Strona:Stefan Napierski - Elegje.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na tem teatrum świata, gdzie się liche
dramy wciąż grają pod maską aktorstwa:
tragikomedje zdrady i podłości;
nie dzwoń tercyną na płytach katedry
i woskiem słodkim nie zasklepiaj uszu.
wiolą, ni brzękiem dobranych wyrazów,
co spadkiem, skandującym marmurowo,
i uśmiechniętym pluskiem fal, gładzonych
podmuchem, szydzą w pogodne wieczory.
gdy słychać zdala sygnaturek bicie
spoza cyprysów stężałych płomieni:
kiedy nas człowiek wzywa, znów cierpiący.
znów zaprzedany zdradą poniewierce,
znowu wydany przez katów zagładzie.
i tak rozdarty, jak Chrystusa Pana
płaszcz, kiedy kostki rzucali żołdacy:
(a nigdy kości nie przestali miotać):
bo ich melodja dławi suche gardło,
jak pętla, sprawnie ściśnięta na krtani!

O, nie łudź murem Illionu trzeszczącym,
rumianą zorzą przeddziejowych świtów,
i nie ukazuj Achilla w zbroicy
srebrnej, Hekuby, wyjącej jak suka.
Bo tam skazańcy są. I matki płaczą
nad ciałem syna, co zwisł z szubienicy,
nie z drewna hańby, z krzyża wyniesienia;
bo tam kobiety walą się na trupy
białe, dziurawe od kul niewolników;
bo tam oprawcy werdykty wydają.
Nie każ nam patrzeć w gwiazdy; — czem oddychać?
Nie pozwól w nurty; — jak spłókiwać rany?
Nie drzewa czarne — to żałobne płaczki.