O, nocy, daj mi sen i wyzwól mnie od snów,
któremi jawa darzy.
Niech ciemny wiatr, wiejący od samotnych gwiazd,
maskę mi zetrze z twarzy,
niech chłodny mrok okryje moje oczy,
zmętniałe od patrzenia,
a uszom krwi pozostaw szum
podobny
do morskich w muszli fal szumienia.
I zdejmij ucisk z sztywnych rąk i nóg,
z uwiędłej skóry,
i oczyść język mój z gorzkiego kurzu dróg,
wiodących w martwe góry.
O, nocy, wyzwól mnie od złych,
warczących w wietrze skrzydeł,
od młyńskich kół, i od krwawiących szprych
i od szatańskich sideł.
A pozwól szumieć płowym morzom zbóż,
dymiącym pyłem,
i mrocznym wałom przewalać się wzdłuż
piaszczystych łach przez wodorosty zgniłe,
i patynować wierzchy fal rudością zorzy,
póki błękitna przepaść twa się nie otworzy
nad światem... i nad snem...
nademną...
Już pierwsza gwiazda, która zastukała w okno,
była szklista i krwawa, jak oko w gorączce,
i prowadziła mnie tym chorym błyskiem
ponad rozległem, ściemniałem pastwiskiem,
skroś fantastycznie zaplątane pnącze,
potem przez las zrudziałych pni sosnowych,
przez senne rowy,
gdzie kamieniami przyduszone mokną
naręcza lnu, podobne w czarnej wodzie
do włosów jakichś okropnych topielic,
w których pająki wodne, larwy i płoszczyce
budują kruche dzwony ze srebrzystej bieli,
a o zachodzie
jednodniowe komary wychylają krzaki
swych wąsów z małych łódek i skrzypcowym chórem
rozpoczynają nocną uwerturę,
brzęcząc nad zgubą dnia i swoją;
i wypełzają z jam ku światłu raki
czarnym ruchliwym rojem.
A gdy gwiazda stanęła płomienistym słupem
nad stawem, w którym księżyc srebrnym karpiem płynął,
ruszyły za wodami zapomniane młyny,
odziane w mchów gnijących zieloną skorupę,
i szły, strasząc warkotem kaczki śpiące w trzcinach,
i jakieś ptaki przelękłe w olszynach,
i zdumionego bąka, wodne szczury,
i odbicie zbłąkanej przy miesiącu chmury,
aż poszły wielkie koła po wodzie gładzonej,
rozkołysało się do głębi niebo stawu
i siwa mgła ruszyła kręgami do góry
z wody i skoszonego wieczorem potrawu
ku pyskowi księżyca z miedzi rozpalonej,
spadającemu wciąż niżej ku trawom.
Powiało chłodnym wiatrem i zbutwiałem drzewem,
zgniłą wodą z zatok i zalewów,
gdzieś zaskrzypiała oś piskliwym śpiewem
i zahurgotał wóz kołami po korzeniach,
tylko w dalekich kępach nadbrzeżnej wikliny,
okryte zwilgłą płachtą olchowego cienia,
szumiały za wodami zapomniane młyny.
Młyny szły bezszelestnie, zakopane w mroku,
w szumie skrzydeł aniołów, lecących przez światy,
i sypał się piach gwiezdny zdaleka, zwysoka,
na zalane czerwienią łopaty.
Jako liście lecieli aniołowie w wietrze jesiennym,
furkotali błonami skrzydeł nietoperzych,
wypadali chmarami z pustki bezdennej
i na samotnej wieży siadali bezmyślnie,
jarząc oczami sennie i kapryśnie
ku księżycowi, stojącemu w złocie
nad stawem, skąd się lała woda strugą rtęci
poprzez paprocie brodatem korytem
ku kołom, które szły i szły jak bez pamięci.
A potem wiatr się porwał i wzmógł się kołowrót,
i w krwawej zorzy rannej młyny mgłą okryte
szły, przesypując gwiazdy, słońca i mgławice,
coraz szybciej, zgrzytliwej, targane przez skrzydła
szatanów, kołujących w rozpalonym wirze,
aż wiatr je uniósł w niedościgłe wyże...
i rozsypały się kurzem srebrzystym po niebie.
Nad tem kołem krążyli smutni aniołowie
z krzykiem, który się nigdzie nie rozlegał,
tylko dreszcz kości, trzeszczących w obiegu,
kołatał mi po głowie.
Szumiał młyn — i rozpięte w rusztowaniach ciała,
sztywne od pędu, lśniły bronzem skóry,
w głębi piętrzył się las, podobny do stężałej chmury,
i gdzieś tam woda śpiewała.
Aniołowie, skrzydłami powszczepiani w szprychy,
bili szybko powietrze przygasłym płomieniem,
odblask ognia szedł między drzew stojących cienie
i po pniach pełgał cichy.
Kołowały szatańskie koła w pustce sowiej
ciałami, które wrosły męką w drzewo śliskie.
Milczący las stał chmurą ponad uroczyskiem.
Bezszelestnie krążyli aniołowie.
A trzecie koło stare było i zmurszałe prawie,
oślizgły mech je obrósł i wisiał jak szmaty
wzdłuż piasty zardzewiałą okutej obręczą,
obok sterczały rzędem wierzb spróchniałych gnaty
i drobne białe kwiaty pstrzyły się w murawie,
a woda gnała nad niem siedmiobarwną tęczą.
To koło spało w dzień, a w nocy szło.
Kiedy księżyc był w pełni, ruszało z kopyta
pod bezdusznym ciężarem smug ciekłego srebra,
i wciągało pół nieba w wir wściekłym obrotem,
chrobocąc drewnianemi zębami po żebrach
młyna, a trawa, pędem do ziemi przybita,
od cięć wiatru kładła się pokotem.
Na klekot i na granie wszystkich zgniłych łopat,
migotanie spróchniałych szprych w ponocnym tańcu,
z zielonej brody mchu, wprost od stawideł,
sypały mroczne ptaki, jak liście w listopad,
pospinane szponami, związywały łańcuch,
i nikło koło w djablich świergotaniu skrzydeł.
Ledwie — ledwie na wschodzie niebo zaświtało,
szła wgórę mgła od stawów i wąziutkiej strugi,
odlatywali bez szmeru anieli,
owijało się koło w opalowe smugi,
i skoro pierwszy promień z ponad lasu strzelił,
znów całe w kłakach mchu zielonego wisiało.
Spało.
W martwocie mroźnej nocy, wiszącej nad światem,
w bezcieniu drzew łamiących gałęzie sękate,
huczą lodowe młyny — rozpostarte
w ciszy, przesypywanej piaskiem, sującym się z brzegów
urwistych zatok ku łąkom podwodnym,
a paście wodospadów nienasytnie głodnych
chłoną kłęby zbitego grzmotem w pianę śniegu
i gna księżyc, pędzony zaświatowym wiatrem,
zahaczając rogami ośnieżone granie,
na północ zawrócony we śnie niespodzianie.
Pośród drzew opętanych pajęczyną szedzi
huczą młyny w polewie twardej gołoledzi,
pochylone nad taflą stawów i strumieni
trzaskają pod ciężarem wody skamieniałej,
ze skrzypieniem i zgrzytem nieostrzonej piły
mielą na krystaliczną mąkę lodu bryły,
pryskają przygarściami iskier śnieżnobiałych
spomiędzy wirujących lodowych kamieni
ku gwiazdom mżącym srebrnie ponad gałęziami
i skrzy zmarzłe powietrze szklanemi igłami.
W nieprzezroczyste szkło lodowe wtopione napoły
trwają w sztywnym bezruchu bezsilne anioły,
podobne do chmur białych, wędrujących w kropli
rosy, zebranej w liścia wiosennego dłoni,
podobne kwiatom rzniętym na zamarzłej szybie,
zakutej w bryle lodu uskrzydlonej rybie
nażywo skamieniałej w krystalicznej toni
ściętej mrozem — i krzyczą z lodowatych sopli
krzykiem, który im zamarł w oczach nagłą grozą,
że już sił nie starczyło, by się oprzeć mrozom.
Z nieobjętej przestrzeni — nieprzebicie czarnej —
wieje gaszący gwiazdy wiatr polarny,
w szumie lodowych stepów zaprzepaszcza lasy,
sykiem trze o gałęzie przydrożnych topoli
ku południowi pochylonych nisko,
i rozbija w puch biały śnieżne usypiska,
gnając tuż tuż nad ziemią bez celu, bez woli,
aż ku mroźnym granicom głuchego bezczasu,
zmieniając rzeczy w kamień tchnieniem lodowatem,
w martwotę mroźnej nocy, wiszącej nad światem.
Ostatnie gwiazdy zgasły
i nad ziemią nisko
bulgoce ciepły mrok skrzydłami nietoperzy.
Nad kartoflisko
wylęgłe wczoraj ćmy
zafurkotały futrem z miękkiej szerści.
Przez szmer robactwa z czarnych łąk
i chitynowych chrzęst pancerzy
z szelestem pełźnie wąż,
rozplótłszy hipnotyczny pierścień.
W spulchnionej ziemi głowy glist
do nor zbutwiałe ciągną szczątki,
huśtają się, kurczowo do nadbrzeżnych trzcin
przypięte i ciemnością oślepione łątki.
Na płytkiem bagnie kipi war
kijanek i pijawek,
po dnie powłócząc pochwy z piachu linja larw
ku traw łodygom utyka niemrawo,
i polatują chmarą z ćmy chróściki,
jak najdrobniejsze płatki białych kwiatów,
a z koniczyny już świerszczowej skrzyp muzyki
otwiera noc nad światem.
Gotuje się, kotłuje w parnym mroku,
nie schwycić uchem
miljona w niskiej trawie szeleszczących kroków,
na ziemi od mroźnego mżenia gwiazd
przykrytej grubym chmur kożuchem.
Nalane smołą stoją skryte w nocy stawy.
Rzeka zduszona mrokiem przystanęła w biegu.
Rosą wieje od krzaków i od kępek trawy.
Prują wodę dwa końskie łby, płynąc do brzegu.
Nakryte wielką ciszą śpią ptaki i drzewa,
Księżyc mokry i złoty wyłazi z moczarów.
Nie drgnie liść, lis nie przemknie przez zaklęty parów.
Słowik śpiewa.
Już nocny wiatr nas pustoszy
i zimne niebo ogarnia,
czerwone liście klonów jesienną podściółką się kładą,
straciły nasycenie trawy niegdyś zielone
i poszarzały rzeczy — znużone
jednostajnością trwania.
Tak samo jak Ty się męczymy
falami twych walców płukani
i roztapiają się sosny, podszyte suchym wrzosem,
w zgęstniałym chłodzie.
Nad taką samą wodą — objęci zadumaniem —
czekamy
na plusk samotnych wioseł
nadpływającej łodzi.
W ponocnej pustce — samotni
stoimy w zdumieniu niemem,
że już nie krzyczą słowiki od niepojętej rozkoszy,
— a białe gwiazdy płyną — jak zawsze —
nad czarnoziemem —
i nocny wiatr nas pustoszy.
Wicher płomienie gwiazd po niebie rozmiata,
chłodem nocy zawiewa z granatowej pustki,
toczy się ciemna rzeka z niesłyszalnym pluskiem
po dnie nieobeszłego świata.
Płyniemy w czarnej wodzie, przy zgasłych latarniach,
ku nieodkrytym lądom, przeczuwanym miastom,
zwolna las wodorostów i mchów nas porasta,
aż przy nieznanym brzegu czarna głąb nas oliwnem ramieniem ogarnia.
Co nocy anioł mocuje się ze mną,
bezsilnie opadają zmordowane dłonie, koroskoro odejdzie — i walką daremną
znużony śledzę gwiazdy padające na nieboskłonie.
Oto już niema tych, co mnie zrodzili:
nie zebrać kości niewidzianej matki,
ojca zachłanną gliną przyrzucili,
jeszcze nie porósł cmentarnianą trawą pagórek gładki.
Groźną wichurą samotność istnienia
dmie skroś rozumu, jak poprzez stodołę
rozwartą mocne wiatry w czas młócenia —
— milcząc wracam do walki z coraz niżej schylonem czołem.
Twardo stukają rytmy, pusto dźwięczą słowa,
które nie mówią nic.
Apollinowa — cóż ty mi dajesz, mowo? Nazywaniem chcesz mi szukanie zastąpić?
Znów drzewa kwitną i pachną jak zawsze.
A ty nie możesz w drzewo mnie zamienić,
nie możesz pomóc gwiazdy sięgnąć okiem,
ani mnie z wodą potoczysz potokiem,
abym po głazach szumiał jasnym zdrojem,
tylko mnie wiecznym poisz nieukojem,
każesz bez skutku ścigać cienie rzeczy,
odbite w słowach, dźwięczących jak blacha...
Poezjo! Wracam do ciebie pokorny,
nie wyżebrawszy żadnej prawdy światu,
choć wiem,
żeś tylko kołami na wodzie.
...a możeś ty kołami, które wzbudził
plusk kamieni, lecących z zaświata?...
Poezjo! Czyś jest tylko słów igraszką?
Nazw, które cieniem rzeczy są niepoznawalnych?
Oto mi mącisz myśl, jak wicher halny,
walący kłębem z gór po stromych zboczach,
a ja, świerk, w ziemię wczepiony korzeniem,
stoję, zżerany jak stóg przez płomienie,
z włosem zjeżonym i szaleństwem w oczach!
Jak mam ustawić cienie, aby dociec,
jakich są rzeczy odbiciem — i światła?
Poznałem już tę siłę, która gmatwa
rachunki, zestawiane w mozole i pocie.
Próżno dochodzić słowem prawdy wieków,
gdy słowo inne jest w każdym człowieku.
Bo cóż jest słowo? Tylko cień, rzucony
z ducha człowieka na otchłanie rzeczy.
Cóż mi, że przedmiot cieniem określony,
skoro istnieniem swem ducha kaleczy?
Jak, słońcem będąc, dojrzeć cień we wnękach
głazów spiętrzonych w blasku? — To jest męka.
Cóż jest szukanie? Zgadywanie pustki,
potykanie się w mroku o coś, co istnieje,
zasłuchanie w nieznanej rzeki srebrne pluski,
przewidywanie, kiedy rozednieje,
i mocowanie się z nocy aniołem,
i posypanie głowy w pokorze popiołem.
Cóż czyn? Jeżeli czyn jest przed — znaczeniem,
a myśl wolnością, zdążającą w trudzie,
skroś ścieżek, ostrym usłanych krzemieniem,
ku wodzie ściekającej z tajemniczych studzien;
to wtedy tylko czyn się w wolności zachowa,
gdy z myśli słowo, a świat powstaje ze słowa.
Jakże to łatwo zmącić świat słowami
i podejrzewać głębię w mętnej studni,
gdy w przezroczystej sięgniesz dna oczami,
choć piasku ręką dostać znacznie trudniej.
Tak proste słowo trudno się tłumaczy,
a zbyt zawiłe piękno często nic nie znaczy.
Jabłonie biało jak co roku kwitną.
Jabłonie biało... Dłonią nieuchwytną
strącane płatki różowe i białe
sypią, jak skrzydła motyli omdlałe.
Jabłonie?... Trudno brnąć przez gąszcze słowa,
które nie mówi prawdy. Kłamie mowa.
Kłamiąc, buduje świat, którego niema.
Jabłonie?!... W cieniu drzew kwitnących drzemać,
czy nie to samo, co słowem się karmić?
Cień chmury płynie po wiosennej darni,
jak cienie słów, któremi świat rzeczy nakryty.
Słowa — to czynów mity.
Słowa, słowa... Jak nam wyjść z pustyni,
którzy szukamy prawdy tego świata?
Piach słowo, którym lada wiatr pomiata
i lotnym pyłem prosto w oczy dymi,
i łudzi majakami palm, co nie istnieją.
Szukanie... szukać... W rannej mgle koguty pieją,
i wiatr od wody kołysze kostrzewą,
i zadymiły czuby drzew.
Jak drzewo
jest prawda: póki mała zliczysz wszystkie liście,
gdy wzrośnie i zaszumi w wietrze uroczyście,
i pochyli w powiewie koronę wyniosłą,
zdumiony, że prawd małych tyle z niej wyrosło,
nie ogarniesz jej okiem, choć zawsze ta sama.
Kiedy uschnie, pniem nagim nie potrafi kłamać.
I próchniejąca świadczy, że był czas, gdy żyła.
Prawda? — to tylko słowo. Czyn — to siła.
Z czynów — słowa, a słowa znów czynów nadzieją?...
Szukanie... szukać... W rannej mgle koguty pieją
sygnał nowego dnia i nowej ziemi,
a my dławieni niewymówionemi
słowami, w księżyc wpatrzeni idący
na połów ryb, po czarnych stawach śpiących,
czekamy, aż nam ton nocnej muzyki
do prawd mówienia rozwiąże języki.
Lecz szukać prawdy słowem — to tosamo,
co cienie chmur po łące okiem gonić,
i czekać w nocy przed zamkniętą bramą,
że łańcuchami na sam krzyk zadzwoni.
Dochodzić prawdy? Czy nie prostym czynem?
Dotknięciem rzeczy, rzeczy rozłożeniem?
a w słowie potem znaku wyrzeźbieniem,
że się ścigało przedmiotu przyczynę?
I po tem z rzeczą mocowaniu niemem
mówić schylając głowę, że nie wiemy...
Ale ja wiem, że jabłoń kwitnąca istnieje.
Ja i jabłonie... Trzeci raz kur pieje.
Zamajaczyły w nocnej mgle jabłonie,
mdleje już gwiazda zaranna i tonie,
błyskając krwawo, na zjaśniałym wschodzie,
liście topoli drżą w porannym chłodzie,
i na pastwisku rżą zziębnięte konie,
i wystąpiły drzew przydrożnych sznury.
Bo tylko wiecznie zmienne chmury,
i wiatr, i zapach drzew, i liści krótkotrwałych drżenie
mówią, że prawdą jest istnienie.
Przyszedł do mnie i pytał: — ktoś ty jest, człowieku? —
A przyszedł nocną porą, niepytany.
Za oknem z suchym trzaskiem pękały kasztany
i wiatr szeleścił liśćmi w betonowym ścieku.
On wiosennym bezwładem przez pokój przepłynął
i wonią przekwitłego już dawno jaśminu.
Więc słysząc, że za oknem wiatr zachodni ucichł,
i wiedząc, że tam stoją żółkniejące drzewa,
patrzyłem w mrok, jak człowiek, który się spodziewa,
że krzyk, rzucony w pustkę, echem nie powróci.
Wtedy, jakgdyby w myślach moich czytał,
powrócił po raz wtóry i szeptem zapytał:
— Zbudzić się na szerokich obszarach istnienia
i szukać słów pomarłych. Czy to szukać siebie,
zgubionego wśród rzeczy, rzuconych w przestrzeniach
nieobeszłych, skroś które gwiezdne wichry wieją?
Zamknąć oczy i w ciszy słuchać krwi dudnienia
i trzepotania myśli. Czy to szukać siebie,
pośród spraw zgubionego, co się w ciszy dzieją,
czy tylko swego nieznanego cienia? —
Odpłynął. A tam wiatr znów drzewami zatargał,
sypnęły na podściółkę dojrzałe kasztany,
z kotłowiska chmur błysnął miesiąc pobielany,
i zostałem z pytaniem zamarłem na wargach,
wpatrzony w cienie liści na szybach i pewny,
że znów wyniknie z nocy i z poszumów drzewnych.
I wrócił. Lecz nie odszedł. Po pokojach przewiał
wiatrem jesiennym, grzybami i wrzosem,
wierzb nad wodą płaczących rozpuszczonym włosem
i szmerem igieł, lecących z modrzewia.
Tak myśli mi zmąciwszy, pokazał oblicze
ciemne jak niebo nocne i rzekł: — Jesteś niczem.
Czemu trudzisz się nocą, jak owi podróżni,
którzy chodzą światami, by się zgubić w tłumie?
Ty szukasz siebie w rzeczy, w słowie i rozumie,
aby na dnie wszystkiego dojrzeć oko próżni.
Czemu nie chcesz uwierzyć w noc zwisłą nad światem,
choć wiesz, że gdybyś własne serce rozciął,
znajdziesz w niem tylko to, co koniecznością.
A wolność? Puste słowo. Nic pozatem.
Potem dalej kłamliwem słowem szumiał w uszy.
(Dzwoniły padające za oknem kasztany,
po szybie błądził liścia cień rozkołysany,
psiem szczekaniem na kogoś wicher zawieruszył,
i patrzyłem mu w oczy głębokie i puste,
jakby w nich nocne wody stały czarnem lustrem):
— Kto ty jesteś, człowieku, który już nie szukasz,
który nie wątpisz, który już nie badasz
zapachu drzew, kwitnących na wiosnę po sadach,
nie słuchasz kosów pogwizdywań w bukach,
który na wszelkie z ciemnością zmagania
masz odpowiedzi, zawarte w pytaniach?
Osaczony przez rzeczy, przytomny konaniu
prawd starych, obłąkany rytmem gwiazdozbiorów,
zgubiony we mgle rannej nadmorskich ugorów,
i w oliwnem ciepłego morza kołysaniu,
uwiedziony przez wiosnę, oblany zarzewiem
zorzy zachodniej, w śpiewie ponocnym słowika
szukałeś prawdy świata, będąc pewien,
że kwiat z drzewa, jak słowo ze słowa wynika.
Gdzie jesteś? Nie w strumieniu, skaczącym po głazach,
niema cię w szumie drzew, w bezwstydzie kwiatów,
otwartych tajemnicą istnienia ku światu,
jakby wabieniem oczu ludzkich chciały wskazać,
że rozsiewanie nasion po polach i miedzach
to ich jedyna w walce z koniecznością wiedza.
Gdzie jesteś? Nie w myśleniu, i niema cię w mowie,
co ze zderzenia słowa ze słowem powstaje,
nie jesteś ptakiem, który na wyraje
leci, jak ciemną siłą opętany człowiek,
ku rok po roku opuszczanym polom.
Tyś ziarnem czynu i wolności wolą.
Tyś jest człowiek, ruch jakiś, wynikły z kurzawy
woli wszechświata. Słowo nie jest twoją miarą.
To wodospad szumiący przez szluzy z nadmiaru
wód wiosennych, od których napęczniały stawy.
Człowiek — wiatr, który wstaje z pustki, by uderzyć
w rzeczy, jak w piachu pustynnego zwały, ruch jakiś, który czynem można zmierzyć,
upartą wolą czynu, co przenosi skały.
Biły we mnie te słowa ciemne, jak kamienie,
co plusnąwszy już potem idą cicho na dno,
niknąc, majacząc zielonawym cieniem,
póki między morszczyny miękko nie opadną;
a pozostanie po nich kilka kół szerokich
i odbite na fali obłoki.
Biły we mnie te słowa ciemne, jak kamienie,
co płoną w locie i tak krótko świecą,
że wiatr już ściera ślad na nocnem niebie
nim na spotkanie im oczy dolecą —
i zmagałem się z pustką niejasnych zapytań
aż dzień mi w twarz wybuchnął śmiechem świtu.
Znów mi się oto poplątała mowa
i płyną słowa... słowa... słowa...
Czyżbym ja?... Czy to znaczy, że uciekam
w świat, gdzie jest wszystko logiczne i proste,
i łatwe?... Czy to znaczy, że mi świat przecieka
przez palce nieudolne, jak woda pod mostem
w śpiewnym bełkocie, a ja, podobny do pala,
odbijam się, nie wiedząc, że nurt się oddala?
A może w ciszy domu pogrążony słucham,
jak za oknami wzbiera zawierucha
i chmur gradowych warczą czarne zwały...
Czyżby świat, co mi za szybą narasta, —
— jak sen męczący, w którym się zmieszały
dzieciństwo, dawne rany, i odgłosy miasta,
i twarze zmarłych, — był bardziej zawiły,
niż przedzieranie się przez myśl nad siły?
Czyżbym ja?... Kiedy porą burzliwą spozieram
w drzwi nocy, które piorun naoścież otwiera,
widzę zmętniałe nurty wielkiej rzeki,
zamiatane wichurą od brzegu do brzegu
majaczejący w deszczu pień wierzby kaleki,
i wypiętrzone fale, zatrzymane w biegu.
Tak — kiedy burza serce mi zakrwawi,
myśl odpowiada wielkiem milczeniem błyskawic.
Wiem, runie na mnie świat, który rozwala
zmyślone prawdy, jak kruche skorupy
jaj ptasich, który niesie na spienionych falach
zadumanych pływaków niepotrzebne trupy,
który toczy się z grzmotem, jak strumień opiły
od długich deszczów i walący w wieczność
słonego morza czarnoziemne iły
łożyskiem, które rzeźbiła konieczność.
Lecz nim dosięgnie mnie skrzydłem zamieci,
już poprzez siebie wyjdę mu naprzeciw.
A teraz bredzę skroś siebie, przed siebie,
zapoznanemi ścieżkami śród żyta,
po pochłoniętem przez jezioro niebie,
po starym sadzie, który już okwita,
po zwiędłych trawach, podbiałach i chwastach,
po zatoniętych we mnie dawnych miastach,
wpatrzony w siebie, zasłuchany w dzwony,
które tam biją, choć zatopione.
Dokąd te drogi, idące nad wodą,
pokrzywą i łopuchem zarosłe zawiodą?
Czy na pachnące sianokosem łąki?
czy w las, gdzie głucha króluje niemota?
czy w pola, nad któremi śpiewają skowronki?
na ociężały, żniwny łan, czy w błota
zdradzieckie, co się zemkną nad wędrowcem,
tak, jak słowa nad myślą, wpędzoną w manowce?
Gdziekolwiek wiodą — od wezbranej rzeki
szum fal i lasu zapach niedaleki,
pośpiew wiatru podobny do skrzypiec i prosty
jak lot jaskółki, wybrzeże obrosłe
trawą, z pośrodka której wystrzelają osty,
i trud rybaka, robiącego wiosłem,
uległą wodą zmywany dziób łodzi:
— ten świat ukrytym śpiewem mnie uwodzi.
Kto może wiedzieć, czy nie znajdę prawdy
patrząc w wodę, jak w siebie, patrząc na moczary
pełne kwiatów, jak w niebo, białych światów pełne;
kto wie, czy śledząc płynące bezmiary,
po których wicher przegania chmur wełnę,
nie dojrzę siły, która gwiazdy rodzi,
i wiąże, i jak słowa ze słów je wywodzi.
Nocami, kiedy chodzę nieprzytomny,
goni mnie cień mój po murach ogromny,
zabiega drogę, ucieka, znów ściga,
w czarnych kałużach płaszczy się z rozpaczy,
powstaje, po załomach murów drga w podrygach,
jak słowo, które pragnie zmienną rzecz oznaczyć,
a tylko tyle mówi o przemianie,
co o mnie cień mój, odbity na ścianie.
Gdzie jest prawda? Gdy nocą wyruszam na połów,
osaczają mnie chmary bezskrzydłych aniołów
i prowadzą przez ścieżki, zarosłe na głucho
pokrzywą i ziołami, więc staję w milczeniu,
oddany ich podstępnym, niecielesnym ruchom,
śledząc bezkształtny taniec cieni cieniów,
choć wiem, że cień to tylko rzeczy pozór,
a prawdą światło gwiazd Wielkiego Wozu.
Gdzie jest kraniec szukania i kiedy przebiję
głową mur cieniów, co są moje i niczyje?
I któż to może wiedzieć, czy nie przebrnę
przez siebie? Noc już chyli się ku dniowi,
wsiąkają w jaśniejącą wodę gwiazdy srebrne,
ostatni tryl pod skrzydło schował w gąszczu słowik
i zapachniało światłem... lecz poranna rosa
nie zetrze dotknięć nocnego anioła...
nie zgasi... próżno wołam... nie zgasi...
— Noc, Hamlecie. — Noc, Don Kichocie. — Kiedy słońce zachodzi, cienie drzew rosną nad miarę, coraz dłuższe i dłuższe, póki nie sięgną horyzontu. A wtedy cienie zwyciężają drzewa, cienie pochłaniają drzewa, które je rzuciły. To noc. To mrok. — Kiedy świat zachodzi, nie, kiedy noc zapada nad światem, słowa rosną nad miarę, coraz większe, coraz potworniejsze, póki w mroku słów, w krzyku słów nie zginą rzeczy i czyny. W południe cienie są mniejsze od drzew — w południe — słowa są mniejsze od czynów. Nocą rozmawiamy z mrokiem słowami, a rzeczy i drzewa poznajemy po dotknięciu. Nocą budujemy ze słów katedry, które kiedy w nie uderzyć ręką, okazują się złomami nagich i jałowych skał. Noc świata. — Nocą widuję rycerzy olbrzymów. Wywijają rękami, uzbrojonemi w olbrzymie miecze, jakby wzywali mnie do walki. A kiedy na nich uderzam... Próżna walka... To [51]wiatraki... Widuję też armję wielką, idącą w obłokach kurzu. Walczyłem z nią. To barany. — Czy to nie czarnoksięstwo, książę. — Strzeż się baranów, nie walcz z baranami, Rycerzu smętnego oblicza. — To czarnoksięstwo, książę! Ja widzę prawdziwych olbrzymów, widzę prawdziwą armję, a kiedy... — Prawdziwą? Jesteś niewolnikiem słowa, słów, które posłyszałeś. Mówisz: olbrzym — i widzisz olbrzyma; mówisz: armja — i widzisz wojsko ogromne. A ja mówię: olbrzym — a widzę wiatrak machający niepotrzebnie łapami skrzydeł; mówię: filozof — a widzę wiatrak, mielący pustą plewę słów, z których nigdy nie będzie mąki. Nie — raczej będzie mąka — mąka, z której dzieci lepią placki i babki, rozsypujące się na słońcu. — Nie wierzysz, książę? Nie wierzysz. A przecież mój świat żyje, istnieje. Walczę w nim, przedzieram się przez wiatraki i stada owiec, walczę i wierzę w zwycięstwo. Kiedyś zacznę zwyciężać. A może ty nie wierzysz, że istnieją bohaterstwo, prawda, dobro? — Wierzę... nie wierzę... Jesteś niewolnikiem słów, rycerzu. Przymierzasz czyny do słów, które zawładnęły tobą, a ja przymierzam słowa do czynów. U ciebie czyn następuje po słowie — u mnie słowo po czynie. Nie wiem. Póki nie uderzę, póki nie dotknę rzeczy. Jestem [52]Tomasz, który wierzy dopiero wtedy, gdy rany dotyka. Ty jesteś, jak żyd, który wierzy w zakon, w słowo, który świat chce nagiąć do słowa, który mówi: tem gorzej dla świata. A może ty nie jesteś rycerzem — możeś wiatrakiem? Nie wiem. Ciemno jest i nie widzę... Dźwięczy blacha. Tak, to ty, Rycerzu smętnego oblicza. Ty jesteś wolą nocy, podległą słowu, a ja jestem wolą dnia, który widzi rzeczy. — Nic mnie nie obchodzą rzeczy. Ja walczę z ludźmi, z oporem mojego świata. Moje wiatraki — to zaczarowane olbrzymy, moje owce — to zaczarowane armje. Mój świat żyje, choć zaczarowany. Nie wiem, co to są rzeczy. Ty wiesz, książę? — Nie wiem. Wiem, co to słowa. — Słowa? No, co? — To wyrazy. — Ha, ha ha, wyrazy! Kpisz, książę! Więc wiatraki, to też wyrazy. Hi, ha, ha! I cóż chcesz przez to wyrazić? — Wiatrak — to wyraz, rycerzu. Wyraz stosunku człowieka działającego do rzeczy, która jest wiatrakiem. Moje słowa są tylko wyrazem stosunku mnie, jako energji w ruchu, do tego, co jest poza mną, do rzeczy. — Ale moje rzeczy do mnie należą. Mój świat jest we mnie. A twój, czy ty nie masz swojego świata? A dobro, prawda, myśl — co to, książę? [53]— To słowa, rycerzu. To wyrazy stosunku mnie, mego działającego umysłu, jako energji w ruchu, do nazw, do słów, do czynów. Nazwa — to błysk światła od uderzenia ręką, okiem, uchem o rzecz. Pojęcie oderwane to błysk światła od uderzenia o nazwy. Prawda, dobro? To wyrazy mojego stosunku do stosunków, że tak powiem. Nic pozatem. Nie buduj, rycerzu, na słowach. To zamki na lodzie, które rozpłyną się we mgle, skoro wstawisz w nie jedną rzeczywistą cegłę. — To śmieszne, co mówisz, książę. Wolę swoje wiatraki. Słowa — to wyrazy. Wyrazy twojego stosunku do rzeczy. A któż ty jesteś, mój książę? — Ja jestem ciemna siła, która uderzając o rzecz błyska światłem. Jestem wolą dnia. — A ja jestem wolą nocy? — Ty jesteś wolą nocy, a ja jestem noc, która się rusza, która z ciemności wysyła ku tobie swoje wojska, która krąży ramionami wiatraków, z którą walczysz, Don Kichocie, Rycerzu smętnego oblicza. — Ty jesteś noc, która pochłania rzeczywistość, z twojej ciemności wypełzają ku mnie słowa-mary i słowa-widziadła, abym walczył z niemi. Idą ku mnie wiatraki, idą ku mnie chmury pyłu i dudni ziemia tupotem kopyt stad owiec, idą na mnie rzeczy groźne i nieustępliwe. Wiatraku, który stoisz przede mną i machasz [54]skrzydłami olbrzyma. Giń! Niech nie zostanie z ciebie kamień na kamieniu, belka na belce. Naprzód! Na wiatraki! — Eheu, ten szaleniec uwierzył!... — Zabiłem wiatrak... nie!... człowieka!... — Żegnaj... obłąkany... — Ktoś ty był?.. Prawda?...
Bądź pozdrowiony,
nowonarodzony!
powołany z głębiny,
z dna morskiego wyrosły,
kawałeczku otchłani.
Musisz służbę odsłużyć,
musisz siebie powtórzyć,
świat stworzyć, świat porzucić,
niezawinione winy
odkupić, i powrócić
w głębiny, na dno, do otchłani.
Bądź pozdrowiony,
nowonarodzony,
stworzycielu siebie samego!
Rośniesz — i gwiazdy się rodzą,
deszcze pluszczą po morzach,
budzą się wiatry w powietrznych przestworzach,
głębinnieją nieba odmęty,
i przecieka przez cię niepojęty
rzeczy wszelakiej ocean.
któryś wypłynął z ciemności,
stworzycielu siebie i świata.
Coraz mi jesteś cięższy,
coraz więcej nieba zagarniasz,
gwiazd rozpleniona owczarnia
poczyna się w ciebie zapadać,
przestwór w sobie zamykasz,
i szmer górskiego strumyka
i niezmierzony ocean.
Coraz mi jesteś cięższy,
stworzycielu i świata pożerco.
Już nie rośniesz, już świat masz w sercu.
Zatoniesz, zatoniesz, zatoniesz...
A póki... a zanim...
Bądź pozdrowiony!
i jak pies wyjesz, pyskiem uwieszony
na księżycowym sierpie.
Upij się światem,
ciała przymierzem wspaniałem zachłyśnij,
spuść ze smyczy psy za wiecznością wyjące!
A powierzy ci tajemnicę
zapach kwitnącej wiśni,
wody oblane miesiącem,
dreszcz wiatru i kołysanie traw,
i śpiew skowronków nad zoranemi polami.
O niebo wysokie, spraw,
aby cisza zaległa nad nami!
W nieznanem zatonięty,
przez ciemność pochłonięty,
uniesiony wysoko,
broczysz nocną posoką,
płyniesz w nieznane strony
gdzieś będziesz pogrzebiony,
gdzieś będziesz pochowany,
w ziemi śniegiem usłanej,
w ziemi mocno ubitej,
w nocy niebem przykrytej,
odczłowieczony.
Otoś już zwyciężony,
już przedzwoniły dzwony.
płaczliwy śpiew cię prowadzi,
ku ostatecznej zagładzie,
w granice nieruchome,
w te piachy niewiadome,
osypujące trumnę
ziaren szemraniem szumnem,
między jałowców korzenie
uporczywem rośnieniem
jakże rozumne.
Gdzieś odszedł?
Gdzieś podążył?
Jaki cię mrok okrążył?
Jakaż to nocna siła
tak cię odczłowieczyła,
żeś pod jej możnem skinieniem
nieczułym stał się kamieniem?...
Te nosze litościwe
tylko ścierwo nieżywe
niosą w dzwonnym pogwarze
ziemi położyć w darze,
ziemią ciężko przywalić,
ziemią od słońca oddalić,
od gwiazd rozkwitłych na niebie,
od ciebie.
I pokazano im Go — przystanęli zgrają,
a mieli wygląd tych, którzy badają.
Jeden z nich rzekł: — Wśród okolicznych szczytów
zdaje się, że zrobiony z tego samego granitu...
wcale nie wyższy... — Drugi dorzucił skwapliwie:
— Jeśli popatrzeć nań, tak, w perspektywie,
to i ja sam go zdołam w całości zasłonić! —
Trzeci, niby w zadumie, palec przyłożył do skroni:
— Nie warto brać go, widać, że jest łatwy,
przelecieć nad nim mogą nawet kuropatwy!
Tak go na oko mierzyli — poprostu —
a każdy za wzór dawał miarę swego wzrostu.
Żeby choć jedna pierś...
żeby choć jedna pierś oddźwiękła głucho
milczeniem... że tam wulkan drga wybuchem,
żeby choć jeden w ogromność uwierzył,
żeby choć jeden miast mierzyć wciąż — zamierzył...
żeby choć jedna pierś...
Nocą budzi mnie księżyc i śpiewa przez szyby:
— Hosanna, na wysokościach! —
a od tych jego śpiewów, od świetlistych powiewów
mróz przechodzi po kościach.
Mówię do niego scicha: — Ty stary, siny trupie,
czego ci się zachciewa?
Zasłoniłbyś się chmurą, miast piosnki śpiewać głupie.
A on skacze po drzewach.
Opada coraz niżej, gałęzie chce zapalić,
ale mu sił nie starczy,
puchnie z bezsilnej złości, nabiera czerwoności,
złociścieje na tarczy.
Wreszcie wielki, jak bania, nad mokradłem się słania,
aż nie wessą go błota.
Nad barłogiem-moczarem płoną ogniem szuwary
i rozgrzana woda bulgota.
O, bezwstydna madonno, biała panno z gór,
widuję cię co noc idącą do kąpieli,
kiedy księżyc, ptak nocny, wychynie z za chmur
nad taflę wodnej topieli.
Idziesz cicho jak światło i zapadasz w prąd
z pluskiem, co granie fletni przypomina,
i płyniesz, rozgarniając sennym ruchem rąk
ciekły blask, szumiący w wiklinach.
Przytrzymanym na smyczy, zmilknąć każę psom,
aż na moim wynurzysz się brzegu
i uniesiesz ramiona, przesłonięte mgłą
wodne kwiaty, bielsze od śniegu.
O, bezwstydna madonno, Diano, panno z gór,
wiecznej młodości katedro,
spojrzyj, niechaj jeleniem poskaczę przez bór,
niech własne psy mnie rozedrą!