Strona:Stefan Napierski - Elegje.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IN MEMORIAM

Taratajka, dywanem okryta, zajeżdża
koło murawy krągłej przed dworek szlachecki;
tam ganek jest z podsieniem i dwa narożniki,
dach gontem staroświeckim kryty, rosochata
lipa, świerki się smukłą, topola wygląda.
Zaprząg w bramę otwartą! Siwek oraz deresz,
poważnie kłusujące przy dyszlu, a klaczka
spłoszona wbok skoczyła; już bat poświstuje,
czapka czerwona chwieje się, szyta z baranków,
oko gniewnie zwrócone i prawica wzniosła!
Jak odbija chomąto od lśniącego karku,
całego w białych płatach piany, karej maści,
tedy bryczka, z modrzewia dwór, lipa i brama
topolą nadwiślańską wysadzana droga,
i niebo zamyślone i miłe powietrze.
Nic więcej, akwarela, jaki czar śmiertelny!
Którędy stamtąd wyrwać się, dobić ojczyzny?
Samotny wyruszyłeś rankiem. Park pamiętam,
ławkę z głazu, wkopaną w ziemię, mchem zarosłą,
z brózdami czasu; smugi krwawiące jesieni,
w babie lato wplątane, kratkowały czoło,
gdy posępny zasiadłeś, wargę ściąwszy, Piotrze.
Szła wzdłuż brzegu Tatjana, za nią welon wlókł się
na powietrzu, tak pełnem szczęśliwości, smużąc
plamą białą w jeziorku. O, tonąć w rozpaczy!
Na te błonia zasnute wyjść, gdzie jeszcze błądzi,
dłonią nieśmiertelniki muskając w szeleście,
Joasia; więdnie łąka, ona łamie ręce.
Jak się wydrzeć miłości i nie skonać? Widmo
wspaniałe, bezlitosny, straszną miarą serca
mierzący, znów otwartą źrenicą nas sądzisz,
że cofamy się w lęku przed śpiącem sumieniem.