tylko prostą
Igraszką, gdy się na ten wzór zapatrzy.
Bękart. Jest to przeklęta, jest to krwawa czynność,
Niemiłosierne dzieło ciężkiej ręki,
Jeśli to tylko dzieło jakiej ręki.
Salisbury. Jeśli to dzieło czyjej ręki? Przebóg!
Myśmy wiedzieli wszystko, co nastąpi.
To czyn bezwstydny rąk Huberta, jest to.
Zamiar i wola króla. Moja dusza
Być mu posłuszną wzbrania się i nie chce.
Ja klękam przed tą krótkich dni ruiną,
I posyłając tym bezdusznym kształtom
Kadzidło świętej obietnicy, klnę się:
Że nie skosztuję dotąd uciech świata,
Żadną radością nie dam się zarazić,
Odrzucę wszelki pokój, ni się oddam
Lenistwu, póki ręki tej nie wsławię,
I nie ozdobię chwałą zemsty.
Pembrok. Nasze
Serca stwierdzają słów twych obietnicę.

(Hubert wchodzi).

Hubert. Lordowie! z czoła mego pot się leje,
Z takim pospiechem wszędzie was szukałem.
Powróćcie — Artur żyje — król was wzywa.
Salisbury. O jak zuchwały! ani się rumieni
Na widok śmierci! Podły!
Hubert. Jam nie podły.
Salisbury (dobywa miecza). Mamże ograbić sąd i prawo?

Bękart. Lordzie!
Miecz twój błyszczący, lecz go schowaj nazad.
Hubert. Odstąp precz, lordzie Salisbury, odstąp!
Bóg świadkiem, miecz mój, równie jak twój, ostry.
Nie chciałbym, lordzie, abyś się zapomniał,
Ani doświadczał, jak się bronić będę.
Na twoją wściekłość tylko patrząc, mógłbym
Zapomnieć o twym rodzie i godności.
Biżot. Nikczemny gnoju! drażnić śmiesz szlachcica?
Hubert. Bynajmniej, ale niewinnego życia
Śmiem bronić, choćby nawet przed cesarzem.
Salisbury. Tyś zbójca.
Hubert. Lordzie! jeszcze nim nie jestem.
Nie rób mię zbójcą. Kto fałsz utrzymuje,
Nieprawdę mówi, kto nieprawdę mówi,
Kłamie.
Pembrok. Na sztuki zrąbać go.
Bękart. Przestańcie.
Salisbury. Precz! Fokonbrydżu! albo cię obrażę!
Bękart. Obrażaj lepiej dyabła, Salisbury!
Jeśli się zmarszczysz, lub się ruszysz z miejsca,
Albo pozwolisz, by twój gniew niebaczny
Zrobił mi krzywdę, trupem cię położę.
Precz mi z tym mieczem, lub na miazgę zetrę
Miecz twój i ciebie, tak, że ci się wyda,
Że dyabeł z piekła wylazł.
Biżot. Co chcesz czynić?
Ty, znakomity Fokonbrydż, chcesz bronić
Podłego zbójcę?
Hubert. Mówię, żem nie zbójca.
Biżot. Kto zabił tego księcia?
Hubert. Przed godziną
Był zdrów i żywy, takem go zostawił.
Jam go szanował, kochał, i tę stratę
Przez resztę dni mych opłakiwać będę.
Salisbury. Nie wierzcie chytrej wodzie jego oczu.
I złość i podłość mają taką wilgoć,
A kto w nich wyćwiczony, ten wam rzeką
Poleje żal, zgryzotę i niewinność.
Uchodźmy — za mną wszyscy, których duszę

Razi tej rzeźni wyziew obrzydliwy.
Mnie całkiem dusi ciężki zapach grzechu.
Biżot. Precz, precz do Buri — łączmy się z delfinem.
Pembrok. Powiedz królowi, niech nas tam poszuka.

(Wychodzą).

Bękart. Piękny świat! — Czy ci sprawka ta znajoma?
Choć państwo łaski nie ma granic, jednak,
Jeśliś się ty dopuścił tego czynu,
Tyś potępiony.
Hubert. Racz-że mnie posłuchać.
Bękart. Słuchaj, coć powiem: tak, tyś potępiony,
Tyś czarny — nic już nie ma czarniejszego,
Tyś głębiej potępiony, niż lucyper,
I żaden dyabeł w piekle nie tak brzydki,
Jak ty, jeżeliś ty to dziecko zabił.
Hubert. Klnę się zbawieniem...
Bękart. Jeśliś tylko przystał
Na ten okrutny czyn, to idź, rozpaczaj,
A gdy ci braknie sznurka, nić najcieńsza,
Którą wysnuwa pająk z swego serca,
Zdławić cię zdoła, trzcinka będzie belką,
Na której możesz się powiesić, albo,
Jeżeli zechcesz się utopić, nalej
Na łyżkę wody, ona oceanem
Będzie i stanie, abyś się w niej zalał.
Ja cię mam w silnem podejrzeniu.
Hubert. Jeślim
Zgrzeszył czynnością, myślą, przyzwoleniem,
W odjęciu tego życia i oddechu,
Które ta piękna glina zamykała,
Niech piekłu braknie dla mnie dość męczarni.
Jam go zostawił zdrowym.
Bękart. Teraz weź go
I nieś na plecach. — Gubię się, zdumiony,
I zdaje mi się, żem już stracił drogę
Wśród przygód i wśród cierni tego świata. —
Jak łatwo wzniosłeś w górę całą Anglię!
Z tego obłomka martwej dostojności
Ojczyzny naszej, życie, prawo, prawda,
Do nieba uleciały. Cóż zostaje

Anglii? — rwać się, szarpać i zębami
Chwytać nadętą i nie swoją władzę.
Za obiedzone kości majestatu
Zwierzęca wojna grzywę swą najeży,
I warknie, patrząc w słodkie i łagodne
Oczy pokoju. Teraz obca siła
I gniew domowy razem się zbiegają,
I, jak kruk czeka na schorzałe bydlę,
Tak bunt i przemoc chciwie upatrują
Chwili upadku władzy i godności.
Szczęśliwy dzisiaj, czyj płaszcz i przepaska
Zdoła wytrzymać burzę! No, idź za mną
I nieś to dziecię. Chcę się widzieć z królem.
Zawód nasz pracy i pospiechu żąda,
Bo niebo z gniewem na ten kraj spogląda.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA
Tamże. Pokój w pałacu.
Wchodzi KRÓL JAN, PANDULF z koroną i orszak.

Król Jan. Tak, kardynale! w twe oddałem ręce
To koło mojej chwały.
Pandułf. Weź je nazad,
I weź z rąk moich, jak lennik papieża,
Któregoś przyznał władzę i powagę.
Król Jan. Teraz dotrzymaj słowa: idź i spotkaj
Francuzów, użyj świętej swojej władzy,
I wstrzymaj marsz ich wprzód, nim wybuchniemy.
Hrabstwa niechętne od nas odpadają,
Lud się pokłócił z posłuszeństwem, lenność

I przywiązanie obcej krwi przysięga,
Obcej koronie się obowiązuje.
Ta powódź prędkich i burzliwych gniewów
Twym głosem tylko da się uspokoić.
Spiesz zatem. Czas obecny tak jest chorym,
Że i lekarstwa potrzebuje zaraz,
Albo zniszczenie przyjdzie bez ratunku.
Pandulf. Moje to tchnienie burzę tę rozdęło,
Gdyś papieżowi stawił się opornie;
Ale ponieważ dałeś się nawrócić.
Mój głos tę burzę wojny uspokoi;
Wrócę pogodę w tej zwichrzonej stronie
I, pomnij dobrze, w dzień Wniebowstąpienia,
W którym przysiągłeś lenność papieżowi,
Za moją sprawa Francya oręż złoży.

(Wychodzi).

Król Jan. Jak to? więc dziś jest dzień Wniebowstąpienia?
Tak mówił prorok: w dzień Wniebowstąpienia,
W samo południe, złożyć masz koronę. —
Tak się też stało. Wszakże ja myślałem,
Ze to uczynię z musu; ale, dzięki
Niebu! zrobiłem to z mej własnej woli.

(Bękart wchodzi).

Bękart. Kent ustępuje; wszystko się poddało,
Prócz zamku Dower; Londyn, jak miłego
Gościa, delfina z wojskiem jego przyjął.
Szlachta cię słuchać nie chce, ale poszła
Usługi swoje nieść nieprzyjaciołom;
A dzikie zadziwienie rozpędziło
Niewielką liczbę dobrych twych przyjaciół.
Król Jan. Nie chcąż lordowie moi wrócić do mnie,
Choć Artur żyje? Wszakże wiedzą o tem.
Bękart. Znaleźli trupa jego na ulicy,
Pustą skrzyneczkę, z której klejnot życia
Wykradła ręka nieznanego zbójcy.
Król Jan. Ten podły Hubert mówił mi, że żyje.
Bękart. Tak mówił, prawda, bo też tak i było.
Lecz czegóż słabniesz i tak smutno patrzysz?

Bądź wielkim w czynie, jakim byłeś w myślach;
Niech świat nie widzi strachu i omdlenia;
Panuj nad każdym ruchem twego oba;
Bądź, jak czas, szybkim; ogniem stań się z ogniem;
Groź tym, co grożą: podnieś wyżej głowę,
Niż brew strasząca tej chełpliwej wrzawy —
Wtenczas i oczy niższych, które od was
Z wysoka biorą siłę i zachętę,
Wzniosą się także i przybiorą ducha
Determinacyi mocnej i niezgiętej.
Dalej więc, królu! błyśnij, jak Bóg wojny,
Gdy pola boju chce się wydać godnym;
Pokaż odwagę, męstwo i otuchę.
Co? mająż szukać lwa aż w jego jamie,
I tam go straszyć, aby drżał przed nimi?
O! niechaj tego nikt nie powie! Dalej,
Idź, spotkaj klęskę zdala od twych progów,
I z nią się zetrzyj wprzód, nim się przybliży.
Król Jan. Legat papieski był niedawno u mnie,
I z nim zawarłem już szczęśliwy pokój.
On mi obiecał, że rozpuści wszystkie
Wojska delfina.
Bękart. O haniebna ligo!
Mamyż na naszej własnej ziemi grzeczne
Słowa przesyłać, żądać umów, prosić,
Wchodzić w układy i rozejmy z wojskiem,
Które napada? Czyż bezwąsy chłopiec,
Jedwabny pieszczoch, zdepce nasze pola,
I na wojennej ziemi swego ducha
Zaprawi, mogąc darmo, z urąganiem
Rozwinąć swe chorągwie i nie spotkać
Żadnego ciosu? Nie, do broni! królu!
Może kardynał nie wyjedna dla nas
Pokoju; jeśli i wyjedna, niechaj
Wrogi powiedzą, że widzieli męstwo,
Żeśmy gotowi byli do obrony.
Król Jan. Pełną moc składam w twoje ręce — działaj.
Bękart. Naprzód więc bądź odważnym. Nasze siły
Jeszczeby w gorszym razie wystarczyły.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Płaszczyzna blisko Sankt-Edmonds-Buri.
Wchodzą zbrojno LUDWIK, SALISBURY, MELUN, PEMBROK, BIŻOT i żołnierze.

Ludwik. Lordzie Melunu! każ mi to przepisać,
Kopia zostanie przy mnie, dla pamięci,
A oryginał powróć nazad lordom,
Abyśmy później, dając jaki rozkaz,
I zapatrując się na tę umowę,
Wiedzieli, na co wzięliśmy sakrament,
I niezgwałconą zachowali wiarę.
Salisbury. Ta wiara z naszej strony się nie złamie.
Zacny delfinie! my ci przysięgamy
Gorliwość dobrowolną, niezmuszoną
Wierność twym losom. Przecież, wierz mi, książę!
Jam temu nierad, że na ten wrzód czasu
Potrzebny plaster buntu i zamieszek;
Że tego raka starej rany trzeba
Goić nowemi. Cięży to mej duszy,
Że muszę z pochew dobyć to żelazo,
By wdów przymnażać jeszcze tu w tym kraju,
Gdzie pełna czci obrona przywołuje
Mego oręża i imienia wzywa.
Lecz taka jest zaraza naszych czasów,
Że nam dla zdrowia i dla wyleczenia
Praw naszych, trzeba użyć ciężkiej ręki
Krzywdy bezwzględnej i niesprawiedliwej.
O przyjaciele! czyż nie żal pomyśleć,
Ze my, tej wyspy dzieci i synowie,
Patrzeć musimy na ten dzień tak smutny?
Że, idąc śladem cudzoziemskiej nogi,
Depcem jej piękne łono? że my sobą
Jej nieprzyjaciół szyki wypełniamy?
Odejść i płakać muszę nad haniebnym
Przymusem tych powodów, co nas naglą
Zdobić rycerskie koło cudzej ziemi
I nieznajomym towarzyszyć znakom.
I gdzież? — tu! — O narodzie! obyś mógł się
Odsunąć! oby Neptun, co cię wkoło
Raniony swemi obejmuje, wziął cię,

Uniósł daleko w zapomnieniu siebie,
I na pogańskiej ziemi gdzie postawił,
Gdzieby te obie chrześcijańskie armie —
Mogły krew złości wsączyć w jedną żyłę,
Nie zaś rozlewać ją nie po sąsiedzku!
Ludwik. Wspaniałe serce okazujesz, zacne,
Wielkie uczucia, które w twojem łonie
Zatrzęsły całą twoją szlachetnością.
O! jakąż walkę odbyłeś sam w sobie
Między potrzebą i zacnymi względy!
Pozwól mi otrzeć tę chwalebną rosę,
Co w srebrnych kroplach po twem licu ścieka.
Serce me mięknie i na łzy kobiece,
Choć one zwykłą tylko są powodzią,
Ale ten wylew łez z tak męskich oczu,
Ten deszcz, co powstał z burzy zacnej duszy,
Bardziej me oko razi i zadziwia,
Niż gdybym widział niebios strop sklepiony
Spisany ognistymi meteory.
Podnieś swe czoło, sławny Salisbury!
Wielkiem swem sercem odpędź tę nawalność,
Tę wodę zostaw niedojrzałym oczom,
Co nie widziały olbrzymiego świata
W szaleństwie gniewu, co się spotykały
Z fortuną tylko w ucztach, kiedy krew się
Rozgrzewa gwarem uciech i wesela.
Chodź! chodź! bo rękę swą i ty zapuścisz
Równie głęboko w tę sakiewkę szczęścia,
Jak i sam Ludwik. Toż i wy, lordowie,
Co siły waszych nerwów przyplatacie
Do siły moich.

(Wchodzi Pandulf).

Otóż mi się zdaje,
Ze jakiś anioł mówił. Właśnie ku nam
Przybywa święty legat, z ręki nieba
Pełnomocnictwo niesie naszej sprawie,
I czynom naszym da nazwisko prawa
Świętem swem tchnieniem.
Pandulf. Witam cię, mój książę
A teraz słuchaj. Król Jan się pogodził

Z Rzymem, duch jego zmiękczył się, co dotąd
Tak twardy opór stawił kościołowi
I metropolii, i stolicy Rzymu.
Każ zatem zwinąć groźne swe znamiona,
Uskrom srogiego ducha dzikiej wojny,
By, jak lew zwykły brać swój pokarm z ręki,
U stóp pokoju legła przygłaskana,
Na pozór tylko straszną się wydając.
Ludwik. Racz-że wybaczyć mój wielebny Ojcze!
Nazad nie pójdę, zrodzon za wysoko,
Bym był własnością, albo pomocnikiem
Zdatnym do usług, łub narzędziem tylko
Jakiegokolwiek państwa na tym świecie.
Twój oddech rozdął martwe węgle wojny
Między mną i tem państwem ukorzonem,
Ogniowi temu dałeś dość pokarmu.
Dziś on za nadto wielki, by go zdmuchnąć
Tym samym słabym wiatrem, co go zajął.
Tyś mi dał poznać moich praw oblicze,
Tyś interesu krajów tych nauczył,
Tyś sam ten zamiar wetknął w moje piersi,
A teraz mówisz, że król Jan się znowu
Pogodził z Rzymem! A mnie co do tego?
Ja, z prawa mego małżeńskiego łoża,
Nazywam kraj ten swoim, po Arturze.
I dziś, gdy wpół zdobyty, mam iść nazad.
Bo król Jan raczył z Rzymem się pogodzić?
Czym ja niewolnik Rzymu? czym otrzymał
Z Rzymu pieniądze, ludzi, proch i kule
Dla wsparcia mojej sprawy? Ja sam znoszę
Cały ten ciężar, ja, i ci żołnierze,
Obowiązani wspierać moje prawa,
Pocim się i tę wojnę utrzymujem.
Czyżem nie słyszał krzyku tych wyspiarzy:
Vive le roi! kiedym miasta ich przejeżdżał?
Czyliż nie w mojem ręku są najlepsze
Karty, przez które wygrać mam tę stawkę,
I w niej koronę? Mamże tę ozdobę.
Gdy prawie moja, darmo w am odstąpić?
Nie, na mój honor, tego nie uczynię.

Pandulf. Lecz z jednej tylko strony rzecz tę widzisz.
Ludwik. Czy z dwóch, czy z jednej, wracać ani myślę,
Póki mój zamiar tak się nie uwieńczy,
Jak to nadziejom moim obiecano.
Nimem zgromadził to odważne wojsko,
I pozwoływał te ogniste dusze
Z całego świata, aby popatrzyły
Na piękną zdobycz i zyskały sławę
Choć w niebezpiecznej paszczy klęsk i śmierci.

(Słychać trąbę).

Jakaż to znowu trąba nas przyzywa.

(Bękart wchodzi).

Bękart. Jak każe ceremonia tego świata,
Proszę o posłuchanie. Jam przysłany
Na to, ażeby mówić. Król chce wiedzieć,
Mój święty Panie Medyolański, jaki
Skutek poselstwa twego i namowy?
Twoja odpowiedź poda mi materyę
I językowi memu da granicę.
Pandulf. Delfin sprzeciwia się z uporem, nie chce
Przełożeń moich słuchać, i oświadczył
Krótko i zwięźle, że nie złoży broni.
Bękart. Ma racyę młody człowiek, mówi dobrze,
Klnę się krwią wszystką, jaką kiedykolwiek
Zionęła wściekłość ludzka. Posłuchajcież,
Co król angielski mówi; bo przeze mnie
Tak najjaśniejszy pan przemawia do was,
On całkiem gotów — i tak należało;
A z tej wyprawy małpiej i swawolnej,
Z tej zbrojnej maskarady, z tej zabawki
Tak nieroztropnej, z tego bezbrodego
Zuchwalstwa i tych wojsk chłopczykowatych
Król się naśmiewa, gotów tę drobniutką
Wojnę, tę armię pigmejczyków wymieść
Z całej przestrzeni swego terotoryum.
Ta ręka, która miała dosyć siły
I u drzwi waszych dobrze was wychłostać,
Tak, żeście w ciasne uciekali furtki;
Jak wiadra, w ciemne studnie się nurzali;
W zasiekach stajni kryli się; leżeli,

Jak jaki zakład, w szafach i po skrzyniach,
Żeście brat za brat z świńmi się mościli,
Żeście szukali bezpieczeństwa w lochach
I po więzieniach, i tam jeszcze drżeli,
Gdy zapiał głośniej kur wasz narodowy,
Myśląc, że to angielski żołnierz woła —
Czyż ta zwycięska ręka będzie słabszą
Tu, w domu własnym, i was nie ukarze?
Wiedzcie więc — mężny król jest uzbrojony
Jak orzeł wznosi się nad swojem gniazdem,
By odbić tego, kto się doń przybliży.
A wy odrodni, zdradni buntownicy!
Krwawe Nerony! co szarpiecie łono
Swej matki Anglii, płońcie się od wstydu!
Bo nasze żony i dziewczęta zbladły,
Jak amazonki drypcząc za bębnami,
Naparstki mienią w zbrojne rękawice,
Swe igły w lance, a swe miękkie serca
Dzikiem i krwawem męstwem uzbrajają.
Ludwik. Skończ swe przechwałki i idź sobie z Bogiem.
Wierzym, że nas przekrzyczeć zdołasz. Bądź zdrów.
Za nadto cenim czas, aby go tracić
Z takim kłótnikiem.
Pandulf. Dajcież mnie powiedzieć...
Bękart. Nie, ja, chcę mówić.
Ludwik. A ja z was żadnego
Słuchać nie myślę. Bijcie w bębny — niechaj
Ten język wojny broni naszej sprawy,
I niech im powie, pocóśmy tu przyszli.
Bękart. Zaiste, bębny wrzeszczą, gdy są bite;
I wy wrzaśniecie, gdy będziecie bici.
Obudzaj echo krzykiem twego bębna —
Takiż sam bęben gotów odpowiedzieć
I głos twojego równie głośno odbić;
Niech się odezwie drugi — u nas także
Drugi i trzeci krzyknie w ucho nieba.
Małpując głuchy piorun; bo nie wierząc
Namowom tego kulawege księdza,
(Którego użył z żartu, nie z potrzeby)
Król Jan się zbliża, a na jego czole

Jest szkielet śmierci — dzisiaj dla niej uczta —
Tysiące waszych na stół jej podamy.
Ludwik. Uderzcie w bębny — pójdziem, poszukamy
Niebezpieczeństwa, do którego wzywasz.
Bękart. Znajdziesz je prędzej, niźli się spodziewasz.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże. Pole bitwy.
Wchodzi KRÓL JAN i HUBERT.

Król Jan. Jakże nam idzie? powiedz mi, Hubercie!
Hubert. Źle. — A twe zdrowie? Najjaśniejszy Panie!
Król Jan. Febra, co długo mię męczyła, ciężko
Nalega na mnie. Słabo mi, Hubercie!

(Wchodzi posłaniec).

Posłaniec. Fokonbrydż, królu, twój waleczny krewny,
Żąda, ażebyś plac boju opuścił,
I dał mu znać przeze mnie, gdzie się udasz.
Król Jan. Do Swinstid, i tam czekam go w opactwie.
Posłaniec. Bądź dobrej myśli, królu, bo ta pomoc,
Której tak czekał delfin, trzy dni temu
Osiadła w nocy na Godwińskich piaskach.
Tylko co przyszły do nas te nowiny.
Francuzi walczą słabiej i uchodzą.
Król Jan. Niestety! pali mię tyrańska febra,
I nie pozwala wieści tej powitać.
Do Swinstid, prędzej — lektykę podajcie —
Słabość zwycięża — już nie mogę dalej.

(Wychodzi).
SCENA CZWARTA.
Tamże. Inna cześć placu bitwy.
Wchodzi SALISBURY, PEMBROK, BIŻOT i inni.

Salisbury. Nie spodziewałem się, by król w przyjaciół
Tak się opatrzył.

Pembrok. Idź, Francuzom ducha
Dodaj, ho z nimi i my upadniemy.
Salisbury. Ten Fokonbrydż, ten dyabeł poroniony,
Sam jeden całe wojsko utrzymuje.
Pembrok. Król chory, miał opuścić pole bitwy.

(Wchodzi raniony Melun, którego prowadzą, żołnierze).

Melun. Wiedźcie mnie do angielskich buntowników.
Salisbury. W szczęściu nie takie mieliśmy nazwisko.
Pembrok. To hrabia Melun.
Salisbury. I śmiertelnie ranion.
Melun. Uchodźcie, zacni Anglicy, uchodźcie!
Wyście zdradzeni, wyście zaprzedani.
Przetrzyjcie dobrze oczy zbuntowane,
I powitajcie opuszczoną wierność.
Idźcie do króla swego, upadnijcie
Do jego kolan, bo jeśli Francuzi
Panami będą tego dnia, za wasze
Trudy nagroda dla was już gotowa:
Będziecie ścięci. Tak poprzysiągł Ludwik,
Ja z nim, i wielu poprzysięgło za mną
W Sankt-Edmunds-Buri, na tymże ołtarzu,
Na którym pierwej wam poprzysiężona
Przyjaźń i miłość wieczna i niezmienna.
Salisbury. Czy to podobna? możeż to być prawda?
Melun. Nie mamże brzydkiej śmierci przed oczyma?
I tylko trochę życia, co wypływa
Z krwią i przepada, jak woskowa postać
Traci swe kształty, gdy ją ogień topi.
Cóż mię ma skłaniać, abym oszukiwał,
Gdy korzyść z oszukaństwa już nie dla mnie?
Co mi przyjść może z fałszu, gdy to prawda,
Że tu umieram, mając tam żyć prawdą?
Mówię wam: jeśli Ludwik dziś zwycięży,
Złamie przysięgę, gdy wam da obaczyć
Dnia jutrzejszego jasny świt. Bo tejże,
Tej samej nocy, które zaraźliwe
Tchnienie owiało już płonące koło
Starego, dniem zmordowanego, słońca,
Tej nocy, mówię, oddech wasz się zamknie.
Za waszą zdradę, dobrze ocenioną,

Przez nową zdradę życiem zapłacicie,
Gdy pomoc wasza da mu dziś zwycięstwo.
Polećcie mnie pewnemu Hubertowi.
Przyjaźń dla niego i ten wzgląd, że z Anglii
Wyszedł mój pradziad, obudziły we mnie
Sumienie wszystko to wam wyspowiadać.
Proszę-ż was, za to, precz mię stąd wynieście,
Zdala od zgiełku i hałasu bitwy,
Gdziebym ostatek myśli mógł przemyśleć
W pokoju, i rozdzielić duszę z ciałem
W cichem dumaniu i pobożnych chęciach.
Salisbury. Chętnie ci wierzę. Biada mojej duszy,
Jeśli mi nie jest miłą niespodziana
I piękna zręczność, która nas napowrót
Wraca śladami podłej tej ucieczki.
Jak uchodząca powódź, opuszczamy
Zbyteczny wylew, bieg nieregularny,
Wracamy zwolna w brzegi przekroczone,
I w cichem posłuszeństwie upływamy
Do swego morza, do swojego króla.
Własnem ramieniem wynieść cię pomogę,
Bo widzę w oczach twoich ciężką w alkę
Życia ze śmiercią. Dalej! przyjaciele!
Szczęśliwie nasza zmienia się wyprawa.
I to ucieczka — lecz pod stare prawa.

(Wychodzą, wyprowadzając Meluna).
SCENA PIĄTA.
Tamże. Obóz francuski.
Wchodzi LUDWIK i orszak.

Ludwik. Zdawało mi się, że dziś słońce wcale
Nie zejdzie z nieba, w miejscu zatrzymane.
Krwawiło cały zachód, gdy angielskie
Wojsko plac boju nazad rozmierzało
W słabym odwrocie. Dobrześmy zrobili,
Żeśmy im, właśnie jakby na dobranoc,

Rzucili nasze niepotrzebne kule,
I po dniu krwawym nasze poszarpane
Znamiona prawie w oczach ich zwinęli,
Ostatni w polu i panowie placu.

(Posłaniec wchodzi).

Posłaniec. Gdzie delfin?
Ludwik. Jestem. Cóż tam masz nowego?
Posłaniec. Hrabia Melunu zginął, a angielscy
Lordowie, jego słowem namówieni,
Znowu odpadli; zaś posiłki nasze,
Których tak długo czekałeś, mój książę,
Wszystkie zginęły na Godwińskich piaskach.
Ludwik. Złe, złe nowiny. Bądź przeklętym za nie!
Anim pomyślał, że przed nocą jeszcze
Tak się zasmucę! Ktoś mi mówił przecież,
Ze król Jan uciekł na niewiele godzin
Wprzód, nim się wojska z placu rozdzieliły.
Posłaniec. Królu! ktokolwiek mówił, mówił prawdę.
Ludwik. Dobrze więc; idźcie na swe leże; czujne
Warty postawcie. Dzień nie pierwej wstanie,
Niźli ja, chciwy wiedzieć i doświadczyć,
Jaką przyniesie korzyść nowe jutro.

(Wychodzą).
SCENA SZÓSTA.
Tamże. Miejsce otwarte w bliskości opactwa Swinstid.
Wchodzi BĘKART i spotyka.się z HUBERTEM.

Hubert. Kto idzie?... Mówże prędzej, albo strzelę!
Bękart. Swój... A ty, bracie, któż ty?
Hubert. Stronnik Anglii.
Bękart. Dokąd?
Hubert. A tobie co do tego? równem
Prawem i ciebie mógłbym się zapytać.
Bękart. Hubert, jak myślę...
Hubert. Myśl masz doskonałą.
Bądź co bądź, wierzę, żeś ty mój przyjaciel,
Kiedy tak dobrze znasz mój głos i język.
Któż jesteś?...

Bękart. Ten lub ów, jak zechesz. Przecież,
Jeżeli bardzo chcesz mię zobowiązać,
Pomyśl, że idę od PlantażenetÓw.
Hubert. O zła pamięci! I ty ślepa nocy!
Wyście mię ciężko zawstydzili. Daruj,
Mężny żołnierzu, że twój głos i słowa
Uszły przed znajomością mego ucha.
Bękart. Chodź, chodź! — sans compliment! — i cóż nowego?
Hubert. Błąkam się w ciemnej nocy tu i ówdzie,
Szukając ciebie.
Bękart. Krótko mówiąc, na co?
Hubert. O miły panie! moja wieść podobna
Tej nocy — czarna, straszna, bez pociechy!
Bękart. Pokaż mi miejsce jej najboleśniejsze.
Jam nie kobieta, nie zemdleję, wierz mi.
Hubert. Podobno król nasz struty przez jakiegoś
Mnicha. Już traci mowę. Jam co prędzej
Biegł uwiadomić cię o tem nieszczęściu,
Byś w złej przygodzie lepiej się uzbroił,
Niż gdybyś później o tem się dowiedział.
Bękart. Jak wziął truciznę? kto kosztował przed nim?
Hubert. Mnich jakiś, mówię, determinowany
Złoczyńca, w którym pękły już wnętrzności.
Król jeszcze mówi — może jest nadzieja?
Bękart. któż go pilnuje? kogoś tam zostawił?
Hubert. Jak kto? więc nie wiesz? Powrócili wszyscy
Lordowie, z nimi książę Henryk przybył.
Na jego prośby winnym król przebaczył,
I wszyscy teraz są około niego.
Bękart. Zatrzymaj gniew swój, potęgo nieba!
I nie doświadczaj nas nad nasze siły!
Słuchaj, Hubercie! moich sił połowa,
W przejściu przez brody, zaskoczona wodą,
I przy Linkolnie zalew ją pochłonął.
Ja sam zaledwiem sił ocalił, dzięki
Memu koniowi. Wiedź-że mię do króla,
Żeby nie umarł wprzód, nim przybędziemy.

(Wychodzą).
SCENA SIÓDMA.
Tamże. Ogród przy opactwie w Swinstid.
Wchodzi KSIĄŻĘ HENRYK, SALISBURY i BIŻOT.

Ks. Henryk. Zapóźno. Życie jego krwi zepsute,
I mózg, to złomne (jak niektórzy twierdzą)
Mieszkanie duszy, mową niezwiązaną,
Już przepowiada koniec śmiertelności.

(Pembrok wchodzi).

Pembrok. Król jeszcze mówi, w tem jest przekonaniu,
Że jeśli świeżem będzie mógł odetchnąć
Powietrzem, zmniejszy się gwałtowny ogień
Trucizny, która pali go i trawi.
Ks. Henryk. Niech go wyniosą tu, do tego sadu.

(Biżot wychodzi).

Czy jeszcze w furyi?
Pembrok. Teraz spokojniejszy,
Niż był niedawno, nawet zaczął śpiewać.
Ks. Henryk. Zwodność choroby! Te okrutne męki
Im trwają dłużej, tem mniej czuć się dają.
Śmierć, pokonawszy i zdobywszy ciało,
Rzuca je zwolna, w oblężenie bierze
Duszę, i ją zaczyna kłóć i razić
Legionem marzeń i fantazyi dziwnych.
Które, w tumulcie tego ostatniego
Napadu, jedna z drugą się nie wiążą.
To niepojęta jednak, że śmierć śpiewa!
Jam syn łabędzia tego, co tak osłabł,
Co hymn bolesny własnej śmierci śpiewa.
Który organem swej niemocy, ciało
I duszę do spoczynku odśpiewuje.
Salisbury. Bądź dobrej myśli, książę! tyś zrodzony,
Abyś dał formę tym zmieszanym częściom,
Które bezkształtne do rąk swych przyjmujesz.

(Powraca Biżot ze sługami, którzy wnoszą króla Jana na krześle).

Król Jan. Ha! teraz duszy mojej coś przestronniej.
I drzwi i okien było jej za mało.
W mem łonie takie lato, taki upał,
Że wszystko we mnie w popiół się zamieni.

Figurką jestem ja nagryzmoloną
Na pargaminie, i od tego ognia
W trąbkę się skręcam.
Ks. Henryk. Jak się czujesz? królu!
Król Jan. Otruty-m, zmarły, całkiem zapomniany.
I nikt z was do mnie zimy nie przywoła,
Aby włożyła lodowate palce
W moje wnętrzności; nikt królestwa mego
Rzek nie przepuści przez płonące łono;
I nikt północy nie uprosi, aby
Zimnymi wiatry popękane usta
Pocałowała, aby mnie wzmocniła
Chłodem! O fraszkę proszę, żądam od was
Chłodnej pociechy, a wy tak łakomi
I tak niewdzięczni, że jej odmawiacie.
Ks. Henryk. Gdyby łzy moje miały jaki przymiot,
Coby ci ulżył...
Król Jan. W nich jest sól, co pali,
A we mnie piekło! we mnie jest trucizna,
Tu, tu zamknięta, jak wróg niezbłagany,
By katowała krew mą potępioną!

(Wchodzi Bękart).

Bękart. O! cały kipię od prędkiego biegu,
Z chęci widzenia cię, łaskawy królu!
Król Jan. Synowcze! zamknąć oczy mi przyszedłeś.
Liny mojego serca się porwały,
I wszystkie reje żagli mych, na których
Chodziło życie, zeschły się i zbiegły
W cieniutki włosek. Serce moje wisi
Na nitce która może nie wytrzyma
Twych wieści. Wkrótce wszystko to, co ujrzysz,
Będzie czczą tylko majestatu formą.
Bękart Delfin gotuje się nas tu przywitać,
I Bóg wie, jak i czem mu odpowiemy:
Bo jednej nocy lepsza część sił moich,
Kiedym się cofał, chcąc korzystać z pory,
W przejściu przez brody nagle zaskoczona
Była powodzią i zginęła w falach.

(Król Jan umiera).

Salisbury. Tę wieść śmiertelną w martwe wlewasz. —
Panie! niedawno królu mój! — a teraz!...
Ks. Henryk. Tak i ja dążyć będę, tak się wstrzymam!
Cóż jest pewnego na świecie? czemu ufać?
Gdy to, co było królem — teraz glina!
Bękart. Tak więc uchodzisz? — ja zostaję jeszcze.
Bym się za ciebie pomścił. Wtenczas także
I moja dusza pójdzie w ślad za twoją,
Jak i na ziemi wiernie ci służyła.
I cóż wy, gwiazdy, co się obracacie
We własnych sferach! gdzież są wasze wpływy?
Okażcie lepszą wiarę i pospieszcie
Ze mną zniszczenie i wstyd niezmazany
Wymieść za wrota wstrząśnionego państwa.
Delfin tuż za mną sroży się i gniewa;
Idźmyż go szukać, albo on nas znajdzie.
Salisbury. Zdaje się, że ci mniej niż nam wiadomo —
Kardynał Pandulf tu w Opactwie. Nie ma
I pół godziny, przybył od delfina,
Który nam pokój ofiaruje, taki,
Ze go bez wstydu śmiało przyjąć możem.
Delfin odstąpił od zamiaru wojny.
Bękart. Prędzej odstąpi, gdy obaczy jeszcze,
Żeśmy gotowi dać mu silny odpór.
Salisbury. Nie ma potrzeby — wszystko już zrobione.
Rynsztunki swoje delfin już odprawił
Do brzegu, zdawszy w ręce kardynała,
Położyć koniec sporom. Z nim więc razem
Ty, ja i inni z lordów, jeśli zechcesz,
Dziś po południu w drogę się puścimy,
Dla dokonania prędzej tego dzieła.
Bękart. Niech i tak będzie. Ty zaś, zacny książę,
Z lordami, którzy tam są niepotrzebni,
Ojca swojego zajmij się pogrzebem.
Ks. Henryk. W Worcester ciało jego pochowamy,
Bo taka była jego wola.
Bękart. Niech więc
Spełnioną będzie. Ty zaś, książę, wezmij

Na siebie odziedziczonego państwa
Cześć i kierunek. Z wszelką uległością
I na kolanach wierność ci przyrzekam,
Gotów ci służyć teraz i na zawsze.
Salisbury. I my ci miłość naszą przyrzekamy.
Trwać ona będzie wierną i bez plamy.
Ks. Henryk. Chce wam dziękować rozrzewniona dusza,
Lecz łzami tylko podziękować umie.
Bękart. Dajmyż czasowi tyle tylko żalu,
Ile potrzeba. Wziął on naprzód wiele.
Nie padła Anglia i nie padnie nigdy
U stóp zdobywcy, chyba wtenczas tylko,
Jeżeli sama piersi swoje zrani.
Dziś, gdy jej dzieci wszystkie w domu, niechaj
Z trzech rogów świata przyjdą na nas wrogi,
Damy im odpór. Nikt nas nie posiędzie,
Jeżeli Anglia wierną sobie będzie.

(Wychodzą).
KONIEC.






Objaśnienia
Król Jan.

Królem Janem otwieramy szereg dramatów z dziejów ojczystych Szekspira. „Historye“ angielskie — tak nazywają ten rodzaj utworów, przez Szekspira do najwyższej doprowadzony doskonałości — stanowią pośrednie ogniwo między dramatem historycznym a dramatyczną historyą. W wspaniałej ich kompozycyi nie może być zasada jedności akcyi wyłącznie miarodawczą, lecz także związek historyczny i czasowe następstwo wypadków, warunkujących budowę artystyczną dramatów. Z tego względu odstąpiliśmy w ich układzie od czasu w jakim powstawały a zatrzymaliśmy następstwo osnowy historycznej. W przeciwnym razie ucierpiałaby całość architektonicznego splotu poety.
Zrąb „historyi“ Szekspirowskich tworzą ośm organicznie ze sobą powiązanych tragedyi od „Ryszarda II.“ do „Ryszarda III.“ Przed nimi stoi „Jan“ a po nich „Henryk VIII.“ Pod względem czasu napisania zajmuje pierwsze miejsce „Henryk VI.“ (część I.) najmłodszy płód muzy historycznej Szekspira. „Jan“ następuje może dopiero na samym końcu wspomnianego szeregu ośmiu dramatów, czas bowiem powstania „Króla Jana“ odnoszą do r. 1596 a najpóźniej do 1598 roku.
W całym cyklu historycznym idzie Szekspir głównie za kroniką Holinsheda, a więc czerpie ze źródła wielce w owym czasie cenionego, ale pod względem historycznym, mętnego.
Tylko „Jan“ stanowi pod tym względem pewien wyjątek. Sztuka ta bowiem opiera się na dramacie O niespokojnem panowaniu króla Jana“, którego autor czerpał również z Holinsheda. Stosunek tych obu utworów pod względem osnowy stawia Szekspira w świetle takiej zależności, że jego „Króla Jana“ nie można właściwie nazwać utworem oryginalnym. Jestto po prostu przeróbka starego „Jana“.
Sztuka Szekspirowska obejmuje panowanie króla angielskiego, znanego w historyi pod imieniem Jana bez ziemi“, od jego koronacyi 1199 aż do śmierci 1216. Dla zrozumienia rozmaitych w sztuce wypadków historycznych, podajemy najpierw osnowę dramatu Szekspirowskiego.
Król angielski Henryk II. miał trzech synów: Ryszarda, Gotfryda i Jana. Ryszard, zwany „Lwie serce“ nie zostawił potomstwa. Gotfryd umarł za życia swego ojca, ale zostawił z Konstancyi, dziedziczki Bretanii, dwunastoletniego syna, Artura. Na niego też spadała korona angielska po śmierci Ryszarda. Ale stało się inaczej. Jan, najmłodszy syn Henryka II., w darł się na tron angielski, roszcząc sobie także prawo do posiadłości francuskich. Jakoż w Normandyi uznanym został za panującego. Ale z drugiej strony, Maine, Touraine i Anjou, oświadczyły się za Arturem i ogłosiły go w Angers prawowitym królem angielskim. Był on już, jako książę Bretanii, lennikiem Francyi. Konstancya szukająca potężnego opiekuna nieletniemu swemu synowi, przyobiecała królowi francuskiemu Filipowi Augustowi, że Artur złoży mu hołd nie tylko za Bretanię, lecz również za Normandyę, Maine, Anjou, Touraine i Poitou, jeśli Filip pomoże mu do odzyskania korony angielskiej. Filip otrzymał przysięgę od Artura w Le Mans, pasował go na rycerza i wziął z sobą do Paryża.
Dramat otwiera się przybyciem Chatillona, wysłańca francuskiego, do Northampton, gdzie po koronacyi Jan z swym dworem przebywał. Poseł, w imieniu swego króla, wzywa Jana, aby tron zwrócił Arturowi, grożąc wojną jeśli żądań jego bezwłocznie nie spełni. Jan dumnie odpowiada, że Francya krew za krew, wojnę za wojnę mieć będzie, i nim jeszcze Chatillon zdoła zdać sprawę ze swego poselstwa, już on zbrojno stanie na ziemi francuskiej i upokorzy swego przeciwnika.
Oba wojska spotykają się pod warownymi murami miasta Angers. Z Filipem, królem francuskim, przybywa jego syn Ludwik, Konstancya z synem Arturem i jako sprzymierzeniec: arcyksiążę austryacki, z Janem zaś: matka jego Eleonora i siostrzenica Blanka Kastylska.
Strony wojujące nie mogąc się zgodzić, a jedna drugiej nie chcąc w niczem ustąpić, przywołują obywateli miasta Angers na szańce, aby oświadczyli, czyje przyznają prawa, Artura czy Jana. Ci odpowiadają, że tylko temu ulegną i otworzą bramy, kto dowiedzie, że jest królem Anglii. Gdy groźby i ustne wywody nie zdołały zachwiać ich postanowienia, obaj królowie gotują się do walki. Po jej ukończeniu z równem męstwem i stratami po obu stronach, mieszkańcy, wzywani na nowo do otworzenia bram, upierają się w swej odmowie, oświadczając, że gdy w obu okazała się równa dzielność, sprzyjają im zarówno, i póki jeden nie wygra, nie oddadzą miasta żadnemu, a zachowują je dla obu. Wtedy Faulconbridge, rycerz przyboczny króla Jana, mężny wojownik, ale chciwy krwi i łupiestw, podżegający króla wciąż do nowych zapasów, rozpustnik, zawadyaka, podaje radę, aby królowie spór na chwilę zawiesili i swój oręż wspólnie obrócili przeciw krnąbrnemu miastu, a gdy ono się podda lub padnie ofiarą ognia i miecza, wtenczas niech zwrócą się ku sobie i póty walczą, aż stanowcze zwycięstwo nie odda korony w jedne lub drugie ręce. Jan skwapliwie pierwszy przyjmuje tę radę, grożąc, że miasto zrówna z ziemią, a i Filip przystaje na to. I gdy już obaj królowie poczynają się układać, z której strony szturm do murów przypuścić, wtedy strwożeni mieszczanie wskazują sojusz przez zawarcie związków małżeńskich Delfina Ludwika, z Blanką hiszpańską.
Eleonora, babka Artura, przez zawiść do Konstancji, przez chęć zabezpieczenia korony angielskiej synowi swemu Janowi, gotowa wszystko poświęcić, byle tylko wnuka wszelkich praw pozbawić, pierwsza namawia Jana, aby zgodził się na ten związek. Jan też chętnie przystaje, ofiarując jako posag Blanki pięć prowincji, Vexin, Maine, Touraine, Poitou i Anjou, i w dodatku jeszcze trzydzieści tysięcy angielskich grzywien. Filip, niepomny na swe zobowiązania względem Artura, zawiera ugodę. Aby uspokoić nieszczęśliwą wdowę Konstancyę, przyrzeka Jan zrobić swego bratanka księciem Bretanii, hrabię Richmond i oddać mu miasto Angers w posiadłość. Tak uśpiwszy sumienie wchodzą do miasta krolowie z swymi orszakami, by spełnić ślubny obrządek. Jeden tylko Faulconbridge gniewny, że przerwano rozpoczęte boje, wyrzeka na zmienność królów, osobliwie wiarołomnego Filipa, którego odwiodła żądza zysku od zaszczytnej wojny do zawartego nikczemnie pokoju.
Konstancya, nieprzybłagana, przeklina sojusz zawarty, rzucając zarzewie niezgody między królów.
Wśród jej wyrzekań przybywa Pandulf, legat papieża Inocentego, i zapytuje Jana czemu gnębi kościół, a mianowicie czemu Stefana Langton, arcybiskupa kantoberyjskiego, przemocą usuwa z jego stolicy. Jan oburza się i wypowiada posłuszeństwo papieżowi. Napróżno Filip stara się go ułagodzić i przekonać, że jego słowa są bluźnierstwem, Jan coraz zuchwałej się stawia. Wtedy Pandulf rzuca nań klątwę i wzywa Filipa, aby zerwał z nim przyjaźń i całą potęgę zwrócił przeciw niemu. Filip się waha. Z jednej strony Król Jan i Eleonora przypominają mu świętość tylko co zaprzysiężonego przymierza — z drugiej Konstancya, arcyksiąże austryacki, Delfin Ludwik, przekładają obowiązek poddania się wyrokom stolicy apostolskiej, Filip wreszcie ulega ostatnim i znowu pod murami miasta rozpoczyna się zacięta walka.
Bój ten wypada na niekorzyść Francyi. Faulconbridge zabija arcyksięcia austryackiego, Artur wzięty do niewoli. Zwycięstwo jednak nie było stanowczem. Owszem król Jan lęka się, że Filip, zebrawszy swe siły wyląduje w Anglii i korzystając z zawichrzeń, spowodowanych przez krnąbrny jego opór Rzymowi, cały kraj opanuje. Wysyła więc naprzód zuchwałego Faulconbridge’a, aby złupił klasztory i opatów i przygotował mu środki obrony.
Młodego Artura przywieziono do Anglii, osadzono w zamku Northampton, gdzie mu miał wyłupić oczy powiernik królewski Hubert.
Szalona burza na morzu rozniosła flotę francuską. Wszystko zdaje się iść Janowi pomyślnie.
Dla ubezpieczenia swych zaborów, odprawiwszy powtórną koronacyę, zasiada na tronie i zapytuje zgromadzonych lordów, jakichby żądali reform w państwie, a on chętnie wszystkie wypełni życzenia. Hrabia Pembroke, przemawiając w imieniu innych, żąda wolności Artura, gdyż to najskuteczniejszy sposób uspokojenia kraju i odjęcia nieprzyjaciołom powodu do poduszczeń. Przystaje na to obłudny Jan w przekonaniu, że już Artur nie żyje. Wtem wchodzi Hubert i oznajmia pocichu królowi, że zlecenie jego wykonał. Jan pokrywa swą radość udanym żalem przed lordami, iż prośby ich spełnić nie może, bo ręka śmierci, potężniejsza nad wolę i życzenia ludzkie, zabrała mu przedwcześnie bratanka. Pembroke, Salisbury i inni, którzy świadomi tajemnego zlecenia króla, domagali się wolności Artura, wynurzają teraz śmiało Janowi swe oburzenie i odgrażając się, odchodzą.
Król strwożony ich gniewem, poczyna żałować i przewidywać, że tron swój na bardzo ślizkim gruncie, bo na krwi postawił. I oto wraz przybywa posłaniec z nawałem najprzeraźliwszych wieści, że Francuzi pod wodzą Delfina dążą do Anglii i już zapewne wylądowali. Eleonora, która w posiadłościach francuskich miała mieć nieprzyjaciela na oku, umarła, a Konstancya w szaleństwie zakończyła życie. Na to wchodzi Faulconbridge, lecz i ten nie lepsze przynosi wiadomości, bo choć udało mu się złupić duchowieństwo i znaczne nagromadzić sumy, widział przebiegając królestwo, jak lud wszędzie wzburzony podaje ucho niewczesnym wieściom i przepowiedniom. Przywodzi też z sobą Piotra z Pomfret, który tłumom prorokował, że Jan złoży koronę. Król Jan nakazuje powiesić go w samo południe dnia tego, który mu złowieszczo zapowiada.
A widząc teraz jedyny swój ratunek w rozgłoszeniu wiadomości, że Artur nie umarł, nakazuje Hubertowi, aby biegł co prędzej za lordami i przejednał ich tą wieścią. Ale wszystko zapóźno. Artur, korzystając z nieobecności Huberta, przemyśliwa o ucieczce. Odważywszy się na nią, spuszcza się z murów, lecz spada z nich i rozbija się o twarde głazy. Martwe jego ciało pierwsi znajdują lordowie, którzy przejęci do żywego, spieszą, by się połączyć z Delfinem.
Opuszczony przez możnych, przez lud, który mu wypowiada posłuszeństwo i na stronę francuską przechodzi, Jan ucieka się do ostatecznego ratunku, upokarza się przed legatem papieskim, uznaje się lennikiem Stolicy Apostolskiej.
Tymczasem zwycięstwo wszędzie otwiera Delfinowi wspaniały pochód. Całe hrabstwo Kent uległo. Londyn przyjął Delfina z wojskiem jak pożądanego gościa i władzcę. Wszyscy spieszą ofiarować usługi nowemu panu. Boli ich to niezmiernie, że, aby przywrócić pokój ojczyźnie, muszą służyć obcemu i przeciw własnym wojować rodakom, lecz innego nie widzą ratunku. Wtedy nadchodzi Pandulf i obwieszczając ukorzenie się Jana przed majestatem papieskim, wzywa Delfina do złożenia broni i zawarcia pokoju. Delfin się oburza, wyrzuca Pandulfowi, że on to rozdmuchał tę wojnę, on dał mu poznać jego prawa do korony angielskiej po śmierci Artura, a teraz gdy już kraj do połowy podbity, gdy wszędzie witają go jak swego króla, miałżeby odstąpić tak wielkiej wygranej.
Rozpozyna się więc tem zażartsza wojna. W pierwszej zaraz bitwie pod Bury, lubo Jan złożony nagłą chorobą schodzi z pola, wojsko jego jednak dotrzymuje kroku Francuzom, bo pomoc, której Delfin czekał, rozbiła się na morzu. Wystąpienie Pandulfa osłabiło tych, a tam tych wzmocniło, wreszcie niezrównane męstwo Faulconbridge’a zastąpiło niedostatki szeregów angielskich. Niespodziany przytem następuje zwrot w umysłach owych lordów, co zawarli ugodę z Delfinem. Przywodzą do nich śmiertelnie rannego hrabiego Melun, który nalega na nich, aby co rychlej wracali do swoich, bo Delfin w jego obecności i z nim razem poprzysiągł, że skoro zwycięży, pościna im głowy. Wstręt ku tak haniebnej niewdzięczności i zdradzie, wzgląd, że w jego żyłach płynie krew angielska, gdyż dziad jego był Anglikiem, oraz przyjaźń dla Huberta, zniewoliła Meluna, by w godzinie śmierci wyjawił im tę tajemnicę i pobudził ich do pogodzenia się z Janem. Jakoż zręczna ta i w samą porę nadarzająca się okoliczność skłania wahających się lordów do opuszczenia szeregów francuskich. Te jednak były zanadto potężnymi, by miały zaniechać dalszych zapasów. Jan uchodzi z swym nielicznym szykiem aż w Swinstead. Tam struty dogorywa w opactwie. Połowa wojsk jego ginie w zalewach linkolnskich.
Umierającego, a dziwnemi widmami, jakby wyrzutami sumienia, dręczonego Jana, otaczają w ostatniej chwili lordowie, którzy uszli z obozu francuskiego i przywiedli z sobą syna jego i następcę, księcia Henryka. Król im przebacza i umiera. Za wstawieniem się kardynała odstępuje Delfin od dalszej wojny. Wszyscy zaś cisną się do Henryka witając w nim nowego króla i zaprzysięgając mu miłość i wierność.
Osnowa tragedyi „Króla Jana“ tak się przedstawia w świetle historyi: Godfryd, syn Henryka II. pierwszego króla angielskiego z dynastyi Plantagenetów, utracił życie jeszcze przed śmiercią swego ojca, zostawiając z żony swej Konstancyi, dziedziczki Bretanii, jedynego syna Artura. Po śmierci Henryka II. twórcy państwa angielskiego w 1189 r. wstąpił na tron syn jego Ryszard, zwany później „Lwie serce.“ Niezwłocznie zaręczył on kilkuletniego bratanka Artura z córką Tankreda, króla sycylijskiego. W kontrakcie ślubnym uznaje Artura jako swego dziedzica na przypadek, gdyby sam umarł bez potomstwa. Ostatni żyjący syn Henryka II. Jan, który się często tak przeciw ojcu jak przeciw bratu Ryszardowi buntował, oddawnajuż zdradzał zamiary sięgnięcia po koronę. Gdy więc awanturniczy król Ryszard I. zeszedł z tego świata 6. kwietnia 1199 bezdzietnie, chytry a przebiegły Jan uzyskał od umierającego brata następstwo tronu dla siebie z wykluczeniem Artura.
Jakoż wkrótce po swem przybyciu do Anglii został koronowanym w Westminsterze. Uznano go także w Normandyi. Lecz z drugiej strony Bretania, Maine, Poitou, Touraine i Anjou oświadczyły się za Arturem, który w Angers ogłoszony został królem angielskim. Ten, jako książę Bretanii, był już lennikiem Franeyi, lecz Konstancja, szukająca potężnego opiekuna swemu synowi, obiecała Filipowi II. królowi francuskiemu, że Artur złoży mu hołd nie tylko za Bretanię, lecz również za inne kraje.
Już oddawna królowie francuscy pożądliwem spoglądali okiem na posiadłości królów angielskich we Franeyi. Filipowi wydawała się teraz doskonała do tego sposobność. Mając więc Artura w ręku, postanowił niby praw jego dochodzić, a w istocie zapewnie sobie pożądaną zdobycz. Wtargnął do Normandyi i obsadził swemi załogami główne twierdze. Nastąpiła niedołężnie z obu stron prowadzona wojna, która, za wdaniem się kardynała Piotra z Capui, skończyła się pokojem (22. maja 1200 r.), mało zaszczytnym dla obu monarchów. Filip uznał Jana prawym królem angielskim i tak opuszczając sprawę Artura, zmusił go do złożenia hołdu stryjowi za Bretanię. Za to Jan zobowiązał się wypłacić Filipowi 20,000 marek, zezwolił na małżeństwo swej siostrzenicy Blanki, córki Alfonsa, króla Kastylijskiego, z Ludwikiem, synem Filipa. Tajemny artykuł tej umowy między dwoma monarchami czynił Filipa dziedzicem wszystkich posiadłości angielskich we Francyi w razie gdyby Jan umarł bez potomstwa. Konstancya, która powtórnie była wyszła za mąż, za Guy de Thouars, umarła w rok po tym pokoju.
Jan rozwiódłszy się z Hadwisą, córką hrabiego Glocester, po dwunastoletniem z nią pożyciu poślubił Izabelę, córkę hrabiego Angoulême, zaślubioną z Hugonem hrabią de la Marche i kazał koronować w Westminsterze. Od tego to wypadku zaczynają się kłopoty i cały smutny przebieg rządów króla Jana. Hrabia de la Marche sprzymierzywszy się z wielu możnymi panami, udał się pod opiekę Filipa, a ten chwytając się tej sposobności, zerwał traktat i w połowie 1202 r. zalał swymi hufcami dziedziny Jana. Artur, jako sprzymierzeniec Filipa obiegł zamek Mirabeau, niedaleko od Poitiers, w którym przebywała Eleonora, jego babka, jako rejentka tych prowincyi. Umarła we dwa lata potem 1204 r. Jan dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie matki, ruszył na jej ratunek, sprzymierzeńców, rozegnał lub wyciął, a resztę pojmał w niewolę. Między jeńcami znalazł się Artur. Jan kazał go zamknąć pod silną strażą w twierdzy Falaise.
O pozbyciu się jego gwałtowną śmiercią pisze Holinshed:
Mówią, że król Jan kazał w Falaise stawić przed siebie Artura i wszelkimi sposobami starał się skłonić go do zerwania przyjaźni i sojuszu z królem francuskim, a do oparcia się na własnym stryju. Ale Artur dał mu dumną i zarozumiałą odpowiedź, nie tylko odrzucając jego żądanie, ale wymagając, aby mu zwrócił królestwo angielskie i wszystkie kraje, które Ryszard posiadał w chwili swego zgonu. Król Jan, obrażony słowy bratanka, kazał go wtrącić do ścisłego więzienia najpierw w Falaise, a następnie w Rouen.
Wkrótce potem król Jan przybywszy do Anglii kazał się powtórnie koronować w Kanterbury Hubertowi, arcybiskupowi tamtejszemu. Uroczystość ta odbyła się 14. kwietnia. Niebawem, ledwie Jan wrócił do Normandyi, rozniosła się pogłoska, że Artur nie żyje. Nie podpada wątpliwości, że domagał się wolności Artura nie tylko król francuski, ale wielu baronów francuskich i angielskich, a gdy ich prośbę odrzucono, ujęli za oręż. Widząc, że póty nie będzie miał spokoju, dopóki Artur żyje, idąc za zdaniem swych doradzców, wysłał dwóch zaufanych sobie ludzi do więzienia, gdzie Artur siedział pod strażą Huberta de Burgh, z rozkazem, aby go oczów pozbawili. Artur tak silnie oparł się jednemu z oprawców, (drugi wolał raczej zrzec się ojczyzny, niż wypełnić ten okropny rozkaz), tak wzruszającemi przemówił słowy, że Hubert de Burgh kazał zaniechać okrutnego zamiaru. Aby jednak nie wystawić się na gniew króla, a rokoszanom odjąć powód do dalszej wojny, rozgłosił, że Artur umarł ze smutku. Przez dni piętnaście wiadomość ta obiegała Francyę i Anglię, wszędzie po miastach i wsiach dzwoniono i modlono się za duszę młodego księcia. Rozgłoszono także, że zwłoki jego pochowane zostały w cysterskim klastorze św. Andrzeja.
Gdy przecież to nie uspokoiło Bretanii, ale owszem dodało nowego żywiołu powstańcom, którzy postanowili do upadłego mścić się śmierci swego pana, nie było innego ratunku jak ogłosić, że Artur żyje i ma się dobrze. Król nie tylko się nie gniewał, że nie spełniono jego rozkazu, lecz przeciwnie, mocno się z tego uradował, gdyż szemrania i gniewy coraz bardziej wzmagały się nawet między najgłówniejszymi jego stronnikami.
Co do śmierci Artura rozmaite są zdania. Jedni piszą, że chciał uciec i zeskakując utopił się w Sekwanie — drudzy, że umarł naturalną śmiercią, ze smutku — inni jeszcze, że król Jan kazał go potajemnie zamordować. Bądź co bądź wielkie padło na króla Jana podejrzenie.
Z powodu śmierci Artura wywiązała się znowu, między Janem a Filipem wojna we Francyi. W domu czekały Jana jeszcze większe kłopoty. Papież wybrał był Stefana Langton na stolicę arcybiskupią w Canterbury. Jan sprzeciwiał się i wręcz Rzymowi posłuszeństwo wypowiedział. Po wielokrotnych ostrzeżeniach, papież Inocenty III. rzucił nareszcie w r. 1208 interdykt na całe królestwo. Zagrożony król exkonmniką, szukał wszędzie sprzymierzeńców przeciw Stolicy Apostolskiej, podburzał lud na duchowieństwo, gotów był nie tylko wyłamać się z pod zwierzchności papieża, ale nawet wyprzysiądz się wiary chrześcijańskiej. Papież zatem odsądził go od tronu, co znaczyło, że każdemu wolno jego państwo najechać i wyrok papieski wykonać. Filip też zgromadził zaraz potężną siłę przy ujściu Sekwany w celu przeprawienia jej do Anglii. Naciskiem i groźbami udało się i Janowi zebrać liczne wojsko i zawinąć do Dover. Cóż kiedy na nikiem nie mógł bezpiecznie polegać, tak był zniechęcił naród srogiemi prawami, nakładaniem uciążliwych podatków, gwałtownością charakteru i rozwiozłością obyczajów.
Gdy tak nieświadom co począć, król bawił w Dover, przybył do niego legat papieski, Pandulf. Ten przedstawił mu w żywych kolorach potęgę Rzymu, zamysły Francyi, niechęć w całym narodzie, nieład i duch buntowniczy w armii. Do trwóg i podejrzeń wzbudzonych przez Pandulfa, przyłączyła się jeszcze wiadomość, iż jakiś pustelnik Piotr, zażywający wielkiego szacunku u ludu, rozgłasza przepowiednię, że nim przyjdzie święto Wniebowstąpienia, które za trzy dni nadchodziło. Jan przestanie panować. Na słabym a przesądnym umyśle króla zrobiła ta przepowiednia ogromne wrażenie. W ciężkiej walce między dumą a przestrachem, uległ nareszcie ostatniemu i poddał się Pandulfowi, podpisując w połowie maja 1213 r. warunki i ceremoniał zupełnego poddania się papieżowi, oddając w lennictwo Anglię i Irlandyę papieżowi Inocentemu i jego następcom. Następnego dnia było święto Wniebowstąpienia. Król całą tę dobę przepędził w wielkiej trwodze. Odetchnął gdy przeminęła, ale pierwszym jego czynem była zemsta, która w słabych a nikczemnych duszach zwykłem jest następstwem wielkiego przestrachu. Kazał Piotra pustelnika i jego syna przywiązać do ogonów końskich i rozszarpać, a rozdarte członki powiesić na szubienicy, jako fałszywych proroków.
Jan poddając się papieżowi uchronił się od cięższego upadku. Filip, wiodący ogromną armię, wspierany i przywoływany przez malkontentów angielskich, byłby niezawodnie opanował Anglię i przyłączył do swej korony. Papież to wstrzymał rękę zdobywcy, opierając się na swych prawach zwierzchniczych nad Anglią, a przez to uratował Janowi koronę, a krajowi niepodległość. Skoro bowiem zawarto układ w Dover, Pandulf pospieszył do Boulogne, gdzie król francuski stał w pogotowiu do wyprawy na Anglię, i uwiadomił go o tem co zaszło. Widząc swe ambitne marzenia tak jednym zwrotem rozchwiane, Filip oburzył się strasznie na samolubną, jak zwał, politykę papieską i pomimo zakazu chciał przyspieszyć wykonanie swego przedsięwzięcia, lecz kilku sprzymierzeńców odstąpiło go. Tymczasem Anglicy, korzystając z odejścia Francuzów w głąb kraju, spalili im flotę i nagromadzone zapasy, tak iż król francuski musiał zaniechać wszelkiej myśli napadu na Anglię i zmartwiony powrócił w granice własnego królestwa, w czerwcu 1213 r.
Anglia nie znała okropniejszych czasów, jak za panowania króla Jana, który kraj własny niszczył ogniem i mieczem. W ciężkiem tem położeniu, baronowie, jako ostatni ratunek, przyzwali Ludwika, Delfina francuskiego, ofiarując mu koronę. Miał on do niej niejakie prawo, jako mąż Blanki, siostrzenicy Jana.
Pod grozą ekskomuniki papieskiej wyruszył Ludwik z wojskiem przeciw Janowi. Przydłuższa wojna pozwoliła niejednemu magnatowi ochłonąć z pierwszego zapędu i zastanowić się nad tem, czy lepszy tyran, ale własny, niż obcy władzca. Ludwik nie był dość ostrożnym i roztropnym. Zraził sobie wielu nadawaniem dóbr i tytułów angielskich Francuzom. Zaszkodziła mu głównie okoliczność, którą tak Holinshed opisuje:
„Około tego czasu vice-hrabia de Melun, pan francuski, zachorował niebezpiecznie w Londynie, a widząc się bliskim śmierci, przyzwał do siebie kilku baronów angielskich, którzy trzymani byli przez Delfina w tem mieście jako zakładnicy, i takie uczynił im zeznanie: Nie wiecie jakie niebezpieczeństwo wisi nad naszemi głowami. Ludwik wraz z 16 baronami francuskimi tajemnie poprzysiągł, że jeśli zdobędzie to królestwo i zostanie koronowanym, każe wygnać, wtrącić do kaźni, lub pozbawić życia wszystkich tych ze szlachty angielskiej, którzy teraz mu służą a odpadli od własnego króla i zabierze im i ich potomkom całą ich własność. A iżbyście nie mieli żadnej wątpliwości, że to prawda, co wam tu mówię, przeto ja, który za chwilę mam skonać, przysięgam wam jak pragnę zbawienia, że jestem jeden z tych szesnastu, którzy Delfinowi przyrzekli w tym względzie swoje usługi. Więc upominam was, abyście baczyli na własne i tego królestwa bezpieczeństwo, a moje słowa w cisłej zachowali tajemnicy.“
Uniknąwszy cudem zasadzki zastawionej przez baronów oblegających Windsor, Jan udał się do Lynn. Następnie maszerując między Lynn a Bostonem puścił się przez zalewy zwane the Long Wash. Już część armii szczęśliwie je przebyła, gdy oglądając się w tył, spostrzegł, że wozy naładowane srebrem, kosztownościami, insygniami i skarbem, pochłania nagły prąd wody. Z rozbolałem sercem przybył do klasztoru w Swinstead. Tu napadła go gwałtowna gorączka. Następnego dnia już nie mógł usiedzieć na koniu. Przeniesiono go w lektyce do Lleaford, a nazajutrz do zamku w Newark, gdzie po trzech dniach umarł w 49 roku swego życia, a panowania siedemnastym 1216 r.
Holinshed takie o otruciu tem podaje szczegóły: „Król przybywszy do opactwa Swinstead w hrabstwie Lincoln, a dowiedziawszy się jak w tych stronach kraju było pełno zapasów żywności i zboże tanie, oraz nienawidząc lud tamtejszy za to, że sprzyjał Delfinowi, zagroził, że temu zaradzi i że nie wiele dni upłynie, a zboże podrożeje. Przytomny temu mnich jakiś, z litości nad biednym ludem, postanowił zadać śmierć królowi. Jakoż dał mu truciznę w kuflu piwa, z którego najpierw sam się napił, tak iż obaj w jednej chwili wyzionęli ducha.“
Z tej wątpliwej wiadomości o śmierci Jana skorzystał Szekspir. — Jeśli Jan posiadał jakie przymioty, historya je zamilcza, a zapisuje tylko jego zbrodnie. Wyniosły i okrutny w szczęściu, upadał w niemoc i zwątpienie za lada przeciwnością. Podejrzliwością zniechęcał każdego, co chciał stanąć po jego stronie, a kto raz mu się naraził, nie śmiał już nigdy zbliżyć się z obawy jego niczem nieprzejednanej mściwości. Rzadko który monarcha tak był niedostępnym i głuchym na głos miłosierdzia.
Nie dziw, że takiego okrutnika odstępowali wszyscy i że tak stalo się łatwem Francyi opanować kraj, tyle dbały o swoją niepodległość.

Akt I., scena I., str. 6.

Szatylion.   I grom dział moich da się wam usłyszeć.

Tenże sam anachronizm znajduje się w Hamlecie i w Makbecie. Proch został wynalezionym dopiero w sto lat po królu Janie a dział po raz pierwszy użyto w bitwie pod Crecy r. 1346.

Akt I., scena I., str. 8.

Bękart.   Bo ma pół-lica, równie jak mój ojciec,
I z tem pół-licem chce mieć całą ziemię.
Półliczny groszak miałby pięćset funtów.

Na najdawniejszych monetach angielskich wystawiano zawsze wizerunek króla en face. Dopiero Henryk VII. kazał bić drobne pieniążki z swym wizerunkiem w profilu, czyli z pół twarzą. Stąd zapewne poszedł przekąs co do pół-twarzy.

Akt I., scena I., str. 9.

Eleonora.   Czy być przyznanym synem Lwiego Serca,
Panem siebie samego, lecz bez ziemi.

Po angielsku jest Lord of thy presence. Bękart, jako syn Lwiego Serca, choć żadnej ziemi nieposiadał, otrzymywał z samego siebie, z krwi, która, w jego żyłach płynęła, godność lordowską i pierwszeństwo nad nietytułowanymi.
Akt I., scena I., str. 9.

Bękart.  O pani! gdyby brat mój miał twarz moją,
A ja twarz jego, twarz sira Roberta,
Gdybym miał nogi, tak jak żerdzie cienki,
...Gdybym twarz miał równie płaską.
Tak, żebym róży nic mógł zatknąć w ucho,
A ludzie patrząc na mnie, by wołali:
Patrzcie trzy grosze idzie!...

Cały ten ustęp, dość trudny dla tłómacza, tak objaśniają: Za królowej Elżbiety bito srebrną, niezmiernie cienką monetę, wartości trzech farthingów, około trzech groszy polskich. Stąd tu przymiotnik thin, cienki, chudy. Ponieważ był dawniej zwyczaj zawieszania prawdziwych kwiatów na uchu, więc na tym pieniążku tkwi róża, na uchu twarzy królewskiej z profilu wystawionej. Nazywano go przeto threefarthing rose. Z tych przypomnień autor składa obraz twarzy chudej, płaskiej, z różą na uchu, i porównywa go do trojaka królowej Elżbiety. Bękart szydząc z brzydkiej tworzy i głowy sir Roberta, zwie go sir Łbem. W oryginale jest sir Nob.

Akt I., scena I., str. 12.

Bękart.  Ów Kolbrand olbrzym, mąż potężnej ręki.

Sławny olbrzym duński, którego Guy z Warwiku zwyciężył.

Filip Wróbel — dobry.
Jakóbie! Pewne fraszki się odkryły,
Potem ci powiem więcej.

W angielskim jest Philip? Sparrow! gdyż Filipa nazywano wróblem, dla tego może, że imię to przypomina świergotanie tego ptaka. Gdy więc tu Gurney zowie nowo mianowanego sir Ryszarda Filipem, ten z przekąsem odpowiadaniu: Co, Filip? raczej wróbel! Słowa w następnym wierszu There is toys abroad znaczą: Odkryły się pewne fraszki, pewne figle, może związki króla Ryszarda z matką Bękarta.

Akt II., scena I., str. 14.

Ludwik.  Ryszard, co wydarł serce z piersi lwa i święte
Prowadził wojny w Palestynie,
Przez tego księcia zszedł przed czasem z ziemi.

Ludwik czyni tu księcia austryackiego sprawcą śmierci Lwiego-Serca. Tymczasem Leopold, który powracającego z Palestyny Ryszarda kazał uwięzić, umarł na lat pięć przed Ryszardem. Ten ostatni, padł ugodzony strzałą przy oblężeniu zamku wicehrabiego Limoges, jednego z swych lenników, 6. kwietnia 1199. W trzecim akcie Konstancya odzywa się: O Lymoges, o Austrya! jak gdyby to był jeden i ten sam człowiek. Podobne pomięszanie dat i osób spotykamy częściej u Szekspira.
Akt III., scena I., str. 35.

Konstancja.  Ty, Austryaku! ty przydajesz hańby
Tym krwawym łupom.

O Lymoges! O Austria! Słowa te oryginału, z których pierwsze byłoby w przekładzie nie zupełnie zrozumiałem, dają się wyjaśnić następującym sposobem. Szekspir dramat swój o królu Janie osnuł co do treści historycznej na sztuce, która wyszła około 1591 pod tytułem: The troublesome Reign of King John. Z niej też przejął kilka rażących pomyłek i między niemi i tę, że książę austryacki zabił Ryszarda Lwie-Serce. Wprowadza więc Fokonbrydża, aby tenże mszcząc się śmierci ojca odebrał życie księciu austryackiemu. Że zaś Holinshed czyni Fokonbrydża zabójcą wice-hrabiego de Lymoges, którego zamek oblegał Ryszard, gdzie go niespodziana śmierć spotkała, stąd więc poszło pomięszanie faktów i nazwisk, stąd też daje Szekspir księciu austryackiemu miano Lymoges.

Akt III., scena I., str. 37.

Pandulf.  Tak więc w moc władzy, prawem mi nadanej
Jesteś przeklętym i wyklętym.

Interdykt, o którym tu mowa, rzucony przez Innocentego III. na Jana za to, iż nie chciał przypuścić Stefana Langton na arcybiskupstwo Kantorberyjskie, miał miejsce dopiero w 5 lat po tych wypadkach.

Akt IV., scena I., str. 51.

Szekspir zgadza się tu z Holinshedem, tylko dla podniesienia wrażeń, daje Arturowi lat 12. Wiadomo jednak, że ten miał 25 czy 26 lat, i był już, żonatym, gdy go wzięto do niewoli. Sprostować należy także chronologię następnych faktów w dramacie: Rozbrat, który zaszedł między papieżem a Janem z powodu wyboru Stefana Langton na arcybiskupstwo Kantorberyjskie, nastąpił w roku 1207. Pandulf wysłany został do Francyi, w celu podburzenia Filipa przeciw Janowi, dopiero w 1211, a wyprawa Delfina, do Anglii przypada na ten sam rok co śmierć Jana, to jest 1216.

Akt IV., scena II., str. 59.

I oto prorok na ulicach,
Pomfret pojmany i t. d.

Był to pustelnik, w wielkiem poważaniu między ludem. Przepowiedział on, że Jan straci koronę. Gdy ten jednak uratował ją, uznając się lennikiem papieża, kazał Piotra powiesić jako oszukańca, chociaż prorok twierdził, że się sprawdziła przepowiednia, gdyż Jan stracił niepodległą koronę. Przywiązany do końskiego ogona włóczonym był po ulicach miasta Warham, a później powieszony wraz z synem.

Akt IV, scena, II., str. 61.

Widziano w nocy pięć księżyców,
Cztery — jak mówią — stałych, piąty dziwnym
Obrotem kręcił się koło nich wszystkich.

W miesiącu grudniu, tegoż roku, widziano w hrabstwie York, mówi Holinshed, pięć księżyców, jeden na wschodzie, drugi na zachodzie, trzeci na północy, czwarty na południu, a piąty, pośrodku nich, otoczony mnóstwem gwiazd, obszedł pięć czy sześć razy w przeciągu jednej godziny cztery pierwsze, a następnie zniknął.

Akt V., scena VI., str. 80.

Słuchaj Hubercie, moich sił połowa,
W przejściu przez brody, zaskoczona wodą,
I przy Linkolnie zalew ją pochłonął.

Król Jan, jak się wspomniało, przebywając rzekę Lynn w hrabstwie Lincoln w czasie powodzi stracił wszystkie swe skarby i obłogi. Wypadek ten posłużył autorowi do obrazu, który przedstawia z tą różnicą, że tu jest mowa o nagłym przypływie morza, które często za dawnych czasów czyniło wielkie zalewy na nizkich brzegach tego hrabstwa, i że klęskę tę ponosi Bękart i jego wojsko, a nie Jan.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Korzeniowski.