Strona:Stefan Napierski - Elegje.djvu/44

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    ELEGJA

    Ach! zabijają brzaski, jednostajność nuży.
    I trwa figurą śmierci wzdęty obłok burzy
    Ponad oknem, ukośnie naświetlonem blaskiem
    Przyklęknąć nad melodją, pokalaną piaskiem,
    W dno piany wargi grążyć, niepochwytne dłonie.
    Aż zwierciadło okrutne w źrenicy utonie.
    Tafla ta nie przeraża, pusta i zielona:
    Nim spękana muśnięciem bezcieleśnie skona.
    Nieurodzony łowi liścia cień przelotnie
    — Promieniem przeraźliwym oko toni dotknie.
    Poczem wędka widzenia, jako wierzba blada.
    W zarysie rozperlonym perłowo opada.
    O, zagłado powierzchni! Żywe topielice
    Pod prądy unoszone wynurzają lice
    Na sekundę odblasku, a wargi trzepotem,
    Klonów skrzydełka płoche, nad płynącem złotem
    Dyszą, błogie i drętwe, gdy znosi je woda
    W zieleń snu, Endymjonie! o, harmonjo młoda.
    Patrzysz w lustro, naryte bezsennem wejrzeniem.
    — Wieczór gałązki zgina, palce spaja cieniem,
    By strun skręconych lękiem w zachwycie szukały.
    Podmuch rozluźnia członki; na murawie białej
    Niedotykalnie tęskni, milczeniem się żali
    Ku Lunie, która smugą żegluje na fali.
    Dłoń czule przez pobrzeże zawisa ku strudze,
    Gdy w białkach wywróconych słońce pała cudze;
    Warga nawpół domknięta w śmiertelnej słodyczy
    Brzmienia niepokalane jękiem śpiewnym liczy
    I przez sen je przywiera ku zbliżonej toni
    — O, bóstwo! brzaskiem dotknąć oszronionych dłoni.