Strona:Stefan Napierski - Elegje.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na pokładzie pochyłym: o, przestrzeni, kołysząca przestrzeni!
Z nadłamanym paznokciem, z pękniętym zegarkiem,
W porcie, wśród krów i cegieł, cóż to mi się marzy?
Nad kanałem odbity widzę owal twarzy.
Miłość stracona. Ja żyję.
W Alei Nababów, gdzie stangreci w liberji na brekach,
Dławi natchnienie, ręce się trzęsą, nie mogę zrobić zdjęcia.
Przykucnąwszy na ławce, wśród bluszczów,
Notuję bezwstydnie, nieśmiały jak książę Walji:
Eksport i import zamarły.
Kominy pochyłe.
Zielenieją kanały, obrosłe wodorostami.
Kotwice opuszczone.
O, Dante! oto akcent kunsztowny, wydźwięk prawdziwy,
Który nas ratuje z otchłani o brzasku, jak blednące gwiazdy.
Z dna realności modlę się: o, Istniejący,
Od pokusy rozkoszy, szczęścia samotności, wybaw nas!
Lecz gdzie jest prawda moja, o, gwiazdy na niebie?
Chcesz stworzyć poemat? cóż znowu! a gdyby? Pragnę napisać siebie!

XIV

Zatruty hormonami, włóczyłeś się po Rotterdamie, tem mieście barwionem:
Domy stylizowane na przybrudzoną cegłę, a ulice wykładane płytami drobnego szyfru;
Łupek i róż! Długo śledziłeś geometrję abstrakcji,
Jasnowidzący reporter, aż uwiodło cię miasto z azbestu,
Gdzie ponad kostki gmachów wyrastają żelazne żórawie,
Przezroczyste, jak oczy ślepca, przez które oglądasz czeluść.
Saboty klekocą na molo, chłopak z czarną plamą smoły na kostce.
Żałobną, jak sztandar naiwnej anarchji, jak nieruchoma oliwa na kanałach;