Elegje (Napierski)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Napierski
Tytuł Elegje
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1937
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STEFAN NAPIERSKI
ELEGJE
WARSZAWA 1937
NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA

Druk. B-ci Drapczyńskich Warszawa, Piusa XI Nr. 15



POEMAT OPISOWY
I

Śniada, oczami z kobaltu,
Wpatrzona w marynarzy, zamarła w adoracji, jak kot węszący wróble,
W ich krucze włosy, twarz smagłą i oczy ogniste;
Róże cieliste lub te, koloru płomieni, zwisają ciężko z krzewów, wpięte w wilgotny mrok.
Wśród palm, cytryn, żywopłotów o drobnych listkach kształtu podługowatego, wśród lśniących bukszpanów,
Pod arkadami mostu, w mijającym półzmierzchu, w odorze kotów
(A widujesz je na murach, jak przemykają z zaułka, łatą nakrapiane burą, śledząc cię źrenicą z agatu),
Uczniaki pokryjomu zaciągają się papierosem.
Podciągają spodnie i przekrzykują się, miaucząc lub udając koguta, mniejsi chłopcy, gwiżdżąc, płaskie rzucają kamienie.

II

Pierwsze światła zapłonęły na forcie z szarego ciosu.
Słychać plusk fal, równo zamierających,
Czujesz prąd natchnienia, wyciągając ręce,
Gorzkawo — słony smak stali na wargach.
Jaskółka nisko wiesza się w niebiosach,
Szerokie liście rozkłada tu figowiec i woda pluszcze wielce przypochlebnie.
Koza o wzdętych wymionach rozgląda się, brodata, na załomie skały.

A tarasy opadają stopniami głazów kruchych i skąpej zieleni,
Gdzie zapylone oliwki i wysuszone cyprysy.

III

Po najpiękniejszych uliczkach włóczący się, sam,
Podpatrujący cóż? prócz własnych przeobrażeń.
Niebacznie nimfę Echo płoszysz krokami.
Na stopniach, opadających ku lazurowej stali.
Słowa porzucone,
I nagły gwizd parowca ich treść obojętną
Dramatycznie podkreśla, akcentem uwiecznia.
Jak wijący się wykrzyknik dymu.
Nad mknącą motorówką przez powietrze jaskółki
Ścieg szyją świegotem, jak szybkiem czółenkiem,
Sztyletując niebo.

IV

Naprawdę to nie są drzewa:
Łagodne płomyki zieleni.
W posępnem zgęszczeniu barw,
W uśpionym mocną wonią parku.
Jaka wilgoć! cóż za melancholja!
Szmer miasta dobiega tu niekiedy
Wraz z niemodną melodją fal.
Obłoki: wspaniała muzyko.

V

Czegóż trzeba ci więcej, duszo nienasycona? Morze:
Granat atramentowy, gęsta czerń, i bliżej brzegu
Mleczny malachit, szmaragd roztopiony, jasno - zielony seledyn.

Morze ci zwierza szeptem tajemnice
Tak błahe, jak wyznania ludzkie ... Odejdź dalej!

VI

Księżyc zwisa żółto. Świerszcze grają.
Wszystkie gaje cieniste zapraszają do miłości.
Niebiosa: sztuka abstrakcyjna (jakgdyby jakakolwiek inna była możliwa),
Pejzaż zbyt widny, jak muzyka, aby mógł być rzeczywisty,
Oto żądło niematerjalności, próg unicestwienia.
Tu głogi, figi lepkie, krwawe berberysy.
Podkreślają zapachem gałązek rozmowę,
Tam sierp dźwigają mroku kolumny: cyprysy.
Widzisz? w zmierzchu winnice dygocą stalowe.
Do kogo mówię: widzisz? Tylko cień jest ze mną,
Przysadzisty i wierny, jak pies Penelopy.
Ponad drzewa ściszone, nad wyniosłość ciemną,
Wschodzi wieczór i gwiazdy, beznadziejność świata.
Chłodna nad ziemię czarną, a gęste zapachy,
Jak złota krata.

VII

Pola: te żółte plamy, któremi oczy nasycasz,
Kwadraty lila spłowiałych wrzosowisk;
Niczego więcej nie pragnąć; tu spocząć.
O czem tu myśleć, jeśli nie o miłości?
Cóż pozostaje z niej? Sińce na przegubach, ból w mięśniach,
Ołowiany smak w ustach. Cóż zostało:
Nienasycone żądzą, spustoszone ciało.
Raz jeszcze nadchodzisz zmierzchem, rozczarowująca,
Jak pocałunek nieudolnych warg.

VIII

Jest księżyc nad nurtami, a woda jest śliska.
I do snu nas kołysze jej czarna kołyska,
A widnokrąg z welinu, jak żagiel rozpięty.
Nawiewa skrzydła mewie i zapachy mięty.
Jest jakaś inna prawda, lecz któż w nią uwierzy.
Która od liści czarnych wybawia tortury,
Falą płynie nad ziemią, na błahą twarz śnieży.
Nieruchomy przystajesz i patrzysz jak chmury.
I są astry: i niema nadziei.

IX

Widnokrąg lazurowy albo ołowiany.
Obłoki stoją tak nisko, jak groźba.
Gdzie stąpają w mroku przez molo
Marynarze prości i bezczelni,
Marynarze o twarzach zuchwałych.
A kobiety zaglądają im w oczy.
Droga mleczna wisi nad niemi.

X

Bezsilnie wydany uwielbieniu.
Rozwłóczony w zieleni,
Włóczący się po świecie, przerażony sobą.
O czem roisz? O różach z popiołu,
O melodji niedotykalnej jak krew!
Nie uwierzysz! nad prawdziwym ruczajem
Żegnałem się z późną młodością:
Nisko księżyc między drzewami
Stał i patrzał wybladły.
Gorycz wargi zalewa: zalutowano usta.

XI

Bezrobotny, na ławce alei, głowę zwiesiwszy, usypia.
Kleistą farbą olejną malują sztachety.
Wróble zastępują anioły i przedrzeźniają spokój.
Białe puchy na wietrze się ważą,
Zwolna płyną obłoki nad głową,
Jakby to właśnie było szczęście.
Wdychać wiatry chmurne i świeże
I uwierzyć, że tak trzeba. Nie wierzę.

XII

O, nie każ się rozczulać; zdawna mi nie trzeba
Oddechów ziemi, ni wyroków nieba,
Zasnuty w siebie, w zieleń, w skryty sens pejzażu.
Daję sunąć przed okiem nietrwałym obrazom,
Jak zapach skóry, dławi ich nicość w przełyku.
Szorstka od żądzy, pieściwa w dotyku,
Gdy kolor chmur o zmierzchu błękitnie — szyfrowy.
Jak wino horyzontów, uderza tło głowy.
Spójrz: palec niewidzialny drzewa czarne muska
Pierś, oddechem świszcząca, jak piachem, drga pusta.
Smukłe pudło wiolinu, i trwa, w nicość - wzięta.
Jak struna, ponad srebrną otchłanią rozpięta.

XIII

Stojące wody.
Niwy zielone,
Misy pogody,
Wpółwyszczerbione...
Na wystrzyżonej trawie bratki: a mogło być szczęście.
I barki; jedna, imieniem Anna, jest jak wiersz chłopięcy.
Na płytkich wodach wraca twe widmo, młodzieńcze.

Na pokładzie pochyłym: o, przestrzeni, kołysząca przestrzeni!
Z nadłamanym paznokciem, z pękniętym zegarkiem,
W porcie, wśród krów i cegieł, cóż to mi się marzy?
Nad kanałem odbity widzę owal twarzy.
Miłość stracona. Ja żyję.
W Alei Nababów, gdzie stangreci w liberji na brekach,
Dławi natchnienie, ręce się trzęsą, nie mogę zrobić zdjęcia.
Przykucnąwszy na ławce, wśród bluszczów,
Notuję bezwstydnie, nieśmiały jak książę Walji:
Eksport i import zamarły.
Kominy pochyłe.
Zielenieją kanały, obrosłe wodorostami.
Kotwice opuszczone.
O, Dante! oto akcent kunsztowny, wydźwięk prawdziwy,
Który nas ratuje z otchłani o brzasku, jak blednące gwiazdy.
Z dna realności modlę się: o, Istniejący,
Od pokusy rozkoszy, szczęścia samotności, wybaw nas!
Lecz gdzie jest prawda moja, o, gwiazdy na niebie?
Chcesz stworzyć poemat? cóż znowu! a gdyby? Pragnę napisać siebie!

XIV

Zatruty hormonami, włóczyłeś się po Rotterdamie, tem mieście barwionem:
Domy stylizowane na przybrudzoną cegłę, a ulice wykładane płytami drobnego szyfru;
Łupek i róż! Długo śledziłeś geometrję abstrakcji,
Jasnowidzący reporter, aż uwiodło cię miasto z azbestu,
Gdzie ponad kostki gmachów wyrastają żelazne żórawie,
Przezroczyste, jak oczy ślepca, przez które oglądasz czeluść.
Saboty klekocą na molo, chłopak z czarną plamą smoły na kostce.
Żałobną, jak sztandar naiwnej anarchji, jak nieruchoma oliwa na kanałach;

Dzieci tam się taplają (o, wieczorze świetlisty na niwach gęstych od mokrej zieleni!),
A matki wystają na brzegu, jak gęsi opasłe w różowych sukniach.

XV

Życie jest wszędzie zwykłe, nie dla poetów dla proletarjuszy, którzy się buntują,
Tylko grają tutaj dzwony, a inne wtórują, zaśniedziałe:
Srebrne pozytywki, przedzierające zgrzybiały mech wieków.
W hoteliku tak wąskie są schody, że niepodobna się wyminąć;
Kobieta o stopach olbrzymich stawia nogi jak krowa:
Przystaje na piętrze, abyś wspiąć się mógł, zadyszany;
Czujesz ciepły odór przez suknię przewiewną, pot pachwin.
Piszę te słowa na papierze kupionym naprzeciwko katedry
św. Eljasza.

XVI

W pokoju nagórze szafa wypaczona stoi, oparta o zdartą tapetę,
Nie domyka się, podobnie jak ostryga: jak drzwi, w których zazgrzytał klucz:
W tym kraju — twierdzą obłudni apostołowie prosperity — nie znają złodziejów:
Zamiast „Strzeż się kieszonkowców!“ umieszczają napis „Pijcie kakao Van - Hutten!“ i „Płóczcie usta odolem!“
W tym kraju nie smagają więźniów kocią łapą jak w znanej z sadyzmu Anglji,
Nie wlewają moczu do ust, szpilkami nie dźgają pod paznokcie, nie biją prętem żelaznym otulonych w mokre prześcieradło.

W tym kraju schludnych rentjerów jednakże jest ludzko,
Wolno dyszeć morzem, kiedy się nie ma chleba, a tytoń jest zabezcen:
W tym kraju policja, jeśli czuwa nad czem, to nad dobrze uładzonym wyzyskiem i zorganizowaną cnotą obywateli.
Nie z palca wyssanym dobrobytem — z cukrowej trzciny.

XVII

W Amsterdamie szaro, kropi pomalutku,
Głęboko wbijasz w kieszeń dłoń mściwą i nagą.
„Jan Pieterson“ w przystani spoczywa bezczynny,
Tytuń, kawa, herbata i trzcina cukrowa
Spadły na rynku świata do połowy.
Tu okręty rdzewieją. I krach jest w Londynie.
Dobosz z Hagi w niedzielę przyjechał na urlop.
Hełm, policzki golone i oczy cwaniaka.
Wiatr morski na rowerach podwiewa spódnice,
Że wraz z podwiązką widać wdzięki wątpliwe;
Przez gęsty dym cygar hurgocą na wrotkach,
Lub jeżdżą wspólnie, dotykając się ramionami.
By wobec świata okazać koleżeńskość i czułość.

XVIII

Poniżej głowy, na wysokości ramion, telepie się palto na szaragach;
Te osobliwe drobiazgi napawają cię szczęściem przelotnem,
Są, jak chmura, gdy ostatkiem sił, dysząc ze znużenia, padasz na łóżko.
Martwy jest sen ludzi, podrabiających szczęście.

XIX

W porze, gdy zaczęły dojrzewać dzikie maliny
(Jadłeś je, podlewane śmietaną, z przyjacielem kruczowłosym.

I zawsze jeszcze wspominasz granatowy ich odcień, ruch głowy, wsparcie na ręku, przywodzące na myśl zatroskanego ptaka),
W British Muscum Ramzes II o kości potylicowej spłaszczonej, jak u Schmellinga,
Patrzał ironicznie, jak w twojej cygarniczce lągł się dym, niby pajęczyna w pustym orzechu.
Nowoczesny dysonans! lwy strzegą kolumny Nelsona,
Gołębie budzą placyk zaśniony przez Foreign Office.
Prowincjo, gdzie ludzie sądzą, iż decydują o losach globu;
O! jeden z placów, współzależny od ascetycznego Kremlu,
W którym z obłąkaną precyzją prostaków i żyłami nabrzmiałemi na skroni
Wykuwają fikcyjną rzeczywistość. Przyszłości, złoty twój zmrok!
(Nie ujrzą go oczy moje, blademi myte wodami).
Przyszłości, która nas, artystów, potępia, a historyków odrzuci na śmietnik odpadków!
Chmury, oświetlone oddołu, płynąc nad miastem, kłamią spokój.

XX

W okularach skąpych i zwięzłych,
W szarem ubraniu w kratkę,
W mundurze reportera,
Z czelnością fotografa.
Wzór snoba - liryka,
Przeżuwasz gumę, jak bydlę!
Zostajesz sam, policzki płoną od wstydu.
W czterech ścianach pokoju hotelowego
Ukrywasz w dłoniach twarz.

XXI

Pijesz ze studni w Tower wodę przeźroczą,
W przełyku zimny kolec kryształu.
Źrenice mętne oglądasz w zroszonym kroplami kubku.
Który z cembrowiny zwisa na srebrnym łańcuszku.
Na lewo od Beauchamp — tower grają game’y.
W ceglanym domku dozorcy kwiatki w oknach uchylonych.
I muślinowe powiewają firanki.
Wtedy wspominam ciebie, ironiczny desperacie,
Lektorze podstarzałych księżniczek, gruźliku.
Krew wyrzucający pod gwiazdy w zimową noc,
Który z westchnieniem ulgi ułożyłeś się we fraku do trumny,
Zbyt ludzki, wielkość wyszydzający. jej jednej spragniony, wybladły czuwaniem Laforgue’u!

XXII

Podoficerowie w szkockich wstążkach na czapach
I w buciorach, które przymuszają do stąpania twardo i rytmicznie.
Dźwigają skrzynie z wysiłkiem. Nabrzmiały żyły na przegubach,
I włosy blond na kosmatych ramionach mokre są od potu.
Chociaż w czerwonym mundurze J. K. M., białym pasie i futrzanej czapie, opadającej na oczy,
Młody chłopak o naiwnie zadartym nosku,
Z metalowym łańcuszkiem, podpiętym przepisowo między podbródkiem a wargą,
Wedle regulaminu odmierza równo krok, przytupując raźno i z honorem,
Wiele widzi się wokół twarzy wybladłych, źrenic płonących.
Ziemiste są policzki, a jamy oczu zapadłe w zaciętej ponuro nędzy.

XXIII

Kawalerzyści czarne paznokcie rąk, szerokich w przegubach,
Obrośniętych ryżym włosiem, łagodnie składają
Na twardych kolanach i potężnych udach;
Siedzą z dziarsko na tył głowy odsuniętą czapką,
Zaopatrzoną w otwory od przewiewu, i, kurząc fajkę.
Oczy z niebiesko - łzawej stali wlepiają przed siebie.
Jestem z wami, ludzie prostego obowiązku, mężczyźni wysiłku,
Mężczyźni konkretności ponad siły, wyczerpującej, jak szybki i nagły spazm,
Po którym, wstając, człowiek zasypia, wali się jak kłoda,
Straszliwego mozołu, mordęgi, triumfującej na krótko, zabójczej radości;
Jestem z wami, zwycięzcy, skaczący do gardła świata;
Z wami, skaczący sobie do gardeł.
O, wy, przepasani rzemieniem, w niebieskich koszulach,
Odwiniętych po łokieć, rozchełstanych na piersi, by nie drapały skóry,
(Spalone są na wietrze ramiona, a dłonie przeżarte, jakby czarną namaszczone oliwą),
Palacze okrętów, ty, zgrabny syfilityku z kotwicą wytatuowaną pod prawą brodawką.
Z tobą, chłopcze o dobrych oczach (szare są i zamglone jak morze, kiedy podmuch je gładzi drapieżnie),
Z ujmująco - dziecinnym uśmiechem, z głową, jak jajo, przystrzyżoną okrągło na jeża, niby galernik;
O, bezbronny, zuchwały, rozumny, koleżeński;
Prosty (to nas potępia);
Wobec którego czuję onieśmielenie większe, niźli wobec wielkich tego i tamtego świata:
To są tylko des hommes à succès: sukces jest łatwy; ale

najtrudniejsza jest cierpliwość, lojalność, męstwo, wytrwała prostota; jej dostojeństwo osądza nas bez apelacji;
Onieśmielenie większe, niźli wobec głośnego prozaika, laureata Nobla
(Znam logarytmiczność storturowanych jego zdań, jasnowidzenie składni, wymyślny kunszt znaków przestankowych, samobiczującą się przebiegłość, wysiloną harmonję, znam wielkość i hańbę napamięć;
Znam ich wszystkich, o, bliźni wszechkrajów i czasów, znam do dna, z zamkniętemi szczelnie oczami i wiem, jak trudne jest braterstwo);
Ty, ty jeden, jesteś tajemniczo - prosty, zagadkowo - doraźny, i tak bezpośrednio, tak bez wysiłku, tak sprawiedliwie szczęśliwy.
Ach! masz talent do szczęścia, jego patent i bezwzględnie najszlachetniejszą nobilitację losu;
Masz, ty jeno masz, legitymację wobec gwiazd;
Któż z nas, znużonych niewiedzą, ośmieli się to powiedzieć o sobie,
Z ręką na sercu, a ręka nie zadrży, a serce nie zadygoce?
O, prawo harmonji! ty jeden, nie pragnąc, je znasz.
Orfeuszu! zielona witka wierzbowa
W twych palcach smukłych jak klucz do otchłani:
Nie rani. Śpiewa.
Spójrz! przed nami ulewa
I drzewa jak strzały grożą.
Na bruku nie wspomnij mnie. Ugódź.

XXIV

Tu nareszcie, na skwerze, pod kościołem św. Pawła (cóż za ohydna zbieranina posągów!),
Odpocząć można od huku miasta, od nierozumnego zagnania, od frenezji, która ma zagłuszyć od trzasku walącej się Europy;

Pośród zieleni schwytać oddech;
Zamyśleć się, zagapić;
Fajkę wyciągnąć, nogi skrzyżować (w skarpetkach z kosmatej wełny):
Rozłożyć olbrzymią płachtę gazety, odstawić parasol, książkę rozewrzeć, palec włożyć między stronice;
Odpocząć, zdrzemnąć się południowo,
Czyżby prowizorycznie umrzeć?
Tu jest akacja i mirt;
Tu krzewy przesłaniają liśćmi lśniącemi
Czarny cokół i kolumnę,
Groźną i dobroduszną postać Apostoła!
Kopulo, po raz ostatni żegnana z pociągu na moście.
O, rozpaczliwe szczęście włóczęgi!

XXV

Koło Savoy - Hotelu bezrobotni głosem ochrypłym wrzeszczą psalmy,
Młode, rosłe chłopaki o czerwonych nabrzmiałych policzkach, ociekających potem,
Stukają kołatką, potrząsają skarbonką.
W południe widzowie przechodzą z pośpiechem.

XXVI

Płytka jest Tamiza, a pluszcze kusząco nocą, ujęta w brzegi, gdzie, jak zwierz, który prostuje kości, czai się otchłań szarości;
Na stopniach pałaców, wśród kolumnady (niematerjalne są od refleksów gasnących lamp i białe od wschodzącego księżyca),
Oraz na gładkich płytach Trafalgar - square wielu koczuje bezrobotnych, porozwalanych gdzie popadło.

Spójrz spokojnie na ten biwak nędzy i rozpaczy,
Na poniżenie człowieka. Nie odwracaj wzroku.

XXVII

O, Whitchapel,
Gdzie burżuje o policzkach wygolonych gładko, przebrani za apaszów, szukają dreszczyku pośród nędzarzy:
Gdzie za trzy szylingi możesz podpatrzeć najbardziej monstrualną kopulację;
Gdzie nieletnie dziewczynki o zbyt wielkich oczach (rozszerza je głód i zamyślenie zwierzęce nad strasznością świata)
Skubią cię za rękaw, ocierając się wątłem ciałkiem o nogi, łapczywie chwytają się rąk;
Skąd - jak twierdzą pomysłowi antysemici - z tego progu wydeptanego naprzeciw, z tamtych nieokreślenie szarych od brudu drzwi? wyszedł Charlie Chaplin na podbój gorzkiej ziemi
(Bezpowrotnie opuszczał dzieciństwo, trapez, na którym, nogą zwieszony, pokraczny, w blasku reflektorów, wyżerających źrenice, jak posągu o oczodołach, w których gnieździ się pustka, w poświście bicza, pod abstrakcyjną pletnią muzyki,
Patrzał, patrzał w tragiczne oczy motłochu),
Wielki i nieufny Chaplin który usprawiedliwia nas wszystkich;
Gdzie gromady wrzeszczących dzieci w łachmanach towarzyszyły ci gwizdem i, małpio przedrzeźniały ruchy
(Sprawiedliwy to gwizd i budzący w tobie mściwego, o wargach zaciętych, arystokratę),
O, Whitchapel, autostrado rozpaczy,
Gdzie wychudzonemu chłopcu w poszarpanym swetrze,
O oczach spłoszonych i sowich, ruchach nieporadnych, uśpionych i strasznych, jak u embrjona,

Do wyciągniętych palców ze wstydu nie rzuciłeś pół szylinga.
Jest tu szyld firmy "Rubinrot" o blasku zaiste rubinowym,
I "People - Palace", spalony, zrujnowany, w perzynie, jak w dzień po rewolucji,
Jest całe człowieczeństwo, ale niema szczęścia.
Bo i skądżeby tu? Tu wzrosła twa wrogość i wzgarda;
Stąd, z tego zaułka, jak tysiące innych podobnych,
(To samo przyćmione światło, dziewczyny smagłe lub krostowate we drzwiach, a oczy im biegają,
Tylko dłonie zwisają leniwie, jakby dźwigały ciężar nieurodzonego płodu).
O zmierzchu,
Z czapką, nasuniętą z fantazją na bok (niekoniecznie na czoło),
Wychodził Jack the Ripper,
Czysty, straszliwy morderca;
O, zemsto, rozkoszy nieludzka, zabójcza, muzyczna, jak spazm, przeraźliwa, jak Anioł.

XXVIII

O, łęgi, gazony strzyżone Londynu, łąki srebrne w księżycu:
Słychać, po nocy biją zegary, nie od św. Jana, z Westminster (tej najszpetniejszej kolekcji narodowych sław).
Demeter, uwięziona w British Museum, o, pradawne, spopielone serce, zamknięte w pierś z szorowanego głazu!
Patrzę oczami, podkrążonemi z wyczerpania,
W źrenice półprzymknięte, jak w płaski nurt metalowy, unoszący twarze topielców,
Jak w misę rtęci, niedotykalnej dłoniom;
Klękam przed tobą, pokorny, kłamanym spokojem słów nie, ciebie nie pragnę przejednać,
Lecz znęcić do pokusy najdrobniejszego uśmiechu, do warg płochych rozchylenia:

Wody są śpiewne, jak flet, zgaszony dotykiem palców niezgrabnych, muska je wielki sen.
Powrotny sen! A w śnie tym odróżnić nie zdołam lądu od morza, miłości od umierania, klęski od wielkości, zaciera się linja sztucznych rozróżnień,
Znów wszystko jest ważne jednako, o, pełnio!
I tak, ręce rozrzuciwszy, jak trup na pobojowisku świata.
Z drwiącym uśmiechem rozmarzenia
Przytakuję wszystkiemu na jawie...




SĄD OSTATECZNY

Na czterech wiatrach błyskawica,
Stojący w słońcu ociemniałem.
Wysuszona blaskiem źrenica,
Księżyc w całunie białym.
We drzwiach! Po gwiazdach spadających,
Przez liści skłębionych wichurę,
Z mieczem nawskos się włamujący.
Cichą przeciąga strunę.


Piszczele

Wygładzono autostrady,
Lustrem patrzą teleskopy
I ku Plejadom arkady
Wyrzucają świateł snopy.
Oceany! Zgładzone głębiny,
Kłębią się w palcach atomy,
Łuk iskier rozbrzmiewa siny
Nad szklane, stalowe domy.
Nad rakowatych ulewa
Melodji wypiętrza zwornik
I rozpacz przez wargi śpiewa:
Gdzie drzewa?


Głos

Śpijcie, pokorni.


Anti-głos

Otwórzcie oczy, prorocy.
Chemicy i dyrygenci.
Zbudzicie się o północy.
Wspaniali i wypoczęci!


Piszczele

Przez nozdrza: ścięte perfumy.
Esencje fiołkowe,
Opary, wywary, łuny

Głos

Snów. wstrzemięźliwi.


Anti-głos

Murawa listkami wzrasta,
Brzuchata, zwilżona, młoda.
Malarze! nad śniade miasta
Zielona wschodzi pogoda.


Gwiazda gasnąca

Któż blaski zimne rozwiera,
Fiolety, wodory płynne?
Niedokończona umieram.
Stwórz gwiazdy inne.


Wysłańcy

Bardziej niewinne.


Piszczele

Na podniebieniach języki,
Rozdęte, lepkie od śliny.
Różano-mleczne płyny,
Przez zęby chrapliwe krzyki,
Uryna! Chargot krótki,
Wargi we włosy wkąsane,
Przez skóry gładkość i pianę
Paznokcie szarpiące sutki.
W pleceni w tortury koła,
Rwani rozkoszą na ćwierci:

Głos

Spocznijcie, czyści


Anti-głos

Dziewczęta! ptaki! młodzieńcy!
Bzami przyzywa poeta,
Na wietrze wieją wieńce
W saksofonach i fletach.


Piszczele

Nie scena: kołdra niebieska.
Ranek, „omdlały od rosy“,
Rewolwer, kochanek, łezka,
Bulwary, targanie za włosy.
Zgarbionym nam, buchalterom.
Jadu wsączona kropla;
Głowa nabrzmiewa, jak zero:
Śni się nagroda Nobla!
Sadyści! O, dyktatorze,
Łuk triumfalny zazdrości,
Cóż go przemoże?


Głos

Zapomnieć, prości.


Anti-głos

Hełmy stalowe, armaty,
Lindbergh, Amundsen, Edison.
Za paragrafy i kraty
Czaszkę wystawcie łysą!


Księżyc umarły

Noc dla umarłych widna.
O, żalu! w powrót się zmienia.
I płynę, widmo widma,
W czeluście cienia.


Wysłańcy

Błogość milczenia.


Głos

Nasennych maków.


Anti-głos

Sierżanci! urzędnicy! pijacy!
Włodarze wolnej ojczyzny!
Wyborowa, chleb i sól na tacy.
Wawrzynowe wieńce włoszczyzny!


Piszczele

Lądy zburzone.
Sioła i niwy,
Gruzy spiętrzone
Nowej Niniwy.
Nad Babilony
Wicher zagłady.
Orkan spieniony,
Czarny i blady.
Srogie narody
W gazów pożodze —
Jęczymy, głodni.
A krtań wysycha
W śmiertelnej trwodze:
Melodjo cicha
Krynicznej wody...


Anti-głos

O, siwiejący
Astronomowie,
Niech promień drżący
Nicość wypowie!


Gwiazda gasnąca

Na drodze mlecznej, na białej
Nicości chmurze, w wilję
Wyczekiwanej zatraty,
O, Miłosierny, wskrześ kwiaty,
Stwórz lilje..


Wysłańcy

By nie orały.


Anti-głos

Uśmierć chorały.


Piszczele

Dmuchamy w puste cybuchy.
Białka wsłup, oczy bez powiek.
Opjum wywołuje duchy:
Lira, pierścień, orzeł, człowiek.
Karty szeleszczącej księgi,
Proch, szpargał, widna muzyka.
Złocone pióro gołębi
Klamrą horyzont zamyka.
Abstrakcyjne widnokręgi,
Etery, trony i fale,
Matematyczne potęgi.
O, usnąć...


Głos

Zbudzić się w chwale.


Anti-głos

Płynna katedra,
Architektura,
Z pióra i srebra
Senna wichura.

Wysłańcy

O, zagaś słońca!


Gwiazda gasnąca

Niczyja wina.
Nas, rdzawe ćwieki,
Już wyłupano.
Łagodna Panna
Powiła Syna,
By krzyżowano
Po wieków wieki.


Anti-głos

Jutrznia zaranna.


Głos

Ujrzałem Siebie
Po wszystkie czasy.


Wysłańcy

A Twoje cienie?


Gwiazda gasnąca

Cedrowe lasy,
Gwiazdy kolebie.


Anti-głos

Powracasz dokąd?


Głos

Idę w patrzenie.





CZYŚCIEC

Ramiona w chmurach poszukują ziemi.
A ta się pieni gniewem i wystrzela
Łagodną trawy świeżością, jak dymem.
We snach błądzący... Czy gałąź mnie zbawi,
Listek w dygocie, choć cień jego drobny?
Powierzchnio zmienna, jak głęboko łowisz
Źrenice zapatrzone w swe odbicie.
Więzień samego siebie! jak odnaleźć
Zaklęcie, które przywróci wam ciało?

A tam jest wolny przestwór, nas wyzbyty.
Jak oczodoły puste, i gardzący
Wszystkiem, co jeszcze śmiertelne: zielenią,
Która co wiosnę formuje się gorzko,
By ku zagładzie udręczać się pełni;
Wioską nad wodą: i ta jest umowna;
Wiatrem, marszczącym jeziorniane smugi;
I nawet strugą, tonąca w kolorach
Wielokształtnego nieba: jego niema.

A cóż o deszczu rzec? Poszmer szarawy.
Pieściwą lirę bezcielesnej toni
My jeno słyszym czujnie, jak padanie
Kroplami godzin w wydrążone ucho.
Niby na brzegu muszla, która pragnie.
Aby Ocean istniał. Kto wie o nim?
Tam trwa godzina i jest nieruchoma.

Co sprawdzi wonie, powiedz? Czyj wytropi
Węch przesączanie się zapachów płynnych,
Perfumy rozpylonej snu, chaosu kwiatów.
Jeśli wynikły z gleby niepojętej?

Czy tak nas ciągnie ślad niepotwierdzony,
Jak psa, co węszy za człekiem przez drogę.
Szyfr czarodziejski, że ze łbem spuszczonym
Źrenicą mętną, umęczony widmem,
Biegnie, lecz za czem? (Nie pytaj, którędy!).
A może one, gdy wrzawą o świcie
Witają zmartwychwstanie ptasiej ziemi?
I przez powietrze przeciągają nici
Świegotliwego blasku, jak się szyje
Najcieńszą pajęczynę w barwach rosy.
One najbliżej progu, jak anieli
Klęczący u jeziora, aby musnąć
Odbicie na tę sekundę przelotną,
Gdy wolno spocząć. I znów lot rozwinąć.
Rozwartem gardłem dotykać wolności!

O drzewa już nie pytaj, o, pieczaro
Zmierzchu, muzyczne zmroki elizejskie!
Tam w snach błądzący... Patrzcie: naświetlony.
jak zimną świecą przestrzeni odgóry.
Olbrzymim blaskiem, który nie dygoce.
Jak gwiazdy widne (wam widne); uśpiony
Nieodwołalnie i błogo, jak obłok.
Podpatrujecie! Nadarmo wam czuwać,
Nanic szpiegostwo zmysłów, sieć domyślna,
Którą na przestwór rzucacie, by złowić
Topielca, więzów wyzutego... Płynie.
Głowa drążona i wstecz odchylona.
Jak odrąbana toporem zachwytu.
Grozi uśmiechem i wargi odmyka.
By zawtórować stworom niezrodzonym.
Jak kołysany snem czerep Orfeja.
Tak się przybija o brzeg, tam się budzi.

Tu gadam z wami, tu nadarmo żyję.





ORFEUSZ
Menady

Pustką drążone oczy
Rozwierasz, straszny młodzieńcze!
Z oczodołów krew srebrna broczy —
Czy ci wystarczą wieńce?


Głowa

Rozchylone na zawsze wargi,
Szorstkie od śpiewu i soli,
Układają miłosne skargi
— Ale to boli.


Fale

Toczą się, Orfeuszu.
Palce złote, poprzetrącane,
Do zasklepionych uszu
Wlewamy pianę.


Głowa

To wy, nieznane struny,
Rozkołysane płasko,
Chłodne dziergacie całuny.
Bym uszedł blaskom.


Menady

To lny, nieznane siostry.
Na czoło cień kładziemy,
Profil rzeźbimy ostry,
Byś śpiewał, niemy.


Fale

Bezcielesnego, w uśpieniu,
Melodji czółnem kruchem
Wznosimy, zielona ziemio,
Dziwnym podmuchem.


Menady

On nasz! Zrudziały łąki!
Niedokochane ciało
Porozrzucało członki,
Opustoszało.


Głowa

Ach, czyli berberysem
Słodycz się sroga wynurza.
Kwitnie czystym zarysem
Skrwawiona róża.


Adonis

Wierzba rozgina płaty,
Rysuje wargi na korze,
Jak mi ulecieć — skrzydlaty! —
Na mroczne morze?


Głowa

Nie słyszę, nie słyszę głosu.
Nieprzejednane siostry!
Ktoś mi zaplątał do włosów
Te wodorosty...


Adonis

O, bóstwo żywe, czyli
Nie nawołujesz nas z dala?
I już mnie znosi po chwili
Dźwięcząca fala.


Menady

Powraca ku nam zdaleka,
Umiłowany jeniec,
Na lutnię miłą czeka
Twój oblubieniec.


Głowa

Boleści! Śniegi siwe!
Źrenice szronem natarłem.
Może śpicie szczęśliwe,
Wreszcie umarłe?


Fale

Nie budź się! Czułe dłonie
Spłókują pieszczotliwe
Drążone pustką skronie.
Czoło nieżywe.


Adonis

Tak wołam ku wichurze
Przez rozpęknięte drewno.
Udręką się wynurzę,
O, rzewna wierzbo!


Głowa

Gołębie zapomniały.
Umilkły minerały,
Przez sen, nieobudzony,
Śpiewam, mrokiem złocony.


Menady

Ponad pochyłe trawy
Chmury się czernią mienią,
I pola i murawy
Wczesną jesienią.





ELEGJA

W blasku, któremu równa bielą pusta karta,
Rozściełam się pod tobą, jak dłoń rozpostarta,
O, wielkie niebo! widne odziemskim obłokiem,
Jasną bezdeń widzący już nie własnym wzrokiem.
Jak rozsadzane wzdętym naporem tętnice,
Spod brwi sklepionej stromo tnące błyskawice
W dno ryją się przepaści: odwróconą wieżą:
Drgają struny promieni, które bezkres mierzą.

Rzece, zamknionej w sobie, brzeg mrokiem nie przeczy,
Oswobodzone od nas, spoczywają rzeczy,
Tam morze leży płasko, snem zdjęty artysta,
Cisza przed nawałnicą i melodja czysta.
Warga szemrze bezgłośnie, nieznająca dźwięku,
Oddech drga zawieszony, jak ptak drżący w ręku.
Krew wzbita do zenitu, jak gwiazda polarna,
Czuwająca, by słońca mełły się, jak żarna.
Niebiosa są otwartą w uniesieniu zgłoską,
Która ryje swą słodycz na tablicach z wosku.
Płuco, unosząc zwolna pierś, jakby nakłutą,
Zapomina o żebrach, ciosanych przez dłóto.
Po szczeblach tych się wspinam, ledwo przebudzony,
W błogość różano-mroźną, w młody raj zielony.

Jak na szypułce jabłko spada w przepaść oko,
Oglądając dno blasku, jak piasek potoku.
Znów fala zwisa stromo na spienionym szczycie,
Samo sobie zastygłe przygląda się życie,
Warga, trwożna uśmiechem nad jabłonką białą.
Nie nazwie kształtu, który wyśpiewa jej ciało.
Onieśmielone ptaki trwają lotu cieniem,
Przesuwanym po tafli skrzydeł przypomnieniem,

W liściach wiąże się ranek zarysem westchnienia,
Który strugom dowodzi mgiełką ich istnienia.
Z obłoków łowi oczy, martwo rozchylone,
Gałęzie gięte wodą, odbiciem zjaśnione,
Poczem w czeluść różaną, światłem rozśnieżoną,
Opadają łodygi na śmierć wyznaczoną.

Powierzchnię toni wiatry gdy wyjące wzburzą,
Słońce rozkwita nagle płomienistą różą,
Jak tętno, które sączy zblakłej krwi ostatki,
Błamy wód zasnuwają purpurowe płatki.
Opada czerń wypukła, a zieloność siwa
W grozie ku księżycowi samotnie podpływa,
Ugóry wytężona trwa w zmiennym kołysie,
Jak Bóg, któremu wszechświat po raz pierwszy śni się.
Poczem rozpęka fala; tak senna źrenica
Łamie horyzont, który blaskiem ją zachwyca,
Przestrzeń pustynną zwiera w niebotyczne kręgi,
Punkt światła, do okropnej rozrosły potęgi,
Linją, co biegnie w czeluść z oka wystrzelona,
Okala przestwór: zanim krąg więziony skona.

O, nieistnienia prawo! Bieli! Światło czyste,
W bezkres, znikąd i w nigdzie, dla siebie rozprysłe,
Które ogląda ślad swój, jak odrębną strzałę,
Co bezcielesnem w pustkę posuwa się ciałem;
Zawieszona dygoce i przez wieczność zwleka,
Aż pchnie ją, aż odrzuci źrenica człowieka.
O, locie nieruchomyl Cóżże łzy te znaczą,
Gdy spływam. trup spłókany, na szczęśliwym płaczu?




ELEGJA

Pada deszcz. — Znów owisła krągło obietnica.
Jak w kropli pojedyńczej więziona źrenica.
Nęci, aby zielonem upoić się winem;
Już kryształ wody wzrasta w zastygłą roślinę,
Zlęknioną przestrzeń zwiera w powierzchnię owalną.
By trwać kulą cieknącą i niedotykalną.
Tam liść podługowaty brzękiem w strunach jęczy.
Pnie się białym wiolinem, jak łodyga tęczy.
Sinym gromem pochmurne lodozwały ciosa.
Strugi blasków rozlewa płaczka długowłosa.
By piorunem wdół runąć, na przestworzu płatki
Gubiąc: strzały przelotnej grot i warkot gładki.
Tedy znów się ucisza. Niech spokojne drzewa
Patrzą, jak rośnie ku nim szczeblami ulewa.
Drabina srebra! Stopnie zastygłe hałasu,
Konary cieczy, grota, szmerna koncha lasu.
Mokry otwór warg, tryton, który gardło płócze
Szumami śpiewu, hymnem, smaganym przez tucze.
Bulgotem niebosiężnym.
Nad czeluść lejącą
Pochyl się twarzą jasną i jasnowidzącą,
Zwiśnij nad czarną blachą, rozelśnioną kratą:
Jaki świat... Pomyśl o nich: ile tam jest kwiatów.
Dyszących samotnością, olbrzymiem sklepieniem.
Grząską glebę pijących z łagodnem cierpieniem.
Ach! tulipany, których serca nic nie zmienia.
To jak mogiła ziemi. Dotknij się sklepienia.
Rozetrzyj w nozdrzach krzewy, listeczki wybladłe.
Uśmierć muśnięciem pędy, na zawsze przepadłe.
Oczy płasko płynące, źrenice drążone,
Połóż na widnokręgów brzegi wyszczerbione.
I jak posąg żałosny ułóż się na wodzie.

Wytchnąć od grozy niebios w pachnącym ogrodzie,
Zapomnieć!
Nie patrz w gwiazdy pustsze od uśmiechu.
Gdzie jaskółki kołują stromo jak pod strzechą.
A wiatr, cierpliwy zbójca, dmąc w przestwór wysoki,
Gna gołębie, szumiące skrzydłem, jak obłoki.




ELEGJA

Lokomotywy gwizdek, żelastwo i koła
Rozdzwonione, tak śliskie, jak przelot anioła,
Na brzeg składają ciebie spokojnego wiru,
Pod kopułę zblakłego jak oko szafiru.
Tu liście drgają drobne na pożółkłych murach
Domostw, wznoszonych cieniem, jak na czarnych piórach.
Obrzeżonych dachówką rudą i przez rynny,
Dzwoniące echem srebra, jako promień płynny.
Kominy oddalone odrzucają smugi
W kraty okien, konarów mrok na ścieżce długiej
Kreśląc prętem zieleni gęstej, i niestały
Słup powietrza ciosając, rwanego w kawały,
Jak młot dźwięczny, co szyny z żelaza ugniata
— Wykute dźwięki giną. Ta słoneczna strata
Do wyrazów ziskrzonych podobna, gdy z głębi
Ponad dachy wypryska kolumna gołębi,
Siwe dymy rozplótłszy nad winem czerwonem.
O druty zawadzając podbrzuszem barwionem
W kolorowość jesienną, w skrawą zwiędłość, puchem.
— Wtedy źrenice zwęzij. Chwytaj barwy uchem.
Mury plamione buro, badyle szarawe,
Astrów jaskrawych żale, zawisłe nad trawę.
Blachy gładzonej skargę, rdzawo-gołe łozy
— A potem bladym listkiem w ogniach płoną brzozy.




ELEGJA

W szarawe dnie jesienne zrudziałe sztachety
Rozszczepiają gałązki, jak sztywne bukiety,
W szyby, które powleka oszroniona rosa,
Konary czarne patrzą o zmierzchu zukosa,
W popiele popielatym jeden liść się żarzy.
— Odchyl palce od źrenic wydrążonej twarzy,
Głuchą na pierś zwieś głowę, by podglądać zbliska:
Widnokrąg drga, jak wrzątkiem przepełniona miska,
Przez szczeliny spękane pianą brudnej fali
Ścieka ruczaj lazuru, rudości i stali.
Tedy bacznie patrz w lustro: gdzie brzegi szaremi
Rozpływa się horyzont spustoszonej ziemi,
A samotność jałowa w zmięte miota chmury
Jęk donośny, jak strzałę na piórach wichury,
By przez krańce zawiędłe, jak tęczy rozpiętej,
Rozdzierać przestwór, schrypłe trącać instrumenty,
Rozrywać krtań: już dławi spazmem i bulgoce.
Jak koryto wpółwyschłe poprzez szkliste noce.
Wtedy znów wzrok oderwij. Niech z tafli korzysta
Porankowa klarowność, obłudna i mglista,
Co, kłamiąc oczom spokój, w pustej rdzawej bramie
Blaskiem liścia martwego czyste skronie łamie,
I z struny świst dobywa, zaledwo muśniętej,
By przywtórzyć szyderstwem wardze sino ściętej.




ELEGJA

Oto spójrz bacznie na mnie: już rudość jesieni,
Odbita w oczach mglistych, na liściach się mieni,
I nad szarym papierem, spod rozwartych dłoni,
W obłoki skąpe wietrzyk znów westchnienia goni,
Jak w płatki pogubione dmucha w zblakłe wiązki
Wyrazów — kruche szarpie ukośnie gałązki,
Że trzepotać się poczną pochyło, jak strzała
Nieruchoma, lub głowa zawisła w pół-ciała.
Poczem równo wygładzi powierzchnię liściastą.
Jak wymięte szpargały, nad obłudne miasto
Wionie, by rąbkiem cienia chłodne musnąć czoła.
— Wtedy spojrzyj raz jeszcze: zmarszczka niewesoła.
Ku brwiom krająca skronie, stygnie w zarys czysty,
Rylcem słońca wydrwiony, jak profil artysty.




ELEGJA

Kiedy po latach znów się spotkamy przypadkiem.
Powitania mojego głos będzie wyblakły,
Jak dawna fotografja, lub liść, w słońca siatkę
Jesiennego wplątany, więziony ukradkiem.
Odwieje włos siwawy płochy wiatr ze skroni,
A wraz z nią całe czoło bezwstydnie odsłoni,
Już zawiędłe, goryczy rylcem utoczone.
Wtedy miniesz mnie chętnie. Spojrzę, pochylony;
Prześliczny chód twój śledząc, dawne młode kroki.
W przelotnem tem wejrzeniu będzie żal głęboki,
Że my, stąpając niegdyś po zdradliwej fali,
Tak się czule, beztrosko, zabójczo mijali.




ELEGJA

Podróży zaniechana, o, wydrwiona struno,
Wietrze, podobny snowi, ponadmiejska łuno,
Jak porfir chłodna, ciężki na języku głazie,
Melodjo, zasupłana jak rozpacz w obrazie,
Ucieczko! Nie pytajcie, co obraz ten znaczy,
Na murawę z wieczora popatrzcie inaczej,
Tam noc stygnie, kałuża srebra, mętna szyba,
Która ukąsi nagle, jak Tobjasza ryba,
Że, elizejski, wreszcie zachwiejesz się w niebie.
I zardzewiała luna znów się zakolebie,
Jak godło wyszczerbione, młodości zasłona
Romantyczna nad wiotkiem ciałem Endymjona.




ELEGJA DO RÓŻY

Wyłaniająca się zapachów burzą
Z przestrzeni czystych, o, niepokalana;
Obłoki zwolna nad tonią się chmurzą,
Aby wykańczać cię w popiele rana;
Trwasz w kroplach blasku, na falach przestworu,
Struna, dygotem tonąca w źrenicy;
O, smugo rosy, ku cieniom wieczoru
Chyląca sennie dłótko tajemnicy.
Jak sprostać wzrokiem? w elizejskiej ciszy
Usłyszeć płatek, co się ledwo chwieje
W oddechu wiatru, zieleń, co nie dyszy:
Narcyza, który zagładził nadzieję?
Ująć łodygi kształt w palce ślepnące
I niewidomą wargą przywrzeć do niej:
Prostym porównać się na mrocznej łące
Kwiatom, przed okiem gdy nic ich nie broni?
Lustro elegji, zamącone do dna,
Ryso rozpękła przez widzące blaski;
Powierzchnio załamana! Śmierci płodna!
Harmonjo niebios, nieznająca łaski!
Przebudź nas widną sekundą patrzenia,
Zanim Demeter czeluść uśpi chyża,
I trwaj, o, różo! aż do przebudzenia:
Tak więdną bóstwa młode; zmierzch się zbliża.




ELEGJA

Ach! zabijają brzaski, jednostajność nuży.
I trwa figurą śmierci wzdęty obłok burzy
Ponad oknem, ukośnie naświetlonem blaskiem
Przyklęknąć nad melodją, pokalaną piaskiem,
W dno piany wargi grążyć, niepochwytne dłonie.
Aż zwierciadło okrutne w źrenicy utonie.
Tafla ta nie przeraża, pusta i zielona:
Nim spękana muśnięciem bezcieleśnie skona.
Nieurodzony łowi liścia cień przelotnie
— Promieniem przeraźliwym oko toni dotknie.
Poczem wędka widzenia, jako wierzba blada.
W zarysie rozperlonym perłowo opada.
O, zagłado powierzchni! Żywe topielice
Pod prądy unoszone wynurzają lice
Na sekundę odblasku, a wargi trzepotem,
Klonów skrzydełka płoche, nad płynącem złotem
Dyszą, błogie i drętwe, gdy znosi je woda
W zieleń snu, Endymjonie! o, harmonjo młoda.
Patrzysz w lustro, naryte bezsennem wejrzeniem.
— Wieczór gałązki zgina, palce spaja cieniem,
By strun skręconych lękiem w zachwycie szukały.
Podmuch rozluźnia członki; na murawie białej
Niedotykalnie tęskni, milczeniem się żali
Ku Lunie, która smugą żegluje na fali.
Dłoń czule przez pobrzeże zawisa ku strudze,
Gdy w białkach wywróconych słońce pała cudze;
Warga nawpół domknięta w śmiertelnej słodyczy
Brzmienia niepokalane jękiem śpiewnym liczy
I przez sen je przywiera ku zbliżonej toni
— O, bóstwo! brzaskiem dotknąć oszronionych dłoni.




PASTORALE

Pozwól, spod chłodnego mroku wyjdźmy, z pałacu,
Nie słuchając blaszanej, co się za nami obraca,
Chorągiewki, nawołującej z niepokojem.
Znów przystajemy u brzegu słonecznego tarasu,
Gdzie zdaleka starodrzew ciemny szumi,
A gałązką wilgotną winograd w okno puka.
Tu: żywopłoty plecione, znad dachów i krzewów dymy.
Jak nad wodą stojącą, w płytkie głębie patrzymy,
I na żółto. obrosłą wdole sadzawkę.
Przez leszczynowe gęstwiny idziemy w dawne szpalery,
W łagodniejącem słońcu bieleją drobne orzechy.
A liście mocno pachnące obwąchuje wyżeł.
Oto rdzawe niechętnie muskamy jeszcze rdesty,
Jakgdyby szarym wieczorem szczęście nie było łatwe,
I coraz szybciej schodzę ku bielejącym czółnom i coraz niżej.
By je odwiązać w przystani. — Jakbym tym razem powracał.




WIECZÓR NAD MORZEM

Przez wrzosowiska jasne, przez polany bure,
Cienie biegną, jak obłok, który goni chmurę.
Przechodzę. Zachłyśnięty ciepłym aromatem,
Szarości wypatruję na złoceniu bladem.
Tam sosny przekreślają stromość nieboskłonu,
Czerniejące zawzięcie, i niewiedzieć komu
Grożące! — tu spod dębu, paproci, olszyny,
Wzbija się głos z kryształu, ostry i jedyny.
Jak do wtóru, składają się me śpiewne wargi,
By niebiosa wieczorne, pełne gwiazd i skargi,
Przedrzeźniać. Są jak trzcina dziurawego fletu,
Który każe mi jęczeć, jakbym był poetą.
Ach! hymn pochwalny wznosić, srogi, nieudolny,
I zakląć w krągłą głoskę wszelki żywioł polny,
A nad dłoń, która drzewa wciąż targa nade mną,
Jak grom złocony, miotać moją skargę ciemną.
Która gościńca równość i pochyłe wrzosy,
Żywicy woń zbyt słodką, ociężałe kłosy,
Przyrówna kręgom chłodu, co nad czołem pała —
Aż przebiegnie nas nicość, jak powrotna fala.




ROZŁĄKA

Zaznałem sielskiej rozkoszy, agonji pod niebem otwartem,
W drgawkach, na piachach ławicy, wśród krzyku ptactwa wodnego,
Nad okiem w sennych otchłaniach wrzeszczały spłoszone, rybitwy.
W wiklinach szumiało podmuchem, który osuszał nam wargi.
Ku śmiertelnym niechętnie wracałaś, oślepłym z zachwytu.
O, zwlekająca! i palcem wstrzymując słońce, jak pasterz;
Nawiało chłodem zmierzchania, twarze zwrócili ku sobie,
Spóźnieni, z trudem, jak oczy zapatrzonych posągów.
fafle gładkie marmurów, sprzęgnięte, jak nóż i osełka,
Piersi toczone, czerepy, jękiem spajane pieszczoty,
I nogi, gwałcące gorzko, nożyce, rozwarte rozpaczą...
Przestwór czysty nad nurtem! Piana opływa nam kostki.
W zwierciadle, jak dłonie rozluźnić? ziół szorstkich dotknąć z wieczora?
Ku brzegom mroku prostować? w rozłące błogiej nie umrzeć?
Odejdź! Nie wracaj, o, gwiazdo! Odpłyń, miła, na zawsze..
Gdy czajka kwili w szuwarach, tleją kręgi nawodne;
Z gałązek wierzby mi splatać, z odbić giętko złamanych.
I patrzeć, i patrzeć, jak niknie wianuszek bezradny i lira.




PLEJADY

Tam lśni spokój. Na brzegach szczerbionych zieleni
Opar słońca dymiący czarno się rumieni,
Przetapia się w horyzont, jak melodja w ciszę.
Pod miesiącem tęczowy obłok się kołysze,
Pędzlem obrysowany na smudze atłasu
Blaszanej — nad kopułą kobaltową lasu.
— Przebiegle w blasku widnym źrenice przymrużę.
By oglądać w Plejadach rozpłynioną różę,
Kroplę martwą, drgającą na kolumny szczycie.
— Usnąć — znów barwy srebra leją się w zenicie.




PRZY ŚWIECY

W oparach tlące metale,
żyły lśniące, gorzkie rudy,
zastygłe zielono fale,
majaki globowej złudy;
żółcie ścięte, wrzące strugi,
łuski, pierścienie magiczne,
jeziornianych luster smugi,
łuny w łupkach antarktyczne;
tchnienia opali przemienne,
parujące cieniem źródła.
widziadła dźwiękiem promienne,
jako wiolinowe pudła;
o, węże szybkie, gołębie,
tumany złocistej groty.
wszczepione w korzeni głębie
kryształy, mroźne klejnoty —
drewno dygotem się kłoni
ku widmom nieziemskiej luny,
i palcom srebrzonej dłoni
poddaje ogłuchłe struny:
w źrenicy skrawe opary,
tumany w lękliwej walce,
już niepodźwignione czary
prują purpurowe palce:
płomienna lira liryczna,
wiosna w drewnie udręczona,
o, Dryado romantyczna,
nawpół z gleby wychylona;
gałęzie w strumieniach wieją,
przebudziły się jaskółki,
powracasz, o, beznadziejo,
miotając płoche fiołki:

w zmierzchaniach tlejące zjawy
milkną, jak zmarłych pacierze —
wszystkie nasze nocne sprawy
płomyk wpółzdmuchnięty strzeże.




WIELKI SEN

Tu w klatce żeber serce, tu zegar miarowo
puka. Ciemności słuchem nie ogarnę,
ni nad szumem, jak pomost, dłoni nie załamię.
Pod sznurkiem zawiązaną i dyszącą głową
zwolna ostrożne z głazu przesuwa się ramię;
źrenice, zapatrzone w doły planetarne,
pęcherz lepki zasklepia. błony palce czarne.

Płaskiego galwaniczne nawznak znoszą wody,
rytmem zimnym kolebią, by nie drgnął przedwcześnie
— widne gwiazdy czuwają, bym dał uśmiech zgody,
z trudem warg odłupanych pragnął dotknąć we śnie,
oczodoły szorują piasku szorstkie chłody,
czoło wstecz odrzucone na pochyłość prądu
— patrz! świeca ustawiona nad czaszką posągu.




POKUTA

Spójrz na mury: tu cienie, krające płaszczyzny
Z tynku białego, drgają na skrzydłach wichury:
Ogród jak wzdęty namiot wzlatuje dogóry,
Nad ugór, nad jałowe mokradła ojczyzny.

Konary, z dawnych pędów biegle obłuskane,
Klaskają piszczelami gołemi gałęzi;
W dymnikach zapomnianych głos chrapliwie rzęzi,
Widma rysując palcem naukos przez ścianę.

Cyna ruda, blask sepji, blacha, bury ołów,
Zgęszczają się w przestworach, jak na płótnie suchem.
Wyrwij barwy z blejtramu! A mokrym podmuchem
Padną liście na słomę gnijących chochołów.

Sczerniały krwią krzepnącą dachówki bronzowe.
Fałszowana jest zieleń na płotach, jak strupy
Pod kominami łuszczą się zacieki. Słupy
Skracają horyzonty, jak tułów — o głowę.

Przez nozdrza pcha się pustka, widnokrąg zatruty
Chmurami, nurzanemi w oszronionym blasku;
Trzeszczą w zębach drobiny rozgniatane piasku,
Jakbyś gorzko smakował opłatek pokuty.

W mroku cień nawet niknie, zamiera napoły,
Jak jęk wiatru, co w drewkach trzaskających syczy.
Usiądź; w płomieniach niema nadziemskiej goryczy.
Rozgrzebuj dzieje własne — te zimne popioły.




ROZMOWA Z CIENIEM

W ojczyźnie niewolników, mości Xiążę,
żyć nie przystoi, a umrzeć nie wolno:
nie nadchodź! znamy ów uśmiech ironji
żałosnej, dłoni splecenie, spadanie
bezwolne palców, bezsilne ich zwarcie,
aż się paznokcie w żywe wpiją mięso.
I tę przechadzkę w smętnym wirydarzu
wśród krzewów mrocznych i posągów białych,
patrzących drwiną błogich oczodołów.
zbyt pobłażliwie, bezgłośnie, sądząco —
podrabialiśmy z wieka na wiek: co rok!

Odejdź! nie wciskaj w pięści śmiesznie zwarte
foljałów, w szafir okutych, w żelazo:
nie elzewirów my spragnieni — mocy!
Nie ksiąg, gdzie mądrość czai się uparta,
która nam czaszki przemienia w rzeszoto
dziurawe: płaczą przez nie chmurne nieba
i opadają kroplą rosy w serce,
by tam się mieszać z krwią dyszącą, truć ją.
Dżdżystemi strugi zalepiają wargi,
niezdolne gadać słów, opaską żółci,
jak rtęcią, senne powlekają usta.
Świecimy w noce gwiezdne, puste, srogie,
źrenicą, sypkim szorowaną piachem,
gdzie nie odbija się już nic, prócz hańby;
ziemia w matowem przełamana oku
upiorna jest, jak luna bezcielesna,
i wzywająca pomocy napróżno,
jak duch twojego ojca, mości Xiążę!

Nie każ nam patrzeć, przebiegły artysto.
w sprawy dziejowe, którym nie sprostamy.

na tem teatrum świata, gdzie się liche
dramy wciąż grają pod maską aktorstwa:
tragikomedje zdrady i podłości;
nie dzwoń tercyną na płytach katedry
i woskiem słodkim nie zasklepiaj uszu.
wiolą, ni brzękiem dobranych wyrazów,
co spadkiem, skandującym marmurowo,
i uśmiechniętym pluskiem fal, gładzonych
podmuchem, szydzą w pogodne wieczory.
gdy słychać zdala sygnaturek bicie
spoza cyprysów stężałych płomieni:
kiedy nas człowiek wzywa, znów cierpiący.
znów zaprzedany zdradą poniewierce,
znowu wydany przez katów zagładzie.
i tak rozdarty, jak Chrystusa Pana
płaszcz, kiedy kostki rzucali żołdacy:
(a nigdy kości nie przestali miotać):
bo ich melodja dławi suche gardło,
jak pętla, sprawnie ściśnięta na krtani!

O, nie łudź murem Illionu trzeszczącym,
rumianą zorzą przeddziejowych świtów,
i nie ukazuj Achilla w zbroicy
srebrnej, Hekuby, wyjącej jak suka.
Bo tam skazańcy są. I matki płaczą
nad ciałem syna, co zwisł z szubienicy,
nie z drewna hańby, z krzyża wyniesienia;
bo tam kobiety walą się na trupy
białe, dziurawe od kul niewolników;
bo tam oprawcy werdykty wydają.
Nie każ nam patrzeć w gwiazdy; — czem oddychać?
Nie pozwól w nurty; — jak spłókiwać rany?
Nie drzewa czarne — to żałobne płaczki.

a ich gałęzie wyciągnięte ku nam,
to nie ramiona: są jak stryki szorstkie!

Nie umiem przypaść o brzasku, mój Xiążę,
ku ziemi: gniją męczenników kości;
Ona się zżyma, miota, pragnie wypluć,
i piszczelami nagiemi oblicza
wasze i nasze, nieme, policzkuje!
Nie zwódź mnie! w palce, zimne i zgrabiałe
od strun — celnego nie wciskaj mi ostrza;
stoczy się sztylet na posadzkę, pryśnie,
na głazach ślizgać się będzie misterny,
który miał przebić nieprawość, a drasnął
naskórek jeno...
Odwracamy lica.

I ty, Ofeljo żałosna, nie zwlekaj,
nie stąpaj w obłąkaniu, ni zachwycie.
nie pozwól nucić ziębniejącym ustom.
ni nam: te wargi niegodne śpiewania.
Odejdź! o miła, nie powrócisz odtąd.
aby urodą truć, w czasie, gdy silnym
trza być, i litość na mordu narzędzie
hartować: giętki, chłodny, niezawodny
puginał — a nie brzeszczot księżycowy.

Już dosyć żalu, dzisiaj walczyć trzeba,
a choćby zginąć. Po nas przyjdą inni.
O druhu! długie nas czeka błądzenie,
nim do człowieka znów dotrzemy — może.
Horacjo! już ich widzę: przyjaciele.
choć mieczem mierzą w naszą pierś, na tarczach
wyniosą puste zewłoki ku gwiazdom.

I będzie lament puzonów srebrzysty
wiódł nas uśpionych ku ziemi otwartej,
której przywrócą cześć, lament powrotny,
radosną, rzewną, ojczystą piosenką.




IN MEMORIAM

Taratajka, dywanem okryta, zajeżdża
koło murawy krągłej przed dworek szlachecki;
tam ganek jest z podsieniem i dwa narożniki,
dach gontem staroświeckim kryty, rosochata
lipa, świerki się smukłą, topola wygląda.
Zaprząg w bramę otwartą! Siwek oraz deresz,
poważnie kłusujące przy dyszlu, a klaczka
spłoszona wbok skoczyła; już bat poświstuje,
czapka czerwona chwieje się, szyta z baranków,
oko gniewnie zwrócone i prawica wzniosła!
Jak odbija chomąto od lśniącego karku,
całego w białych płatach piany, karej maści,
tedy bryczka, z modrzewia dwór, lipa i brama
topolą nadwiślańską wysadzana droga,
i niebo zamyślone i miłe powietrze.
Nic więcej, akwarela, jaki czar śmiertelny!
Którędy stamtąd wyrwać się, dobić ojczyzny?
Samotny wyruszyłeś rankiem. Park pamiętam,
ławkę z głazu, wkopaną w ziemię, mchem zarosłą,
z brózdami czasu; smugi krwawiące jesieni,
w babie lato wplątane, kratkowały czoło,
gdy posępny zasiadłeś, wargę ściąwszy, Piotrze.
Szła wzdłuż brzegu Tatjana, za nią welon wlókł się
na powietrzu, tak pełnem szczęśliwości, smużąc
plamą białą w jeziorku. O, tonąć w rozpaczy!
Na te błonia zasnute wyjść, gdzie jeszcze błądzi,
dłonią nieśmiertelniki muskając w szeleście,
Joasia; więdnie łąka, ona łamie ręce.
Jak się wydrzeć miłości i nie skonać? Widmo
wspaniałe, bezlitosny, straszną miarą serca
mierzący, znów otwartą źrenicą nas sądzisz,
że cofamy się w lęku przed śpiącem sumieniem.

Gorycz ziemi podźwignąć jak, i sprostać szczęściu?
wolność pokonać? wielkość pojąć? i nie umrzeć?
podeptać cześć? i zbawić, i zbawić człowieka?
Na wozie, skryta w słomie, jeszcze ciągle brzęczy
powstańców broń, a ona, najmilsza Xeniusia,
przechadza się niedbale! Zdławić ją, o, Nike!
Ty mnie wiedź, karku nagnij pod jarzmo pokory,
ze skroni wawrzyn zedrzyj, bym nie dyszał pychą,
i miotaj słów łachmany w twarze zbladłe; niechaj
nasłuchują muzyki machin, kiedy tłoki
naoliwione dyszą spokojem; czas odejść
gościńcem wygładzonym przez ten trud nieludzki:
pozwólcie, niechaj ziemia spoczywa na piersi
która klątwą mi była, a ryć ją musiałem
do krwi palców, szponami żądzy i zagłady.
Wreszcie odpocznę, prosty, na Zamku w Warszawie,
w szyby gwiazdy naciekną, i podmuch znad Wisły
w czystem przestworzu szepnie o łęgach ojczystych.




DO POETY

Za ogrodzeniem śpiewy, w łunach wiążą snopy,
Mroczniejsze. niż blask liścia, gdy zmierzch po nim spływa.
W bukszpany zapatrzona źrenica nieżywa
Liczy, jak puste lustra, bezcielesne stropy.
Z oparu wybłyskują, rozchylając maski,
Hermy, rylcem pobite: milczą, jak muzyka.
Dymią żagwie. Zduszono we mgle rdzawe blaski.
Gleba do warg podpływa i przez oddech wnika.
Odejdź, młodzieńcze w czerni! Wyszczerbiono dłóta.
By w wosku, który skleja martwe oczodoły,
Wydrążyć punkt widzenia, jak urnom popioły,
Źrenicę, co nicością niebios trwa, nakłuta.
Jeszcze patrzeć na furtę, której gryfy strzegą.
Nad bielmem czuwać nurtu, na zgasłej murawie:
W chmury strome arkady, jak okrzyk śpiącego,
Pną się po szczeblach plejad, by broczyć na trawie.
Przebite zioła! Strzały w liściach, cierpią bluszcze,
Żywopłoty dygocą, jak sina powieka.
Czas płynie, struga chlusta. Ostrołuk powleka
Tuman srebra i północ ponad niwą pluszcze.
Biało-kamienna twarzy, o, uśpione oko,
Zza szyby czuwające, jak stygnąca luna,
Świeca pełga ukośnie ku podmuchom mroku,
Dłoń opada i kona zadraśnięta struna.




NA PUSTYM ISPAHANIE

Nocą rozkwitła róża wonią zmartwychwstanie,
Nim w mroku luny zmilkną lejące się trele;
Uśnij, miły! Ockniony napół w Ispahanie,
Drętwo nurzasz się w blasku stygnącym popiele.
Wina czara rozlana lśni jak krew zabójcy,
Krzepnie na wargach gorycz, ta pestka nicości.
Wyłuskaj obrzmiałemi, nim skłonisz się trójcy:
Zdradzie, grozie i żądzy, zefirze czułości!
Przebierasz, o, podmuchu, rozchwiane kędziory.
Jak struny harfy zmilkłe, stukając o żebra,
Dotykiem muskasz piersi do rozbrzasków pory,
Aż w kałuży turkusów westchnie warga z srebra.
Powlecz ją pocałunkiem, jak blizną cierpienia,
Niech o stopnie gładzone ślisko modrość pluszcze
— Podczaszy krucho-kostny! Pod szafranem cienia.
Jak dłoni Archanioła, kiści nie wypuszczę
Róża, w blasku rozkwitła, gruzów zmartwychwstanie,
Umierających błogo, i luny ulewa,
Na gościńcach Szyrazu, w pustym Ispahanie,
Wtrąca w wirydarz srogi, jak bezsenne drzewa.




PAMIĄTKI

Tymczasem, zanim biczem na powietrzu strzeli,
Szare liście topoli migają w topieli,
W kałużach, jak w zwierciadłach, toczonych misternie;
Z dolnych ogrodów pną się żywopłotów ciernie
Nad murawy, nad darnie, w widnokrąg ponury,
Gdzie chmurne w oddaleniu dumają lazury.
Patrz: ku krzewom nadbrzeżnym gościniec się zbliża.
Jak łacha zamulona, pełganiami chyża.
Giętka gałąź wierzbiny zawisa ku wodzie,
Po smudze zielonkawej wartkie suną łodzie.
Nad niwy spustoszone, arrasom podobne.
Kolumny zasępione obłokami zdobne,
Wabią cienie, by legły na cieliste żwiry:
Błonia bieleją błyskiem, lizane przez wiry.
Tedy nadjadą kocze. Jak kryształ bez skazy.
Łudzącą sztuką nowe goreją obrazy,
Czarnych pukli pierścienie, zefirów zabawy,
Tokiem cudnej urody wzlatują nad nawy.
l łoskocie, z piany szumem, nad nurt uroczysty:
W ochłodę bieży orszak, różany i czysty.
Lelio, Korynno, Koro! O, płoche muśliny.
Migające przez mirty, fiołki i jaśminy,
Palce, do strun nawykłe, kalecząc o róże.
Spocznijcie na ruinach; tam dźwiękiem powtórzę
Okowy, łupy hojne, utarczki zacięte.
W krosna, gazy, obłoki pióro srebrne wpięte
Kreśli rymy, jak strzała, która blaski słyszy.
W ustroniu, w gajach błędnych, w starganej zaciszy.
Odnajdziesz malowidło, które nas przemienia
I umiera. — Przechodniu, nie odmów westchnienia.




PRZODKOWIE

Ernestyna, Teofil, Domicela, Józef,
Przyjdźcie, nadobne widma! Niechaj wam usłużę,
Przez tykanie dwuznaczne, fałszywe firanki,
Rozmawiają swobodnie, potrącając szklanki,
Nalane zgasłem winem. Koperta zegara
Przyciśnięta rozwiera się, melodja stara
Brzęczy, udaje piosnkę, wzlatuje skowronek,
By nad gankiem powitać prowincjalny dzionek.
Nie mają wątpliwości! I śledzą ceduły,
Chrupiąc cukierki, uśmiech przywabiają czuły
Na wargi wzdęte; ręka niechaj wąsik muska
Przystrzyżony, jak trzeba, nim domkną się usta.
Jeszcze dźwięczą pierścienie, szeleszczą falbany.
Jak kogut ponad grzędą triumfem pijany,
Aż zajadą pojazdy. Radości bez liku!
Stąpać godnie i wdzięcznie w obcisłym trzewiku.
Unosząc ponad kostkę nieznacznie spódnicę.
Słońce wysoko. Tedy przymknąć okiennice.
Chłód jest miły, gdy raki podadzą w śmietanie.
I zakropić wypada. Jak smaczne śniadanie,
Choć spóźnione, jak w Francji. Czy znasz tę nowelę,
Na Lazurowym Brzegu, miły mój aniele?
Fe! tego nikt nie czyta. Ach, dusza Bourgeta.
Niezrozumiany przez was, wytworny poeta
Po ruinach się Romy przechadza w księżycu.
Perfuma pachnie bosko. Jakiż smętek w licu!
Zna zagadki kobiece, westchnień mowę liczy,
Stąpa wśród palm w zadumie i pełen goryczy.
— Nim do bilardu przeszli zapalić cygara,
Niebo wspłonęło zmierzchem, słychać brzęk komara.

Rosa na trawie, łódka bieleje, murawy
Pokryły się welonem mgły. Nieważne zjawy
Zawróciły, i księżyc najprawdziwszy tleje.
Czas spać. Dobranoc, widma. Znużonym. Już dnieje.




PRZYPOWIEŚĆ

W dzień, przy robocie siedząc, obracamy koło
Niewidzialne, co furczy, zgrzytając z wesołą
Ironją. I tak w dłoni sprawujemy glinę,
Macając kształt palcami; a od tego ginę.
Garniec, toczony szorstko, garnca nienawidzi,
Polewą okrytego, jak przekupni żydzi;
Nim się sformuje, skrzypi i z drugim się wadzi.
Jako żywo, przekupki na targu! Nieradzi
Tej sprzeczce sobowtórów, dźwigamy na szafę,
By je podmuch upalny osuszył, jak rafę.
Posłuchajcie bez trwogi, jak, pękając, szczęka.
Niby wrzący glegoce, gdy dotknie go ręka,
Która go ulepiła wraz z nami pospołu:
Kucharz wie, co w nim tleje, zrodzonym z popiołu.
Ach! ciemno w naszem wnętrzu, w którem wszechświat kipi:
W skorupy wciąż nas tłuką, a przedtem w nas skrzypi
Koło, puszczone w obrót, niewidzialne koła!
Nie święci garnki lepią. Lecz warsztat Anioła
Dźwiga się z piersi ludzkiej i kości gruchoce.
My czeladnicy jeno, a nad kołem Noce
Nieobeszłe, pod gwiazdą, w wirującym szczęku:
Nim odpoczniemy gliną w zmartwychwstałym ręku.




STÓŁ TEN...

Bracie chmur!.. Tafla szarości poprzeczna
Śpiewa, łzami stygnąca. Rzewny czas skroplony
Więzi kolumny senne, parasol zielony.
Na rosy listkach rdzawe w zachodzie jaskółki
Odpoczywają zlekka, jak różaność mleczna.
Geometrjo zaświatów, skręcona z bibułki!
Płyną w zenit melodji nieruchome fale.
Źrenice na eterze, zwężone w spirale,
Dygocą w punkt, by spłynąć, jak Omega wieczna.
Bracie muzyczny! zezwól, niech paznokciem pieszczę,
Jak się westchnieniem kraje szybę diamentowem.
Cieliste, bezcielesne, niewidzące deszcze.
Pióra uchodzą ponad płowem czołem
I uśmiech elizejski rozstaje się z żalem.
Morderstwo chmur! O, wiolinowe klucze.
Wypełzłe, siniejące, jak strun wydźwięk płochy.
Podmuch rozwiewa po drabinie prochy
Sypkie... i stół ten, szpargały i półki.




MELODJA

Gdy podpatruję gębę, roześmianą z krzaków,
ciemniejących w powiewie, jak smugi na łanie
(a podmuch je pochyla wukos), między liśćmi
wyłania się zagięta dłoń, wypukła w blasku,
policzki ocienione daszkiem czapki, szyja
luźno krawatem spięta, trwa pod plamą mroku:
oczu prawie nie dojrzeć, fałdy twojej bluzy
ułożone są prosto, jak pokorne peplum,
tak skromnie i nieznacznie pod groźbą uśmiechu!
Ach, liście dotykalne! one jedne! gęstwa
konarów wznosi ramy, jak szpalery parku,
gdzie w ukłonie, w chodakach z klamrą, zakochany.
błądził Szekspir, rojący o płonkach kapusty.
Wzdychał; nie drwiły drzewa; to była melodja,
niefałszowana dźwiękiem. zanim wychynąłeś
z krzewów, rozchwianych cieniem, piszczałkę zgubiwszy,
i huśtając się, ciemny, siadłeś na gałęzi,
która skrzypiała drwiąco. Ironjo zmierzchania!
Przetrwały te zarośla, jak ramy portretu,
gdzie hypogryf przyklękał przed głupiem chłopięciem
o zmierzwionej czuprynie i z mosiężną blasku
kroplą na nosie wgórę zadartym. Jest mruczno,
a szum rzeki widmowej gada; tam błądziłem
nad strumieniem, sam w kniei, o, młodzieńcza luno,
która żeglujesz martwo nad skrętami wiązu!
Wtedy ptaki zrywały się spod nóg, kwiliły,
zbudzone ze snu nagle, jak cios w piersi. Oto
zatoczyłeś się wreszcie, poeto: nie klękaj,
na tej murawie ślisko nie od krwi, od blasku:
nikt nie ujrzy, jak konać rozpoczniesz scenicznie,
prócz gałęzi, i kłamstwa świateł, i obłudy
cieni, i śmiechu w smugach. Aż melodja minie.




DRZEWO OLIWNE

Ponad wzgórzem połogiem cyprysy, ciosane
gromem oraz podmuchem, i gaj pinij, blaskiem
ociekający złotym, poczem długi szereg
oliwek popielatych. O, gałązki białe,
falujące powierzchnią, doskonałe w szczupłych
bukietach! zwarte jak owoce rzeźby,
jędrne, dłótkiem toczone dokładnem w powietrzu,
attyckie! jak wstydliwe w łuku entuzjazmu!
Pędy dziewicze pory burzliwej młodości,
nawracacie w wspomnieniu zwartem, o, sylwetki
snów platońskich... Inwokacje srogie,
płoche, jak medal bity, ulotne źrenicy,
rozszerzonej widzeniem ku ładowi niebios.
Korzenie zagłębione w ziemię lekko-oschłą,
jak ducha lot. Koro delikatna! Ciszy
czujna i przez skowronki przebita w poranki;
godziny, które drgają na lirze rozpiętej
zieleni, o, dygocie nieskończony, żarze
spokoju; rezygnacjo wrześniowa w owocu
gorzkawym; i ty, drewno pastusze, otworem
melodji wzywające, wygięte, jak wargi.
Liściu owalny! w zjawy przestworu wplątany.
szczupły, niby sofizmat, skręcony w popiele;
bracie migdałów; trwała cierpliwości światła.
niezjarzmiona energjo, o, wrogu chaosu.
O, jedwabisty dźwięku fali utoczonej,
echo Morza i soli, ty, sedno poznania,
pojmane w więzy wiatrów i struny zadźwiękłej.
Zamyślenie przeźrocze! fosforze łodygi,
jako agat święcony w oku kociem! Nocy
ponadziemskiego łona! O, włócznio Pallady,

dotykająca zlekka źrałych pąków, aby
wytłoczyć moszcz tak tłusty, jak masło spienione,
natrzeć zdarte muskuły atletów i polać
dłonie, głodne poezji, zabłąkane w blasku.




Z SAFONY

Eros, ów członki rozwiązujący, nęka mnie,
Słodko i gorzko, to, przed którem nie uciec, srogie zwierzę



Spleciony zdobny bogato wokół jej nóg
Rzemyk frygijskiej roboty



Późno jeszcze wspomni nas człek



Attis, kochałam cię pewnie — ongi, czasy dawnemi



Bóstwom błogim zda mi się rówien
Mąż ów, który zbliska naprzeciw ciebie
Zasiadł i słodkie, tkliwe słówka szepcąc,
Twego słucha głosu,
Ach, śmieje się, pochlebiając, i oto całe me życie
Stygnie w piersi od nagłego frasunku,
Bowiem, gdy muśnie cię wzrok, nie wyda już głos
Żadnego dźwięku,
Jeno w ustach zmartwiały mam język,
Cichy płomień płynie pod skórą,
Nic nie widzę oczami, szum
Wzbiera w mych uszach,
Pot wybucha, wszystkie członki luźne
Trzęsie dygot, i blednę, coraz bledszy,
Jak łodyga, łamię się, przemienion,
Podobien śmiertelnym.



Wszelako znieść trzeba wszystko...



— a serce me pożąda poomacku



— chłodny deszcz
Szumi przez drzew pigwowych

Gałęzie, a z dygocących listków
Sączy się sen



Wynijdź naprzeciw mme, o, druhu, i odsłoń oczu
Bezmierny blask



Co czynię, niewiadomo mi,
Dwoiste są myśli moje



— bowiem którym
Świadczę dobro, ranią mnie najgłębiej



Przecie to nie w zwyczaju, by w domu przyjaciół Muz
Głośna brzmiała skarga — nie przystoi to nam



Biada Adonisowi!



Eros — nawałnicy podobien, co w dęby na górze uderza.
Wstrząśnij naszemi sercami —



Ach, dotykając niebiosów dłońmi obiema.
Mógłbym uwierzyć —



— zstąpił z obłoków wdół, płaszcz purpurowy
przewieszony przez barki



W sok scytyjskiego drewna
Wełnę razporaz nurzają,
Barwią w żółtość pigwową,
Farbują złotem pukle



Podobne hiacyntowi, który na wzgórzach zdepcą
Pastuszki — leży na ziemi kwiecie purpurowe


Komu to, miły oblubieńcze, przyrównam ciebie?
Smukłemu pniakowi najchętniej równam ciebie.



Szalona! miłującego serce, tak giętkie,
W niebieskawe blaski skryte miota pragnienia.
Tak oto, o, Anaktorias, dzisiaj wspominam ciebie.
Któraś daleka mi jest.



Goręcej zapragnęłam jej uroczy chód
I światło wejrzenia jej obaczyć,
Niźli nurty lidyjskie, chociażby mężni
Starli się wpół.
Wprawdzie wiemy, że niepodobna, by to
Przypaść mogło śmiertelnym, ale brać udział
W tem stawaniu się, co się przenigdy nie staje, jest
Nam najsłodszem pragnieniem.



Nie jestem huczący gniewem.
Nie, dusza moja zamilkła.

POWRÓT

Pokrzywą dotknąć wargi, obrzmiałej goryczą,
Natrzeć glebą, oparzyć jadem... Śpiewie chropowaty,
Zdrętwiała kniei! Martwem drzemaniem ujęta,
Na mchu, w krzów gęstwie, mroku haszczów, zasłuchana
w ruczaj.
Pod stropem cierni w bieli, w wianiu błędnem,
Wpółzawisła nad brzegiem, melodją więziona.
Nadzieja: blaskocieniem kreskowany profil.
Pełganie snów.... Przestwór czubami kolebie.
Zda się, w grocie niebiańskiej legł na czarnej glebie
Więzień, jak każdy z śmiertelnych... Opada
W chłodne czeluście zieleni, gdzie stworom
Śnimy się wreszcie rozbudzonym: — dybią!
W smaganiu krzewów mokrych oblicza: muskają
Napiętą skórę policzków uśpionym —
Ćmy niewidzialnej dotyk, grozy przelot;
N a ociemniałych opaskę ślepoty
Słońce zmroczone nasuwa, trwa widność,
Sen niewinności wraca, rajskie zmierzchy ziemi.
Błogie znużenie powieki z ołowiu
Otula, chusta rdzy. Noc planet. Dobądź
Ze struny czysty ton. Gdy w jęku bledniesz.
W piersi podniosłe. Plejado, wlej spokój horyzontu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Marek Eiger.